Читать книгу Powrót na Ziemię - Kass Morgan - Страница 8

ROZDZIAŁ 1

Оглавление

Glass

Dłonie Glass lepiły się od krwi matki. Nie od razu zdała sobie z tego sprawę. Wydawało się jej, jakby poruszała się w gęstej mgle, ręce należały do kogoś innego, a krwawe plamy były częścią koszmaru. W końcu uświadomiła sobie, że to jej własne dłonie i że krew jest prawdziwa.

Czuła, jak prawa dłoń klei się do podłokietnika. Ktoś ściskał ją za lewą dłoń. Luke, rzecz jasna. Odciągnął Glass od ciała matki, posadził na fotelu i przez cały czas trzymał tak mocno, jakby chciał wycisnąć pulsujący ból z jej ciała.

Glass próbowała skupić się na cieple jego dłoni, sile, z jaką ją ściskał, nie puszczając nawet wówczas, gdy lądownik zaczął się trząść i gwałtownie podskakiwać. Ten, kto wyznaczył trajektorię lotu na Ziemię, najwyraźniej nie troszczył się o wygodę pasażerów.

Kilka chwil wcześniej Glass z matką siedziały obok siebie, gotowe na spotkanie z nowym światem. Teraz jednak Sonja nie żyła, zastrzelona przez obłąkanego z przerażenia strażnika, który chciał w ten sposób zapewnić sobie miejsce w ostatnim statku opuszczającym umierającą Kolonię. Glass zacisnęła powieki, by przerwać ciąg wspomnień uparcie podsuwanych jej przez umysł: matka bez słowa osuwa się na podłogę, podczas gdy Glass jęczy i zachłystuje się ze strachu. Klęka przy niej, niezdolna zatamować krwotoku, a potem kładzie jej głowę na swoich kolanach i stara się powstrzymać płacz, żeby powiedzieć Sonji, jak bardzo ją kocha. Patrzy, jak ciemna plama na sukience matki powoli rośnie, w miarę jak z kobiety uchodzi życie. Widzi, jak mięśnie jej twarzy wiotczeją, a w uszach ma jeszcze ostatnie słowa matki: „Jestem z ciebie taka dumna”.

Nie mogła powstrzymać napływu wspomnień, tak samo jak nie potrafiła zmienić rzeczywistości. Sonja nie żyła, a Glass i Luke lecieli przez pustkę wiekowym statkiem, który w każdej chwili mógł się roztrzaskać na Ziemi.

Lądownik zatrząsł się z ogłuszającym grzechotem. Glass nie zwracała na to uwagi. Poczuła, że metalowe klamry uprzęży wpijają się w żebra, kiedy jej ciało bezwładnie poddało się ruchom statku, lecz ból po śmierci matki zagłuszał wszystkie inne odczucia.

Zawsze wyobrażała sobie smutek jako ciężar – to znaczy wtedy, kiedy w ogóle o tym myślała. Niegdysiejsza Glass nie poświęcała wiele czasu na zastanawianie się nad cierpieniem innych ludzi. To się jednak zmieniło, kiedy zmarła matka jej najlepszego przyjaciela Wellsa, który od tamtej pory poruszał się zgarbiony, jakby przytłaczało go niewidzialne brzemię. Teraz Glass czuła się inaczej – wydrążona, pusta w środku, tak jakby ktoś pozbawił ją wszelkich emocji. Zdawała sobie sprawę z tego, że żyje, tylko dzięki uspokajającemu uściskowi Luke’a.

Ze wszystkich stron naciskali na nią inni pasażerowie. Wszystkie fotele były zajęte. Mężczyźni, kobiety i dzieci zajmowali każdy skrawek wolnej przestrzeni w kabinie. Podtrzymywali się nawzajem, żeby nie stracić równowagi, chociaż i tak nikt by nie upadł – cicho łkający ludzie byli stłoczeni zbyt ciasno, tworząc zbitą masę ciał. Jedni szeptali imiona bliskich pozostawionych w Kolonii, inni potrząsali dziko głowami, nie mogąc się pogodzić z tym, że porzucili ukochanych na pastwę losu.

Jedyną osobą, która nie poddała się panice, był siedzący po prawej stronie Glass wicekanclerz Rhodes. Patrzył obojętnie przed siebie, nie zważając na zrozpaczone twarze pozostałych pasażerów. Glass poczuła, jak oburzenie przez chwilę bierze górę nad cierpieniem. Kanclerz Jaha, ojciec Wellsa, zrobiłby wszystko, co w jego mocy, by pocieszyć ludzi na pokładzie… to znaczy, gdyby w ogóle zgodził się odlecieć ostatnim lądownikiem. Dziewczynie nie wypadało jednak manifestować oburzenia. Znalazła się tutaj tylko dlatego, że Rhodes zabrał ją i Sonję ze sobą, kiedy siłą torował sobie drogę na statek.

Potężne szarpnięcie wcisnęło Glass w fotel, gdy lądownik znów zaczął zataczać się na boki, następnie przechylił pod kątem niemal czterdziestu pięciu stopni, a potem powrócił do pionu jednym wywracającym trzewia skokiem. Poprzez krzyki przerażenia przebił się dziecięcy płacz, a po chwili kilku ludzi wrzasnęło ze strachu jeszcze głośniej, bo metalowa konstrukcja statku zaczęła się giąć, jakby złapana olbrzymią dłonią zaciskającą się w pięść. W kabinie rozległ się wysoki, mechaniczny pisk. Wwiercał się w uszy pasażerów, zagłuszając płacze i krzyki.

Glass ścisnęła oparcie, a drugą ręką złapała dłoń Luke’a, przeczuwając, że zaraz ogarnie ją atak paniki. Nic podobnego się jednak nie wydarzyło. Wiedziała, że powinna się bać, lecz wydarzenia ostatnich kilku dni sprawiły, że teraz czuła tylko odrętwienie. Widziała przecież, co się działo, gdy w Kolonii zaczęło brakować tlenu. Szaleńczo ryzykowała, wychodząc wbrew wszelkim procedurom w próżnię, by dotrzeć z „Waldena” na „Feniksa”, gdzie jeszcze dało się oddychać. Wszystkie te wyczyny okazały się warte zachodu, kiedy razem z matką i Lukiem dostała się na pokład lądownika. W tym momencie jednak już jej nie obchodziło, czy dotrze cało na Ziemię. Lepiej byłoby zakończyć męczarnie tu i teraz, niż budzić się co rano ze świadomością, że matka nie żyje.

Zerknęła w bok i zobaczyła, że Luke patrzy prosto przed siebie. Jego twarz zastygła w grymasie determinacji. Czy próbował w ten sposób dodać jej odwagi? A może jego strażniczy trening obejmował również naukę zachowania spokoju w sytuacji zagrożenia? Czy po wszystkim, co przeszedł za sprawą Glass, czekał go marny koniec? Nie zasłużył sobie na to. Czy uciekli przed pewną śmiercią w Kolonii tylko po to, by zginąć na pokładzie lądownika? Powrót na Ziemię planowano najwcześniej za sto lat: naukowcy przewidywali, że dopiero wówczas promieniowanie zmaleje do poziomu bezpiecznego dla ludzi. Ta przedwczesna ekspedycja była niczym innym, jak rozpaczliwą ucieczką w nieznane.

Glass spojrzała w małe okienka umieszczone w burcie statku. Za każdym z nich kłębił się ciemny dym. Ledwie zdążyła pomyśleć, że wygląda to dziwnie, ale pięknie, gdy okna pękły i rozprysły się, rozsiewając po całej kabinie odłamki gorącego szkła i metalu. Przez rozbite szyby do środka kabiny wdarły się płomienie. Pasażerowie stojący najbliżej okien próbowali umknąć przed ogniem, ale w zatłoczonym wnętrzu lądownika nie było dość miejsca. Mimo to starali się odsunąć, napierając na ludzi w dalszych szeregach. Glass poczuła ostry zapach rozgrzanego metalu, a po chwili jeszcze inny swąd, który przyprawił ją o mdłości. Z rosnącą grozą zdała sobie sprawę, że to smród przypalonego ciała.

Walcząc z rosnącym przyspieszeniem, odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Luke’a. Na chwilę zapomniała o łkaniu i płaczu pasażerów oraz ostatnich słowach matki. Widziała tylko twarz Luke’a, jego doskonały profil i mocno zarysowaną szczękę, te same, które wspominała co noc podczas wszystkich strasznych miesięcy spędzonych w Odosobnieniu, gdy czekała na osiemnaste urodziny – i zarazem wyrok śmierci.

Do rzeczywistości przywrócił ją jęk rozdzieranego metalu, który zawibrował jej w uszach i szczęce. Poczuła towarzyszące mu drgania nawet w brzuchu. Zacisnęła zęby i patrzyła bezsilnie, jak dach kabiny odrywa się i odlatuje niczym strzęp materiału.

Zmusiła się, by znów popatrzeć na Luke’a, który zamknął oczy, lecz trzymał jej dłoń jeszcze mocniej.

– Kocham cię – powiedziała, lecz słowa zagłuszył wrzask przerażonych ludzi.

I nagle lądownik z potwornym trzaskiem wbił się w ziemię, a wokół Glass zapadła ciemność.

Usłyszała dobiegający gdzieś z daleka niski, gardłowy jęk. Ten, kto go wydał, najwyraźniej potwornie cierpiał. Spróbowała otworzyć oczy, lecz nawet tak nieznaczny wysiłek przyprawił ją o zawroty głowy. Poddała się i pozwoliła, by znów ogarnęła ją ciemność. Minęło kilka chwil… a może to było kilka godzin? Znów spróbowała wrócić do rzeczywistości. Przez jedną błogą sekundę nie zdawała sobie sprawy, gdzie właściwie się znajduje. Czuła tylko mieszankę dziwnych zapachów atakujących jej nos. Nie wiedziała, że można czuć ich tyle naraz! Było wśród nich coś, co kojarzyło się z solarnymi plantacjami – jej ulubionym miejscem spotkań z Lukiem – ale tysiąc razy mocniejsze. Coś pachniało słodko, jednak nie tak jak cukier czy perfumy. Ten aromat był głębszy i bogatszy. Przy każdym wdechu odczuwała w głowie kompletny zamęt, gdy próbowała zidentyfikować źródła poszczególnych zapachów. Coś korzennego? Metalicznego. Wówczas dotarła do niej woń, która momentalnie przywróciła równowagę. Krew.

Glass zamrugała i otworzyła szeroko oczy. Otaczała ją przestrzeń tak rozległa, że dziewczyna nie mogła dojrzeć ścian, a przezroczysty, wypełniony gwiazdami sufit wydawał się wisieć wiele kilometrów nad nią. Powoli wszystkie elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsca, a Glass poczuła wszechogarniający podziw. Patrzyła na niebo, prawdziwe ziemskie niebo – więc żyła! Jej zachwyt trwał jednak zaledwie kilka chwil, zanim umysł przeszyła nagła myśl, a ciało ogarnęła fala panicznego strachu. Gdzie jest Luke? Natychmiast usiadła wyprostowana, ignorując mdłości i ból, które kazały jej się z powrotem położyć.

– Luke! – krzyknęła, kręcąc głową we wszystkie strony i błagając w duchu, by w tłumie nieznajomych cieni pojawiła się jego sylwetka. – Luke!!!

Jej krzyk zagłuszony został jednak przez chór wzmagających się jęków i wrzasków. „Dlaczego ktoś nie włączy światła?”, pomyślała mętnie, zanim dotarło do niej, gdzie się właściwie znajduje. Blask gwiazd był zbyt stłumiony, a księżyc odbijał tylko tyle światła, że Glass ledwie rozpoznawała wśród jęczących postaci współpasażerów lądownika. Koszmar! Nie tak miała wyglądać Ziemia. To nie było miejsce, dla którego warto by umrzeć. Znów zawołała Luke’a, bezskutecznie.

Musiała wstać, lecz nie mogła. Czyżby mózg przestał zawiadywać mięśniami? Całe ciało dziewczyny było nienaturalnie bezwładne, jakby do kończyn przywiązano niewidzialne ciężarki. Czy była to kwestia większej grawitacji, czy też kontuzji, z której nie zdawała sobie dotąd sprawy? Przesunęła dłonią po łydce i aż się wzdrygnęła. Jej nogi były mokre! Czyżby od krwi? Spojrzała w dół, obawiając się najgorszego. Nogawki spodni były porwane, a skóra pod nimi nieźle podrapana, ale nie zauważyła żadnych poważnych ran. Położyła dłoń na podłodze, nie, na ziemi, poprawiła się w myślach, i zatkało ją. Siedziała w wodzie – wodzie, której powierzchnia sięgała tak daleko, że ledwie dało się dostrzec niewyraźne cienie drzew na przeciwległym brzegu. Glass mrugnęła, by odzyskać ostrość widzenia. Na razie to, co widziała, miało dla niej niewiele sensu, ale mimo usilnych prób obraz pozostał taki sam. Pamięć gładko podpowiedziała słowo: jezioro. Siedziała na jednym z jego końców, na brzegu ziemskiego jeziora. Ten fakt wydał się jej równie nierealny jak ślady zniszczenia otaczające ją ze wszystkich stron. Odwróciła się i zobaczyła potworny widok: poszarpane ciała leżące bezwładnie, poranionych ludzi, płaczących i wzywających pomocy, oraz zniekształcone, dymiące szczątki kilku lądowników, które rozbiły się kilka metrów od siebie, a teraz straszyły rozłupanymi kadłubami. Koloniści wbiegali do tlących się wraków i wynurzali się z nieruchomym brzemieniem ciał na ramionach.

Kto wyniósł ją z lądownika? Luke? A jeśli tak, to gdzie teraz był?

Glass zdołała się podnieść, ale nogi się pod nią uginały. Wyprostowała kolana, żeby znów nie osunąć się do wody, i rozpostarła ramiona, by utrzymać równowagę. Stała w lodowatej wodzie i czuła, jak chłód pełznie w górę po nogach. Odetchnęła głębiej i rozjaśniło się jej w głowie, mimo że kolana się trzęsły. Zrobiła kilka chwiejnych kroków i potknęła się o kamień ukryty pod powierzchnią.

Spojrzała w dół i głośno wciągnęła powietrze. Światło księżyca wystarczyło, by dostrzec, że woda jest intensywnie różowa. Czy to skażenia i promieniotwórczość po kataklizmie sprawiły, że jeziora zmieniły kolor? A może na Ziemi istniały miejsca, gdzie woda tak właśnie wyglądała – z całkowicie naturalnych przyczyn? Nigdy nie uważała na lekcjach ziemskiej geografii, a teraz z każdą chwilą coraz bardziej tego żałowała. W tym momencie leżący w pobliżu człowiek wrzasnął rozpaczliwie. Jego ciało było nienaturalnie wygięte. Glass nagle zrozumiała bolesną prawdę: nie chodziło o efekty promieniowania – wodę jeziora zabarwiła ludzka krew.

Zadrżała i zrobiła kilka chwiejnych kroków w kierunku kobiety wołającej o pomoc. Tamta leżała bezwładnie przy brzegu, zanurzona do pasa w wodzie, przybierającej wokół niej barwę coraz intensywniejszej czerwieni. Glass schyliła się i wzięła ją za rękę.

– Nie martw się, wyjdziesz z tego – powiedziała, mając nadzieję, że zabrzmiało to krzepiąco.

Oczy kobiety rozszerzyły się ze strachu i z cierpienia.

– Widziałaś Thomasa? – wydyszała.

– Thomasa? – powtórzyła Glass, rozglądając się naokoło.

W ciemności było widać tylko niewyraźne zarysy ciał i wraki lądowników. Musiała znaleźć Luke’a. Przerażała ją myśl, że być może leży teraz gdzieś w pobliżu, ranny i samotny.

– Mojego syna, Thomasa – powiedziała kobieta, mocniej ściskając dłoń Glass. – Byliśmy w różnych lądownikach. Moja sąsiadka… – przerwała i westchnęła z udręką. – Obiecała, że się nim zaopiekuje,

– Znajdziemy go – powiedziała Glass, krzywiąc się, gdy paznokcie tamtej wbiły się w jej skórę.

Miała nadzieję, że pierwsze zdanie wypowiedziane przez nią na Ziemi nie okaże się kłamstwem. Wróciła myślą do sceny chaosu na statku: tłum zdyszanych ludzi wypełniających pokład startowy, rozpaczliwie próbujących dostać się do kabiny lądownika opuszczającego umierającą Kolonię. Szalejący rodzice, których dzieci gdzieś zaginęły. Otumanione maluchy o ustach sinych z braku tlenu, szukające swoich rodzin, z którymi prawdopodobnie nigdy się już nie zobaczą.

Glass zdołała się uwolnić dopiero wówczas, gdy kobieta krzyknęła z bólu i puściła jej dłoń.

– Poszukam go – powiedziała drżącym głosem i zaczęła się powoli wycofywać. – Na pewno go znajdziemy.

Niewiele brakowało, żeby zatrzymało ją poczucie winy, zmusiła się jednak, by iść dalej. Nie mogła zrobić nic, by ulżyć cierpieniu tamtej kobiety. Nie była lekarzem tak jak Clarke. Nie czuła się także swobodnie w towarzystwie, tak jak Wells czy Luke – oni zawsze potrafili powiedzieć to, co w danym momencie najwłaściwsze. Na tej planecie był tylko jeden człowiek, który mógł pomóc, a ona musiała go znaleźć, zanim będzie za późno.

– Przykro mi – szepnęła Glass, zwracając się do kobiety, której twarz ściągnięta była z bólu. – Wrócę po ciebie. Muszę odnaleźć mojego… kogoś.

Kobieta skinęła głową. Miała zamknięte oczy i zaciśnięte zęby, a spod powiek płynęły jej łzy.

Glass zmusiła się, żeby odwrócić wzrok od jej twarzy, i poszła dalej. Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć, co dzieje się na brzegu jeziora. Ciemność, zawroty głowy, dym i wstrząs towarzyszący powrotowi na Ziemię nie ułatwiały jej zadania. Statki z Kolonii wylądowały nad jeziorem, zamieniając się w dymiące wraki. W oddali widniała zamglona linia drzew, lecz Glass była zbyt zajęta tym, co w pobliżu, by popatrzeć na nie uważniej. Cóż znaczyły drzewa, a nawet kwiaty, jeżeli nie było przy niej Luke’a, który mógłby je podziwiać wraz z nią?

Idąc, przyglądała się rozbitkom w nadziei, że wypatrzy wśród nich swojego mężczyznę. Starszy człowiek z twarzą ukrytą w dłoniach siedział na wielkim kawale metalu wydartym z poszycia lądownika. Zakrwawiony młody chłopak stał samotnie kilka metrów od plątaniny sypiących iskrami kabli. Obojętny na niebezpieczeństwo, gapił się tępo w niebo, jakby szukając sposobu, by wrócić do Kolonii.

Wszędzie leżały poskręcane, martwe ciała. Ludzie z rozchylonymi ustami, z których – zdawałoby się – przed chwilą uleciały słowa pożegnań. Ludzie, którzy nigdy nie zobaczą błękitnego nieba, chociaż poświęcili wszystko dla tego widoku. Byłoby lepiej, gdyby zostali tam, w górze, i wydali ostatnie tchnienie wśród najbliższych, zamiast umierać samotnie tutaj.

Stąpając wciąż jeszcze niepewnie, Glass powlokła się w kierunku najbliższych postaci, modląc się żarliwie, by żadna z pozbawionych życia twarzy nie okazała się obliczem Luke’a z mocno zarysowanym podbródkiem, wąskim nosem i kręconymi blond włosami. Spojrzała na pierwsze ciało i odetchnęła. To nie on. Obawiając się najgorszego, popatrzyła na następne zwłoki. A potem na kolejne. Za każdym razem, kiedy przewracała martwe ciała na plecy lub spychała z nich ciężkie fragmenty wraków, wstrzymywała oddech. A gdy przekonywała się, że zakrwawiona twarz należy do kogoś nieznajomego, czuła ulgę i utwierdzała się w przekonaniu, że Luke wciąż żyje.

– Dobrze się czujesz?

Zaskoczona, odwróciła głowę w kierunku, z którego dobiegał głos. Mężczyzna z wielką raną nad lewym okiem patrzył na nią, jakby lekko zdziwiony.

– Tak, wszystko w porządku – odparła automatycznie.

– Na pewno? Wstrząs potrafi robić z człowiekiem dziwne rzeczy.

– Dziękuję, naprawdę czuję się świetnie. Szukam tylko… – urwała.

Nie potrafiła ująć w słowa wszystkich przepełniających ją uczuć, zwłaszcza paniki i nadziei.

– Dobrze. – Mężczyzna skinął głową. – Sprawdziłem już ten teren, ale jeżeli znajdziesz kogoś żywego, kogo przeoczyłem, krzyknij. Przenosimy rannych w tamto miejsce – wskazał gdzieś w ciemność.

Glass ledwie mogła rozróżnić postacie pochylone nad nieruchomymi kształtami na ziemi.

– Tam w wodzie jest jakaś kobieta, chyba ranna.

– Okej, zaraz do niej podejdziemy.

Dał znak komuś, kogo Glass nie widziała, po czym ruszył chwiejnym truchtem. Poczuła dziwną chęć, by krzyknąć za nim, że lepiej najpierw poszukać zaginionego Thomasa. Była pewna, że kobieta wolałaby się raczej wykrwawić w wodzie, niż wieść na Ziemi bezsensowne życie bez jedynej osoby, na której jej zależało. Mężczyzna zniknął już jednak w ciemnościach.

Wzięła głęboki oddech i zmusiła się, by iść dalej, ale stopy odmówiły jej posłuszeństwa. Jeżeli Luke wyszedł z lądowania bez szwanku, czy nie szukałby jej teraz? Jeśli zaś nie usłyszała jeszcze w ciemności jego niskiego głosu wołającego ją po imieniu, to czy oznaczało to, że leży gdzieś, ranny zbyt ciężko, by się poruszyć? Albo nawet…

Glass spróbowała przezwyciężyć ponure myśli, ale przypominało to walkę z cieniem. Nie potrafiła zmusić się do optymizmu. Byłoby niewyobrażalnym okrucieństwem, gdyby straciła Luke’a zaledwie kilka godzin po jego odzyskaniu. Nie potrafiłaby tego znieść – przecież dopiero co była świadkiem śmierci matki. O, nie! Tłumiąc łkanie, wspięła się na palce i rozejrzała wokoło. Robiło się coraz jaśniej. Część rozbitków wykorzystała płonące fragmenty wraków, by zapalić zaimprowizowane pochodnie, ale ich nierówne, raz rozbłyskujące, a raz przygasające światło niewiele pomagało. Dziewczyna widziała teraz wszędzie zniekształcone ciała i przerażone twarze wyłaniające się z cieni.

Drzewa były teraz bliżej. Dostrzegała ich korę, pokręcone gałęzie i liściaste korony. Przez całe życie oglądała jedno jedyne drzewo – Drzewo Edenu, więc teraz czuła się przedziwnie. Zupełnie jakby wyszła zza rogu i spotkała tuzin klonów swojej najlepszej przyjaciółki.

Spojrzała w kierunku wyjątkowo dorodnego okazu i westchnęła z przejęcia. Opierając się o pień, siedział pod nim kędzierzawy chłopak w mundurze strażnika.

– Luke! – krzyknęła Glass, ruszając ku niemu biegiem.

Z bliska było widać, że ma zamknięte oczy. Czy był nieprzytomny? A może…

– Luke!!! – wrzasnęła ponownie, zanim jeszcze ta ostatnia myśl nabrała kształtu w jej głowie.

Nogi ugięły się pod nią, a jednocześnie poczuła, jakby ktoś przepuścił przez nie prąd. Chciała przyspieszyć, ale ziemia zdawała się ją przyciągać. Rozpoznała go z odległości kilkunastu metrów – to na pewno był Luke. Siedział nieruchomo z zamkniętymi oczami, ale oddychał. A więc żył!

Glass upadła przy nim na kolana i zwalczyła pokusę, by objąć go i uściskać z całych sił. Jeśli był ranny, mogłaby mu w ten sposób zaszkodzić, a tego przecież nie chciała.

– Luke – wyszeptała. – Słyszysz mnie?

Na jego pobladłej twarzy, tuż nad okiem, widniało głębokie rozcięcie, z którego krew ściekała ku nasadzie nosa. Glass opuściła rękaw i przycisnęła go dłonią do rany. Luke cicho jęknął, ale się nie poruszył. Ścisnęła trochę mocniej, mając nadzieję, że zatamuje w ten sposób krwawienie, i sprawdziła, czy nie ma innych ran. Jego lewy nadgarstek był fioletowy i napuchnięty, ale poza tym nic mu chyba nie dolegało. Łzy ulgi i wdzięczności napłynęły jej do oczu, a potem pociekły po policzkach. Po kilku minutach cofnęła dłoń i obejrzała ranę. Wyglądało na to, że krwawienie ustało. Położyła dłoń na jego piersi.

– Luke – powiedziała łagodnie i delikatnie pogłaskała palcami jego obojczyk. – Luke, to ja. Obudź się.

Chłopak poruszył się na dźwięk jej głosu, a Glass wydała z siebie dźwięk, który przypominał trochę śmiech, a trochę łkanie. Jęknął głośno, spróbował otworzyć oczy, po czym znów je zamknął.

– Luke, obudź się – powtórzyła, a potem zbliżyła usta do jego ucha, tak jak czasem robiła rano, kiedy jej chłopakowi groziło spóźnienie. – Zaspałeś do pracy – szepnęła z lekką kpiną w głosie.

Znów otworzył oczy, powoli i z trudem, a potem utkwił w niej wzrok. Spróbował coś powiedzieć, ale mu się nie udało, więc tylko się do niej uśmiechnął.

– Cześć – powiedziała Glass, czując, jak obawy i smutek w jednej chwili znikają z jej serca. – Wszystko w porządku. Żyjesz. Luke, jesteśmy tutaj. Udało się nam. Witaj na Ziemi!

Powrót na Ziemię

Подняться наверх