Читать книгу Powrót na Ziemię - Kass Morgan - Страница 9
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеWells
– Wyglądasz na wyczerpanego – powiedziała Sasha, przechylając głowę na bok. Długie czarne włosy opadły jej na ramię. – Może byś się już położył?
– Wolę zostać tu, z tobą. – Wells zamaskował ziewnięcie, w ostatniej chwili udając, że to tylko szeroki uśmiech.
Przyszło mu to tym łatwiej, że za każdym razem, gdy spoglądał na dziewczynę, dostrzegał coś, co sprawiało mu radość. Błysk płomieni ogniska odbijający się w jej zielonych oczach. Delikatny wzór piegów na wystających kościach policzkowych, fascynujący go tak, jak ją gwiezdne konstelacje na nocnym niebie. Właśnie patrzyła na te cudowne światła, unosząc ku górze twarz.
– Nie mogę uwierzyć, że mieszkaliście tam, na górze – powiedziała cicho, a potem opuściła wzrok i spojrzała w oczy Wellsa. – Nie tęsknisz za tamtym czasem? Za życiem między gwiazdami?
– Tu na dole jest jeszcze piękniej. – Podniósł dłoń, dotknął palcem policzka Sashy, a potem pieszczotliwie nakreślił linię pomiędzy piegami. – Mógłbym się wpatrywać w twoją twarz przez całą noc, a w Wielką Niedźwiedzicę – nigdy w życiu.
– Akurat! Nie wytrzymasz ani pięciu minut! Ledwie patrzysz na oczy.
– Och, to był naprawdę długi dzień.
Sasha uniosła brwi, a Wells znów się uśmiechnął. Oboje wiedzieli, że to oczywisty eufemizm. W ciągu ostatnich kilku godzin Wells został wyrzucony z obozu za to, że pomógł w ucieczce Sashy, uwięzionej wcześniej przez kolonistów. Zaraz potem wpadł na Clarke i Bellamy’ego eskortujących do obozu Octavię, siostrę tego ostatniego. Jej powrót stanowił najlepszy dowód, iż towarzysze Sashy – Ziemianie – nie są wrogami, mimo że tak się przedtem wydawało. Wyjaśnili to pozostałym mieszkańcom obozu, których większość wciąż jeszcze czuła się nieswojo w towarzystwie Ziemianki, ale to był dopiero początek. Tego samego wieczoru Bellamy i Wells odkryli wstrząsający fakt. Chociaż Wells, syn kanclerza, cieszył się wszystkimi przywilejami życia na „Feniksie”, a Bellamy klepał biedę na „Waldenie”, w rzeczywistości byli przyrodnimi braćmi.
To za dużo na jeden raz. Mimo że większość tych wydarzeń uradowała Wellsa, początkowy wstrząs nie pozwalał mu w pełni ogarnąć umysłem ich znaczenia. Aha, przeszkadzał w tym również brak snu. Przez kilka poprzednich tygodni chłopak pełnił w obozie funkcję przywódcy. Nie zabiegał o nią, ale o przyjęciu tej roli zdecydowało jego oficerskie szkolenie i wieloletnia fascynacja Ziemią. Owszem, był zadowolony, że może pomóc, i wdzięczny za zaufanie całej grupy, lecz przywództwo niosło ze sobą również ogromną odpowiedzialność.
– Może odpocznę minutkę – powiedział, opuszczając się niżej, tak by jego głowa spoczęła na podołku dziewczyny.
Siedzieli oboje w pewnej odległości od reszty towarzystwa zebranego wokół ogniska, ale trzask płomieni nie zdołał zagłuszyć odgłosów typowych wieczornych kłótni. Prędzej czy później ktoś przyjdzie do Wellsa ze skargą, że ten lub tamten zabrał mu posłanie, z prośbą, by syn kanclerza rozsądził spór dotyczący obowiązków nosiwody, albo z pytaniem, co ma zrobić z resztkami posiłku, na który złożyła się zdobycz z wczorajszego polowania.
Wells westchnął, gdy Sasha przeczesała mu palcami włosy, i myślał tylko o cieple jej skóry. Na chwilę zapomniał o strasznych wydarzeniach poprzedniego tygodnia. O agresji, której byli świadkami. O śmierci Priyi, życzliwej wszystkim ludziom. O widoku rannego ojca, postrzelonego podczas szamotaniny z Bellamym, zdecydowanym za wszelką cenę dostać się do lądownika razem z siostrą. Zapomniał też o pożarze, który strawił ich pierwszy obóz i zabił Thalię, przyjaciółkę Clarke. Przez tę tragedię związek Wellsa z młodą lekarką ostatecznie się rozpadł.
Może teraz on i Sasha spędzą całą noc na polanie? Tylko w ten sposób uda się im zyskać trochę prywatności. Uśmiechnął się sam do siebie na tę myśl i zapadł głębiej w drzemkę.
– Co, do cholery?
Dłoń Sashy zatrzymała się gwałtownie, a w jej głosie zabrzmiał niepokój.
– Coś nie tak? – zapytał Wells, otwierając oczy. – Czy wszystko w porządku?
Usiadł i rozejrzał się badawczo po obozie. Większość zesłańców wciąż jeszcze siedziała w grupkach wokół ognia, rozmawiając po cichu. Ich głosy zlewały się w jeden uspokajający pomruk. Potem jednak jego spojrzenie padło na Clarke. Leżała skulona obok Bellamy’ego, lecz Wells dostrzegł, że skupia wzrok gdzie indziej. Chociaż jego uczucia względem dziewczyny zmieniły się w coś zbliżonego do szczerej przyjaźni, wciąż jeszcze potrafił czytać w jej twarzy jak w otwartej księdze. Znał każdą jej minę: ściągnięte usta, kiedy w pełni skoncentrowana uczyła się medycyny, czy też błyszczące oczy, gdy zaczynała rozmowę na jeden ze swoich ulubionych tematów, takich jak systematyka albo fizyka teoretyczna. W tej chwili marszczyła z przejęciem brwi, zastanawiając się nad czymś widocznym na niebie. Bellamy również odchylił głowę do tyłu, a jego twarz nagle stężała. Odwrócił się i wyszeptał coś do ucha Clarke. Taka poufałość jeszcze niedawno wywołałaby u Wellsa skurcz zazdrości, teraz poczuł jedynie niepokój.
Zerknął tam, gdzie ona, lecz nie zauważył niczego niezwykłego. Tylko gwiazdy. Sasha wciąż patrzyła w górę.
– O co chodzi? – zapytał Wells, obejmując jej plecy.
– Tam – powiedziała napiętym głosem, wskazując na nocne niebo nad namiotem szpitalnym i pierścieniem drzew okalających polanę.
Znała konstelacje gwiazd jak własną kieszeń. Jako Ziemianka patrzyła na nie przez całe życie, tak jak on spoglądał w dół na błękitną ziemską kulę. Wells spojrzał tam, gdzie celowała palcem, i zobaczył jasne światło, szybko poruszające się łukiem w kierunku Ziemi. Zaraz za nim podążało kolejne, a potem jeszcze dwa następne. Razem wyglądały trochę jak rój meteorów zbliżający się do spokojnego zgromadzenia przy ognisku.
Wells głośno wciągnął powietrze, nagle czujny i napięty.
– Lądowniki – stwierdził cicho. – Nadlatują wszystkie naraz – dodał.
Poczuł, jak ciało Sashy tężeje, objął ją i przyciągnął do siebie. Przez chwilę w milczeniu obserwowali opadające statki.
– Czy… Czy myślisz, że twój ojciec leci jednym z nich? – zapytała, wyraźnie siląc się na optymizm.
Ziemianie doszli do porozumienia z setką młodocianych przestępców na wygnaniu i zgodzili się dzielić z nimi planetę, ale Wells wyczuwał, że jeśli w grę wchodzić będzie cała populacja Kolonii, to sprawy przybiorą zgoła inny obrót.
Milczał, gdy w jego umyśle walczyły o lepsze nadzieja i strach. Istniała szansa, że stan jego ojca nie był tak poważny, jak się wydawało, że kanclerz Jaha był już zdrowy i teraz leciał wraz z innymi mieszkańcami Kolonii na Ziemię. Jednak równie dobrze mógł nadal walczyć o życie w centrum medycznym lub jeszcze gorzej – być może jego bezwładne ciało dryfowało już między gwiazdami. Co zrobi, jeśli ojciec nie wyłoni się z jednego z lądowników? Jak będzie żyć, wiedząc, że ojciec nie zdążył przebaczyć mu potwornych zbrodni, których Wells dopuścił się w Kolonii?
Oderwał wzrok od lądowników i rozejrzał się po tłumie wokół ogniska. Clarke patrzyła teraz na niego. Ich oczy spotkały się, a chłopak poczuł nagły przypływ wdzięczności. Nie musieli nic mówić. Dziewczyna doskonale rozumiała, co czuje Wells. Wiedziała, że wypełnia go mieszanina ulgi i obaw. Dopiero gdy otworzą się luki statków, będzie wiedział, ile zyskał – lub stracił!
– Ależ będzie z ciebie dumny! – powiedziała Sasha, ściskając jego dłoń.
Mimo niepokoju Wells poczuł, że musi się uśmiechnąć. Sasha również go rozumiała. Chociaż nigdy nie spotkała kanclerza Jahy i nie miała okazji doświadczyć, jak skomplikowany związek łączy ojca i syna, doskonale wiedziała, jak to jest: dorastać jako dziecko rodzica odpowiedzialnego za przyszłe losy całej społeczności. Albo – w przypadku Wellsa – za przetrwanie ostatnich znanych mu przedstawicieli ludzkości. Ojciec Sashy był przywódcą Ziemian, podobnie jak ojciec Wellsa – liderem Kolonii, dlatego świetnie wiedziała, jak wielkie brzemię spoczywa na jego barkach. Rozumiała także, że władza oznacza tyleż zaszczytów, co problemów.
Wells ponownie spojrzał w stronę ogniska. Patrzył na wychudłe, zmęczone twarze niemal setki nastolatków, którzy przeżyli pierwsze trudne tygodnie na Ziemi. Zazwyczaj widok ten sprawiał, że zaczynał się martwić zapasem żywności i innymi szybko kurczącymi się zasobami, lecz tym razem czuł tylko ulgę. Ulgę i dumę. Udało im się. Mimo przeciwności losu przeżyli, a teraz nadchodziła pomoc. Nawet jeśli jego ojca nie ma na pokładzie żadnego z lądowników, z pewnością przylatują z solidnym zapasem racji żywnościowych, narzędzi i lekarstw – wszystkim, czego trzeba, by przeżyć najbliższą zimę i kolejne lata.
Nie mógł się doczekać, by zobaczyć miny nowo przybyłych na widok tego, co udało się osiągnąć pierwszej setce. Młodzi koloniści na pewno popełnili po drodze mnóstwo pomyłek i ponieśli straty (w osobach Ashera i Priyi – a niewiele brakowało, by do tej listy dołączyła także Octavia), lecz zanotowali również znaczące sukcesy.
Wells odwrócił głowę i zobaczył, że Sasha wpatruje się w niego z przejęciem. Uśmiechnął się, zanurzył palce w błyszczących włosach i nie dając jej ani chwili na reakcję, pocałował. Z początku wydawała się zaskoczona, ale potem odprężyła się i odwzajemniła pocałunek. Przez moment pozostał z czołem opartym o jej czoło, zbierając myśli, a potem wstał. Nadszedł czas, by powiedzieć o tym innym.
Zerknął w kierunku Clarke, milcząco pytając ją o zgodę. Zacisnęła usta i odwróciła się ku Bellamy’emu, ale potem spojrzała znów na Wellsa i skinęła głową.
Wells odchrząknął, zwracając na siebie uwagę kilku ludzi.
– Czy wszyscy mnie słyszą? – zagaił, podnosząc głos tak, by to, co mówił, dotarło do każdego zesłańca mimo gwaru rozmów i trzasku płomieni.
Kilka metrów dalej Graham wymienił szydercze uśmiechy z jednym ze swoich kumpli z „Arkadii”. Po wylądowaniu na Ziemi był jednym z głównych oponentów Wellsa, próbując przekonać pozostałych, że syn kanclerza został wysłany z nimi jako szpieg. Wydarzenia kolejnych dni sprawiły, że Wells zyskał lojalność większości młodych kolonistów, lecz jego przeciwnik nie stracił wszystkich wpływów. U części mieszkańców obozu strach przed Grahamem wciąż przeważał nad zaufaniem do nowego przywódcy.
Lila, powabna waldenitka, która od początku przymilała się do Grahama, wyszeptała mu coś do ucha, a gdy odpowiedział jej w ten sam sposób, głośno zachichotała.
– Ej, zamknijcie się – warknęła Octavia, rzucając im niechętne spojrzenie. – Wells próbuje coś powiedzieć.
Lila odpowiedziała gniewną miną i wymamrotała coś pod nosem. Graham natomiast wydawał się lekko rozbawiony. Może Octavia przebywała w obozie zbyt krótko, by się go bać, bo była jedną z niewielu osób, które nie dały się mu zastraszyć, i przy każdej okazji stawiała mu czoła.
– Co się dzieje, Wells? – zapytał Eric. Wysoki, poważny arkadyjczyk trzymał dłoń swojego chłopaka, Feliksa, który ostatnio wrócił do zdrowia po tajemniczej chorobie. Zazwyczaj powściągliwy Eric tym razem pozwolił sobie na okazanie emocji. Wells zauważył, że trzymali się za ręce przez cały dzień.
Uśmiechnął się. Niedługo nie będą musieli martwić się dziwnymi infekcjami. Z pokładów lądowników z pewnością zejdą wykwalifikowani lekarze z taką gamą lekarstw, jakiej nie było na Ziemi przez ostatnie stulecia.
– Udało się – zaczął Wells, nie potrafiąc ukryć emocji. – Przetrwaliśmy dość długo, by dowieść, że Ziemia nadaje się do zamieszkania… A teraz inni idą w nasze ślady! – wskazał z uśmiechem na niebo.
Dziesiątki głów odwróciły się w tym kierunku, a migoczące płomienie oświetliły twarze kolonistów. Rozległ się chór entuzjastycznych gwizdów i okrzyków, dało się słyszeć nawet kilka przekleństw, ale wszyscy bez wyjątku poderwali się na równe nogi. Widoczne na niebie statki schodziły coraz niżej ku powierzchni planety, gwałtownie nabierając prędkości.
– Moja mama przylatuje! – wykrzyknęła Molly, jedna z młodszych dziewczynek w grupie, kołysząc się z emocji. – Obiecała mi, że będzie w pierwszym lądowniku!
Dwie waldenitki przytuliły się do siebie z piskiem, a Antonio, zazwyczaj pogodny chłopak, który jednak ostatnio ucichł, najwyraźniej oszołomiony mamrotał pod nosem:
– Udało się… Udało się…
– Pamiętajcie, co powiedział mój ojciec! – wezwał Wells, starając się przekrzyczeć hałas. – O naszym ułaskawieniu! Od tej chwili jesteśmy znów zwykłymi obywatelami! – przerwał na chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko. – Właściwie to nie do końca prawda. Nie jesteście zwykłymi obywatelami, tylko prawdziwymi bohaterami!
Rozległy się brawa, które zagłuszył rozlegający się zewsząd, przeszywający gwizd. Błyskawicznie urósł do ogłuszającego poziomu, zmuszając zebranych na polanie do zakrycia uszu.
– Zaraz będą lądować! – wrzasnął Felix.
– Gdzie? – zapytała jedna z dziewcząt.
Nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, ale było jasne, że statki nadlatują szybko… zbyt szybko, tak jakby nikt nie kontrolował ich prędkości przy podchodzeniu do lądowania. Wells patrzył bezsilnie, jak pierwszy z nich przemyka parę kilometrów nad ich głowami, tak nisko, że odpadające od niego płonące fragmenty ścięły szczyty najwyższych drzew.
Zaklął pod nosem. Jeżeli las zacznie się palić, nie ma znaczenia, kto znajduje się w lądownikach. Wszyscy będą martwi jeszcze przed świtem.
– No to świetnie – rzucił Bellamy, dość głośno, by usłyszano go pośród gwaru. – Ryzykowaliśmy życie, aby dowieść, że na Ziemi da się żyć, tylko po to, żeby tamci przylecieli i podpalili pół planety!
Jego głos brzmiał, jak zwykle, beztrosko i kpiąco, lecz Wells wiedział, że Bellamy się boi. Inaczej niż pozostali zesłańcy, dostał się na pokład lądownika siłą, a przy tej okazji doprowadził do postrzelenia samego kanclerza. Nikt nie wiedział, czy Bellamy również zostanie ułaskawiony, czy też strażnicy mieli rozkaz, by strzelać do niego bez ostrzeżenia.
Gdy lądownik przemieszczał się nad polaną, Wells dojrzał na jego burcie błysk kolorowych liter – TG, Trillion Galactic. Tak nazywała się firma, która wiele pokoleń temu wybudowała te statki. Poczuł nagły niepokój – jeden z lądowników leciał bokiem, pod kątem czterdziestu pięciu stopni do powierzchni Ziemi. Co to oznaczało dla pasażerów? Statek minął polanę i zniknął za linią drzew, opadając coraz niżej poza polem widzenia młodych kolonistów.
Wells wstrzymał oddech. Po nieznośnie długiej chwili daleko za lasem wystrzelił w górę słup ognia i dymu. Miejsce wybuchu znajdowało się przynajmniej kilka kilometrów od obozu, a mimo to płomienie były jasne jak rozbłysk słońca. Kilka, a może kilkanaście sekund później dobiegł ich odgłos eksplozji, głęboki grzmot, który na moment zagłuszył inne dźwięki. Zanim ktokolwiek pojął znaczenie tego, co właśnie widzieli, następny lądownik przemknął nad ich głowami i po chwili wylądował w podobny sposób jak poprzedni, z tą różnicą, że eksplozja była jaśniejsza, a towarzyszący jej grzmot jeszcze bardziej donośny. Za nimi podążył kolejny statek.
Każdy wybuch wstrząsał gruntem, posyłając gwałtowne wibracje przez stopy Wellsa aż do jego wnętrzności. Czy kiedy rozbijał się ich lądownik, wyglądało to tak samo? Przybycie setki zesłańców było przerażające – kilka osób zginęło. Tymczasem straszne dźwięki raptownie umilkły. Powierzchnia ziemi znieruchomiała, a w niebo znów strzeliły płomienie, nad nimi zaś pojawiły się kłęby dymu. Wells odwrócił się od drzew ku młodym zesłańcom. Ich twarze w świetle pomarańczowego ognia wyrażały tę samą niepewność, która dręczyła również jego: „Czy ktokolwiek przeżył takie piekło?”.
– Musimy tam iść! – powiedział z mocą Eric, podnosząc głos, by usłyszano go poprzez nerwowe pokasływania i szepty.
– Jak ich odnajdziemy? – spytała drżącym głosem Molly. Wells wiedział, że nienawidziła lasu, zwłaszcza w nocy.
– Wygląda na to, że wylądowali nad jeziorem – odparł, masując końcami palców skronie. – Ale mogli równie dobrze dolecieć o wiele dalej.
„Jeśli ktokolwiek przeżył”, dodał w myślach. Nie musiał zresztą mówić tego głośno. Wszyscy myśleli o tym samym. Wells odwrócił się znów w kierunku, z którego padało światło płomieni. Było coraz słabsze, ogień najwyraźniej wygasał, rzucając coraz słabszy blask ponad drzewami. Rzucił zdecydowanie:
– Lepiej już ruszajmy. Jeśli płomienie zgasną, nikogo nie znajdziemy w tych ciemnościach.
– Wells – wyszeptała Sasha, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Może powinniście poczekać do rana? W lesie może być niebezpiecznie.
Zawahał się. Dziewczyna miała rację. Wroga grupa Ziemian, którzy zbuntowali się przeciwko ojcu Sashy, przemierzała obecnie lasy między Mount Weather i obozem zesłańców. To oni porwali Octavię i zamordowali Ashera oraz Priyę. Wells nie mógł jednak znieść myśli, że gdzieś tam poranieni i przerażeni pasażerowie lądowników oczekują na ich pomoc.
– Nie pójdziemy wszyscy – zarządził, zwracając się do grupy. – Potrzebuję tylko kilku ochotników, którzy zabiorą część zapasów i poprowadzą wszystkich z powrotem do obozu. Rozejrzał się po polanie i poczuł przypływ dumy. Ciężką pracą doprowadzili ją do stanu, w którym można było nazwać to miejsce domem.
Octavia zrobiła kilka kroków w stronę Wellsa i stanęła w centrum kręgu. Miała zaledwie czternaście lat, ale w przeciwieństwie do pozostałych młodszych mieszkańców obozu śmiało przemawiała nawet przed licznie zgromadzoną publicznością.
– Proponuję, żebyśmy ich zostawili. Niech sami znajdą drogę do nas – rzuciła, zaczepnie podnosząc brodę. – Albo i lepiej: niech zostaną tam, gdzie są. Wysyłając nas tutaj, myśleli, że skazują nas na śmierć. Dlaczego mielibyśmy ryzykować życie, żeby ich ratować?
Przez tłum przebiegły pomruki. Octavia rzuciła bratu szybkie spojrzenie, jakby oczekiwała wsparcia z jego strony, ale gdy Wells popatrzył na Bellamy’ego, twarz starszego chłopaka była nieprzenikniona.
– Żartujesz, prawda? – zapytał Felix, mierząc Octavię zaniepokojonym wzrokiem. Jego głos wciąż jeszcze brzmiał słabo po chorobie, ale bez trudu dało się w nim usłyszeć przerażenie. – Jeżeli jest choćby cień szansy, że w którymś z lądowników byli moi rodzice, to idę ich szukać, i to już!
Przysunął się do Erica, który objął go ramieniem i ścisnął.
– A ja ruszam z Feliksem – powiedział.
Wells odszukał wzrokiem Clarke i Bellamy’ego. Oni również na niego patrzyli, a potem dziewczyna wzięła Bellamy’ego za rękę i pociągnęła go ku krawędzi kręgu, do miejsca, w którym stał młody Jaha.
– Ja też powinnam iść – powiedziała spokojnie. – Zapewne są tam ranni, którzy potrzebują mojej pomocy.
Wells spojrzał na przyrodniego brata, czekając, czy tamten nie sprzeciwi się ryzykownej wyprawie. Bellamy stał jednak cicho, cały spięty, patrząc w ciemność daleko za Wellsem. Zapewne wiedział już, że kiedy Clarke się na coś zdecyduje, wszelka dyskusja jest daremna.
– Świetnie – rzekł Wells. – Przygotujmy się do drogi. Większość z was powinna zostać w obozie i zorganizować wszystko na przybycie nowych mieszkańców.
Clarke pobiegła do chaty szpitalnej po medykamenty, podczas gdy Wells wyznaczał ludzi do noszenia wody i koców.
– Eric, znajdź, proszę, jakieś jedzenie. Wszystko, co mamy – rzucił.
Zespół ratowników ruszył, by przygotować się do drogi, a Wells odwrócił się do stojącej za nim Sashy. Jej twarz wyrażała olbrzymią koncentrację.
– Powinniśmy wziąć ze sobą coś, czego można użyć jako noszy – powiedziała, rzucając aprobujące spojrzenie na polanę. – Mogą tam być ranni, którzy nie dadzą rady samodzielnie dojść do obozu.
Ruszyła w kierunku namiotu-spiżarni, nie czekając na odpowiedź Wellsa. Pobiegł za nią.
– Mądrze – powiedział, zrównując się z nią. – Ale… czy na pewno chcesz iść z nami? To nie jest dobry pomysł.
Zatrzymała się raptownie.
– O czym ty mówisz? Żadne z was nie zna tych okolic równie dobrze, jak ja. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie przeprowadzić was bezpiecznie tam i z powrotem, to tylko ja!
Wells westchnął. Oczywiście dziewczyna miała rację, lecz poczuł lekki strach, kiedy wyobraził sobie jej spotkanie z setkami kolonistów, w tym – co bardzo prawdopodobne – z wieloma uzbrojonymi strażnikami, którzy nie mieli pojęcia o istnieniu jakichkolwiek Ziemian. Pamiętał własny wstrząs i dezorientację na widok Sashy. Gdy zrozumiał, co się dzieje, poczuł, jakby cały Wszechświat stanął na głowie. Z początku w ogóle jej nie uwierzył. Pozostali zesłańcy potrzebowali jeszcze więcej czasu, by przyjąć do wiadomości, że dziewczyna naprawdę jest przedstawicielką pokojowej wspólnoty ludzi żyjących od wielu lat na Ziemi.
Przestąpił z nogi na nogę, spoglądając w lekko skośne oczy Sashy, patrzącej na niego wyzywająco. Delikatna sylwetka tej pięknej Ziemianki była tylko pozorem – dziewczyna już nieraz udowodniła, że umie o siebie zadbać i nie potrzebuje jego ochrony. Mimo to cała siła i inteligencja świata nie potrafiłyby zatrzymać kuli spanikowanego strażnika.
– Nie chcę, żeby coś ci się stało – wyjaśnił, chwytając jej dłoń. – Tamci myślą, że planeta jest bezludna. To nie jest najlepsza chwila, by mówić im o waszym istnieniu. Nie teraz, kiedy są zdezorientowani i przerażeni. Strażnicy mogliby zrobić coś głupiego.
– Ale przecież chcę im pomóc! – starała się wyjaśnić, zmieszana. – W ten sposób najlepiej udowodnię, że nie jestem wrogiem.
Wells umilkł, myśląc o szkoleniu oficerskim, podczas którego patrolował Kolonię w ramach ćwiczeń praktycznych. Był wówczas świadkiem aresztowań za tak błahe przewinienia jak przekroczenie godziny policyjnej o pięć minut czy przypadkowe wejście na obszar zamknięty. Wiedział, że życie na statku podporządkowane jest ścisłemu rygorowi, więc wyszkoleni w tym duchu strażnicy będą stosować się do zasady „najpierw strzelaj, potem zadawaj pytania”.
– Musisz coś zrozumieć, jeżeli chodzi o moich ludzi…
Położyła dłonie na jego ramionach, wspięła się na palce i przerwała mu, całując mocno w usta.
– Twoi ludzie teraz są również moimi.
– Mam nadzieję, że w książkach do historii zacytują cię prawidłowo. – Wells uśmiechnął się szeroko.
– A ja myślałam, że to ty napiszesz tę książkę? – Sasha przybrała ton, który, jak przypuszczał Wells, mógł należeć do jakiegoś ziemskiego bufona: – Relacja z pierwszej ręki na temat powrotu ludzkiej rasy na Ziemię. Ta lektura zapowiada się świetnie, poza tym, że niektórzy ludzie nigdy nie opuścili swojej planety.
– Lepiej uważaj, bo inaczej pozwolę sobie na artystyczną dowolność w opisie twojej osoby!
– Co? Napiszesz, że byłam potwornie brzydka? Akurat! Już się boję!
Wells wsunął jej niesforny kosmyk długich włosów za ucho.
– Opiszę cię jako piękność tak olśniewającą, że przez to postępowałem skrajnie nierozważnie.
Uśmiechnęła się i przez chwilę chłopak mógł myśleć wyłącznie o tym, jak bardzo chce ją znów pocałować. Wówczas jednak jego marzenia zostały przerwane przez głosy wołające z ciemności:
– Wells, idziesz? Jesteśmy gotowi!
Między drzewami powoli zaczynał przesączać się do obozu dym z miejsca katastrofy, wypełniając im nozdrza goryczą.
– Okej – powiedziała Sasha pewnym, mocnym głosem. – Chodźmy!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.