Читать книгу Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda - Страница 7

MEDUZA
(2016)

Оглавление

Ponton czekał w umówionym miejscu. Nocą nie był widoczny w tych zaroślach, ale kiedy wzejdzie słońce, z pewnością wzbudzi zainteresowanie jakiegoś służbisty. Krzysztof Zawisza wiedział, że choć teren jest ogólnie dostępny dla cywili, wojsko obserwuje tutaj każdy kąt. Nie było łatwo sprawić, by dzisiejszego poranka oślepło. Tanio tym bardziej nie. Ale od czego ma się dawnych przyjaciół z WSI. Zresztą nie o pieniądze chodziło. Ani też wcale nie o przygodę. W życiu Zawiszy działo się ostatnio zbyt wiele; nieustanny natłok myśli, moc zadań, długotrwały stres i potężna odpowiedzialność za podjęte decyzje, które rzutowały na życie setek ludzi.

Dziś wieczorem znów leciał do Warszawy. Czekała go trudna przeprawa. Wynajęto go, by zaprowadził porządek w koncernie farmaceutycznym. Miał zwolnić czterech dyrektorów, w tym CEO, i zrestrukturyzować firmę administracyjnie, zanim zamkną czwarty kwartał podatkowy. Wiedział, że to słuszna decyzja. Zdawał sobie też sprawę, że to na nim – człowieku do wynajęcia – a nie na zarządzie skrupi się cała nienawiść wyeliminowanych z gry tygrysów. Będą gryźć, szarpać się i podważać jego kompetencje. Mogą posunąć się do nieczystej gry, a faktury za swoje usługi wciąż jeszcze nie wystawił. Proces reorganizacji spółki trwa już czwarty miesiąc.

Do tego wszystkiego presja teściów i żony, by w końcu się rozmnożyć, nie pozwalała na złapanie dystansu. Wizyty u ginekologów, zabawa w in vitro i wciąż niewypełnione kwity z ośrodków adopcyjnych, korowód pań psycholog i konsultantów lustrujących każdy zakątek ich domu. Coraz częściej kłócił się z żoną. Jeszcze chwila, a przestaną ze sobą rozmawiać. O sypianiu w jednym łóżku w ogóle nie będzie mowy. Teść, który bada najmniejszy rachunek, nicuje każde wypowiedziane słowo, przewiduje najdrobniejszy ruch. Krzysztof potrzebował ciszy. Kasia miała swoją jogę, on choć na chwilę chciał zająć głowę jednym jedynym zadaniem: troską o własne bezpieczeństwo pod wodą. Tylko w ten sposób potrafił się zrelaksować.

Zmierzył wzrokiem poniemiecką torpedownię na Babich Dołach i próbował wzbudzić w sobie emocje, które towarzyszyły mu zawsze, kiedy w sieci oglądał zdjęcia budowli. Ale po ekscytacji, którą od miesiąca dzielili z Horacym, a z której naśmiewały się ich żony, gdy w najdrobniejszych szczegółach planowali ten wypad, nie został nawet ślad. Wszystko zniweczył wczorajszy telefon od przyjaciela.

– Dzidzia gorączkuje. Nie zostawię Misi samej. Sorki, Kris – usłyszał i już wiedział, że nie wolno mu powiedzieć nawet jednego słowa.

To naturalna kolej rzeczy. Rodzina, odpowiedzialność, zmiana priorytetów. Oni z Kasią wciąż mieli to jeszcze przed sobą. Tak naprawdę czuł jednak ogromny zawód i złość. Tyle starań po nic. Samotne nurkowanie to żadna frajda, a ponadto od pierwszego szkolenia, które odbył osiem lat temu, instruktorzy powtarzali mu, że podstawą jest asekuracja i tylko doświadczony płetwonurek może decydować się na pływanie w pojedynkę. Ale nie miał wyjścia. Odizolować się. Włączyć tryb samolotowy. Tylko to pomoże mu zachować higienę psychiczną.

Mroczne pozostałości poniemieckiej budowli nie sprawiały o tej porze wrażenia tak imponujących, jak za dnia, na zdjęciach z drona. Pamiętał jednak, że to, co najciekawsze, znajduje się pod wodą.

Zawsze to Horacy obsługiwał motor na ich wyprawach, ale kiedy zadzwonił wczoraj przed północą z przeprosinami, zapewnił, że przyjaciel spokojnie poradzi sobie z prostym napędem elektrycznym. Krzysztof rzucił na brzeg ciężką torbę i dokładnie obejrzał ponton. Zwykły wysięgnik zamiast steru, komplet wioseł. Silnik włączało się jednym przyciskiem. Łatwizna. Choć starał się wziąć jak najmniej sprzętu i zdecydował się na niepełną butlę z mieszanką tlenowo-azotową – głównie dlatego, że nie miał czasu jej nabić – ramię niemal mu zdrętwiało od spacerów z tym ładunkiem. Powinienem był zaparkować bliżej – zganił sam siebie w duchu. A potem zobaczył czerwoną łunę na linii horyzontu. Brzask detronizował właśnie królową nocy. Przez krótki moment zdawało się, że morze nabrało koloru wina. Krzysztof urzeczony wpatrywał się w burgundową toń i pomyślał, że teraz Zatokę Gdańską wypełnia po brzegi nie woda, lecz krew.

Rozmasował plecy, rozruszał ramiona. Miał tylko cztery godziny, z czego połowę zamierzał przeznaczyć na nurkowanie. Zainstalował butlę, dokręcił rurki, sprawdził ciśnienie. Na piankę włożył jacket. Wsunął cztery ołowiane obciążniki oraz dopiął do pasa wodoodporny olympus i nowe evolveo, którym w razie awarii mógł wezwać pomoc, wciskając jeden guzik. Przed zwodowaniem pontonu sprawdził zawór. Kiedyś miał już problem z drożnością i doskonale pamiętał, jak pod wodą, sparaliżowany strachem, doił butlę z tlenem bez skutku. Wtedy postanowił, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na żadne zaniedbanie.

Silnik zaskoczył. Wiatr owiewał Krzysztofowi twarz, od chłodnej bryzy mężczyzna dostał gęsiej skórki. Kiedy zbliżał się do celu, czerwona kula słońca zdążyła wznieść się już nad horyzont i wrócił optymizm. Oranżowe światło zalało teraz torpedownię, odsłaniając każdy wyszczerbiony fragment betonu, każde ptasie gniazdo, pręt konstrukcyjny. Krzysztof poczuł niemal rozkosz, ale też i dumę z podjętej dziś rano decyzji. Może tak miało być? Czasami trzeba zmierzyć się z życiem absolutnie samodzielnie. Wsłuchiwał się w krzyk mew i czuł, że sprawy ziemskie przestają już mieć znaczenie. Nikną ich siła, zasięg, waga. Wraz z odległością pokonywaną w kierunku otwartych wód zatoki stawały się miałkie i coraz bardziej cudze.

Pomarańcza na niebie, plusk. Chłód wody otulającej ciało zimnym celofanem, kiedy ciecz wpływa między piankę a skórę. Wreszcie klik i cisza. Ziemię zostawił własnemu losowi. Wszechogarniająca woda niczym milczące porozumienie była teraz jego uniwersum. Każdy szmer słyszał zwielokrotniony, głuchy. Napawał się tym nowym światem bez barw, zapachów, głosów. Za to pełnym cieni. Chwilę jeszcze widział krawędzie. Jakaś rybka przepłynęła mu tuż koło nosa. Błysnęły żółć, szafir i zieleń. Ale może to tylko małe flesze istniejące wyłącznie w jego wyobraźni, bo w Bałtyku, a zwłaszcza na tej głębokości, kolorów już się nie widzi. Potem, w miarę jak schodził niżej i niżej, jakby zsuwał się do kieszeni olbrzyma, tracił kontakt ze wszystkim. Coraz mniej pamiętał ziemskie troski, kłótnie. Natłok emocji zelżał niemal do zera. Było tylko tu i teraz. Woda otulała go ciasno. Z radością oddał się we władanie jej łagodnej, kojącej, choć zaborczej siły. Zanurzasz się, znikasz w bezczasie, rezygnujesz z walki. Oddajesz się cały, gotowy absolutnie na wszystko. Tak właśnie smakuje prawdziwa miłość. Zawsze to powtarzał żonie.

Czarno. Gdzie góra, gdzie dół? Wypuścił kilka bąbelków. Nie widział już zupełnie nic. Czas włączyć latarkę. Pora na magic hour. Srebrny snop zatrzymał się na wyłomie fundamentów budowli. Kopniak adrenaliny. Obezwładniające piękno w czystej postaci. Może to, co na wierzchu faktycznie przypomina widoki ze starego francuskiego programu Fort Boyard, w którym uczestnicy chodzili na linie, żonglowali, dokonywali cudów à la surwiwal lat sześćdziesiątych. Dziś Krzysztof się z tych podniet śmiał. Pod wodą nie poradziliby sobie wcale. Dopiero teraz, w tej ciszy, bebechy torpedowni naprawdę oszałamiały. Dzieło godne mistrza horroru.

Pamiętał, że zostawił ponton od wschodu. Zerknął na komputer na ręku. Cztery metry, sześć, dziesięć. Dość. Nie miał uprawnień do penetrowania wraków ani ochoty na większe ryzyko. Tlenu starczy na dwie godziny, może ma jeszcze kwadrans rezerwy. Nie był pewien. Pęcherzyki powietrza idą w górę. Jest dobrze. Wszystko pod kontrolą.

Dwukrotnie dokonał przedmuchu. Złapał się za nos, by wyrównać ciśnienie atakujące bębenki. Starał się płynąć ostrożnie. Widoczność ograniczała się jedynie do srebrnego snopa światła latarki. Konstrukcja była betonowo-metalowa. Wyżarte przez rdzę pręty zbrojeniowe mogły wyrosnąć przed nurkiem znienacka, przeciąć piankę, rurki, zaatakować niczym krwiożercze rekiny, ale Krzysztof czuł się już tak dobrze, tak lekko, że włączył kamerę i postanowił opłynąć obiekt dookoła. Z daleka dochodziły go stłumione szmery nieubłaganie kruszonego przez morski żywioł betonu i żelastwa poruszanego przez fale. Gdyby w oddali pojawiła się motorówka lub choćby kajak, usłyszałby ich zwielokrotniony odgłos.

Przypomniał sobie pierwsze nurkowania w bazie na Lanzarote. I tę niedostępną Francuzkę, która pod wodą nieoczekiwanie chwyciła go za rękę. Potem kochali się na plaży każdego dnia o wschodzie słońca. Przez całe dziesięć dni. Nigdy więcej jej nie widział, nie miał od niej żadnych wiadomości. Telefon, który podała, nie działał, a czasy Facebooka przyszły lata później. Niezbyt dokładnie pamiętał jej twarz, nie był pewien nazwiska, ale ten dotyk na czterech metrach zanurzenia zapamiętał na zawsze. To wspomnienie było tak sugestywne, że aż się wzdrygnął. Jak dawno to było? Na pewno nie był jeszcze żonaty. Nie miał nawet pomysłu, kim zostać, czym się w życiu zajmować. Kto mógł przypuszczać, że zacznie robić wielkie pieniądze jako Harvey Keitel biznesu, jak go złośliwie przezywano, nawiązując do słynnej postaci sprzątacza trupów z Pulp Fiction? Czy w ogóle przewidywał wtedy, jak potoczy się jego życie?

Charlotte, tak chyba miała na imię ponętna paryżanka. Teraz już dokładnie widział w wyobraźni jej oczy i drobne zmarszczki wokół ust. Była od niego dużo starsza. Pewnie dlatego nie chciała kontynuować wakacyjnej znajomości. Mąż, dzieci, te sprawy.

Poczuł coś na płetwie. Z ciekawości przesunął snop światła w lewo. Coś czerwonego. Coś błyszczącego. Zawrócił. Czy to możliwe? Czerwień na tej głębokości? I wtedy zobaczył sukienkę rozpostartą w toni jak monstrualna meduza. Niżej drobne stopy. Pomarszczone palce niczym u praczki. Nienaganny lakier na paznokciach, krwiście czerwony, jak kreacja kobiety. A więc to nie złudzenie. Dotyk był prawdziwy. Drgnął odruchowo, wydało mu się, że topielica przesunęła nogę w jego kierunku, ale to była tylko fala. Latarka wysunęła mu się z rękawicy, spadła w toń, a on spanikował. Nagła ciemność i świadomość, że ona jest obok. Nieżywa? Tak całkiem martwa?

Atawistyczny strach był silniejszy od rozumu. Krzysztof nabrał nagle haust powietrza, kolejny i gwałtownie się zakrztusił, czując ucisk w płucach, gdy reduktor nie nadążył z podaniem wymaganej dawki tlenu. Spróbował wyregulować oddech. Jeszcze gorzej. Huśtawka. Zaraz się udusi, odpłynie w niebyt! Zostanie tutaj na zawsze, zapomni o wszystkim. Było to kuszące, ale reduktor jednak działał i wciąż podawał mieszankę. Oddech wrócił do normy.

Powoli. Spokojnie. Odsunął się od kobiety, zatrzymał bez ruchu. Pragmatyzm, zimna krew. Jak w pracy. Włączył latarkę zapasową, którą miał zaczepioną na ramieniu. Była mniejsza, ale dawała tyle samo światła. Co robić? Wersja A: Uciekać. Mogę mieć kłopoty. Niech ktoś inny ją znajdzie. Może wystarczy anonimowy telefon? Wersja B: Zostać bohaterem bulwarówek. Nurek znalazł ciało! Co najwyżej wlepią mi mandat. Wersja C: Ratować ją? Jestem dobrym człowiekiem. Czyżby? Powiedzcie to zwalnianym dyrektorom. A może trzeba ją jakoś wydostać? Jak? Dlaczego ja? Dlaczego dziś? A dlaczego nie? Kurwa.

Miotał się tak, jednocześnie opływając ją i oglądając z różnych stron z czystej ludzkiej ciekawości. Wróciło racjonalne myślenie. Rozejrzał się, czy nie ma tu nikogo więcej. Nie. Tylko on i ta kobieta w czerwieni. Musiała znajdować się w głębinie już jakiś czas. Skóra jej łydki w najbardziej miękkim miejscu nadgryziona była przez morskie żyjątka. Kostka opuchnięta, w tym świetle księżycowo biała. Wyżej ramiona rozpostarte jak do lotu. Czarna skórzana kurtka z naderwanym rękawem pełniła w tym obrazie rolę skrzydeł. To sprzączkę zamka widział wcześniej jako blik. Twarzy kobiety nie potrafił dostrzec. Podpłynął pełen obaw do góry, poświecił. Na głowie topielicy zakręcono czarny worek.

Znów spojrzał na komputer na ręku. I jeszcze raz. Niebywałe – zdziwił się. Tkwię tutaj tak długo? Tlenu zostało na trzydzieści dwie minuty. Już w tej chwili powinien wynurzyć się na cztery metry i zrobić sobie ośmiominutową przerwę, co daje mu jakieś dwadzieścia minut na wszystko, a jeszcze trzeba zaliczyć wynurzenie. Nie wolno tego zrobić zbyt gwałtownie. Zadbaj o siebie – podpowiadał instynkt. Nie ma na co czekać. Kiedy się wznosił, pojął, jakim cudem kobieta zawisła akurat tutaj i nie wypłynęła na powierzchnię ani nie opadła na dno. Kawałek niebieskiej cumy jednym końcem oplatał jej kostkę, a do drugiego przywiązany był solidny kamień. Krzysztof nie mógł się powstrzymać. Podpłynął do łącznika. Przyjrzał się blokadzie. Lina zaczepiła się o pręt. Pokryty rdzą i nieregularny, ale z jednej strony ostry niczym nóż. Sznur przetarty był już do połowy. Jeszcze kilka dni i pęknie. Wtedy kamień spadnie na dno, a topielica będzie wolna.

Przez chwilę zastanawiał się, czy jej w tym nie pomóc, ale nie miał już czasu. Podjął ostateczną decyzję o ewakuacji. Nagle poczuł na karku ucisk, a potem chrupnięcie. Obok zobaczył czerwoną mgiełkę. To krew. Oblał go zimny pot. Nic go nie bolało, a jednak bez wątpienia był ranny. Zaczął powoli wysuwać się spod pręta, ale szło opornie. Zakleszczył się. Szarpnął silniej. Teraz otaczały go już gęste strużki czerwieni. Słyszał tarcie, odgłosy pękania, wreszcie ucisk drutu zelżał. Ale wraz z uczuciem ulgi przyszedł lęk. Krzysztof nie miał pojęcia, jak bardzo uszkodzona została powierzchnia rury doprowadzającej mieszankę. Czy za chwilę zamiast powietrza nie otrzyma przez ustnik solidnej dawki słonej wody? Musiał mieć pewność. Zsunął rękawicę, by sprawdzić osprzęt. Spadła wprost na odsłonięty dekolt kobiety, a potem spłynęła w dół i w ciemności stracił ją z oczu. Poczuł się dziwnie, jakby dotknął martwej piersi, ale już po chwili o tym nie myślał, bo w ustach miał wodę. Ścisnął ustnik zębami, przedmuchał. Nie pomogło. Znów się napił, zadławił. Szybki rzut oka na komputer. Tlenu zostało na jedenaście minut. Wypuszczał bąbelki, by ustalić, gdzie jest powierzchnia wody, i błyskawicznie świat czerni zamieniał się w szarość. Wiedział, że idzie zbyt szybko, bo przeganiał pęcherzyki powietrza. Ale nie potrafił inaczej. Wola przetrwania była silniejsza.

Wypływał dwie minuty, wciąż wydychając powietrze. Zmniejszające się ciśnienie rozkurczało mu płuca, a zużyte powietrze musiało znaleźć ujście. Wreszcie zobaczył słońce błyskające pod taflą. Pamiętał o naciśnięciu przycisku alarmowego oraz wystawieniu ręki przed wyjściem nad poziom wody, ale gdy wynurzył głowę i nabrał powietrza, poczuł się tak, jakby do przełyku ktoś nalał mu gorącego żelaza. W piersi go piekło, drapało, czuł, jak płuca pękają niczym zbyt gwałtownie napompowany balon. Umieram – pomyślał z goryczą. Dobrze wiedział, że zgubiło go to, co niejednego przed nim człowieka morza. Zafascynowany syreną przestał uważać i wtedy właśnie zaatakował go tutejszy rekin. Nie spodziewał się tylko, że to tak dojmujący ból. Na to nie był zupełnie przygotowany.

Rzutka przeleciała tuż przed nosem Roberta Duchnowskiego i wbiła się centralnie w tarczę. Wypuszczono ją z niewielką siłą lub też z bardzo dużej odległości, bo zaraz odkleiła się i spiralnym ruchem spadła na podłogę. Duch zdjął czapkę, obejrzał, czy nie ma na niej uszkodzeń, a potem odwrócił się i zmierzył karcącym spojrzeniem salę, tropiąc dowcipnisia. Nie napotkał jednak żadnego spojrzenia wymierzonego w swoją stronę. Wyglądało na to, że wszyscy zajęci są rozmową.

Jeszcze kwadrans temu Robert w towarzystwie najważniejszych person polskiej policji asystował w zawodach przeciągania liny, gry w rzutki i innych konkurencji zespołowych. Na stole prezydialnym pomiędzy paterami pełnymi ciastek z marmoladą i pustymi szklankami po słonych paluszkach i gazowanych napojach wciąż stały nieodebrane nagrody. Jego ludzie pokonali dziś wszystkich rywali. Zgarnęli wszystko, co było do wzięcia. A on sam, by pokazać, jak świetną mają kadrę na Wybrzeżu, swoim trzem naczelnikom: prewencji, kryminalnego i drogówki ufundował osobiście zaprojektowane statuetki walczących byków. Wręczył je publicznie, z honorami, dokładnie opisując zasługi i podpierając się danymi liczbowymi. Aplauz zdobył ogromny. Zadał bobu pozostałym komendantom wojewódzkim. Wiedział od swoich ludzi, którzy pozdejmowali już galowe mundury i rozpoczęli bibkę w wynajętym na ten cel domu wczasowym Czarna Chata w Piasecznie, że policjanci z innych komend zazdroszczą im takiego szefa.

Zamierzał dołączyć do imprezowiczów, jak tylko rozmówi się z szefem w sprawie swojej nominacji na komendanta. Miał już dosyć żartów z nieszczęsnego tytułu p.o. Poszukał w tłumie Konrada Waligóry i z niekłamaną zazdrością obserwował byłego szefa i przyjaciela. Wali czuł się w stolicy jak w domu, choć przenieśli go do Głównej zaledwie kwartał temu. Dlaczego więc dotąd nie wstawił się za moją nominacją? – rozmyślał Duchnowski. Papiery poszły pocztą już w ubiegłym miesiącu. Odpowiedzi żadnej. Leży widać na trzeciej kupce, tej do rozważenia na święty nigdy. Duch do tej pory nie miał drugiego zastępcy, a ten pierwszy i jedyny nie potrafił nawet obliczyć wskaźnika wykrywalności. Przed awansem ledwie rok przesiedział w dyżurce. Za to niezwykle często chodził do kościoła i świetnie sprawdzał się w zabezpieczaniu pielgrzymek. Koledzy szybko nadali mu przydomek „Papież”.

Policjanci nie mają poglądów politycznych? Gówno prawda. Duch zrozumiał to po trzeciej odprawie w stolicy. Niby był bardzo blisko najwyższego stołka w Trójmieście. Właściwie wszystkie karty trzymał w ręku: przed osiemdziesiątym dziewiątym nie było go w służbach, poglądy odpowiednie, plam na życiorysie żadnych. W każdym razie kwitów na niego nie mają. Ale przejadło mu się już przesiadywanie w firmie po godzinach i nadzorowanie osobiście każdej bzdury. Papiery, podpisy, pieczątki – do tego sprowadzało się jego życie. Zamierzał dziś zawalczyć o swoje albo wracać do kryminalnego. Tam przynajmniej cieszył się szacunkiem i miał odpowiednią dawkę adrenaliny. Chodzenie na pasku nie było jego mocną stroną, a o byciu notariuszem nigdy nie marzył. Wóz albo przewóz. Rybki albo akwarium. Zdegradować się nie da. W razie czego zagrozi, że pójdzie na emeryturę. Choć tej opcji właściwie nie brał pod uwagę, traktował ją raczej jako ostateczność. Odejść, rzucić raport o zwolnienie i kilka bluzgów na pożegnanie mógł zawsze. I wcale się do tego nie śpieszył.

Prawda była taka, że pragnął tego stołka jak nigdy w życiu żadnej baby. Zasmakował już we władzy, kupił na kredyt upragniony motocykl i nie tak łatwo mu go odbiorą. Zaparł się. Dlatego przedwczoraj oddał mundur do pralni, poszedł do fryzjera, kazał nawoskować buty i założył nowiutkie spinki od Zegny. A jeszcze rok temu uznałby takie zabiegi za przejaw śmiechu wartej próżności. Nie po to wreszcie tłukł się tyle godzin do Warszawy, żeby pić dereniówkę albo niebieski spiryt w podrzędnym ośrodku z kiblami na korytarzu, w towarzystwie swoich chłopaków, których notabene na co dzień gonił za picie w pracy.

Konrad stał pod oknem ze szklanką wody gazowanej w ręku i elektronicznym papierosem w butonierce, otoczony emerytowanymi generałami. Jako jedyny funkcyjny nie włożył munduru. Duch zachodził w głowę, co to za nowa moda. Średnia wieku jego towarzyszy nie przekraczała pięćdziesiątki. Jeden z nich żwawo emablował zgrabną Mulatkę w nieskazitelnie białych spodniach. Kobieta się nie odzywała. Stała na baczność, wyprężona jak struna i tylko nieznacznie kiwała głową, udając zainteresowanie. Duch dałby głowę, że wszyscy zgromadzeni myślą wyłącznie o jej pośladkach, których jędrność bezceremonialnie eksponowała śnieżna materia. Ściągnął chyba kobietę myślami, bo nagle podniosła głowę, założyła pukiel włosów za ucho, na którym zalśnił diament, i uśmiechnęła się do niego, jakby zachęcała, by uwolnił ją od nudnego rozmówcy. Ruszył więc zdecydowanie do ataku, ale drogę zastąpiło mu dwóch gości w pogniecionych garniturach, zasłaniając widok na karmelową piękność.

– Niezły pomysł z tym bykiem na statuetce, inspektorze – zagaił leniwie chudszy o wyglądzie filmowego esesmana. Był niewysoki, ale żylasty, jakby składał się wyłącznie z naciągniętych sprężyn. Kiedy mówił, jabłko Adama poruszało mu się niczym żywe stworzenie. Była w nim jakaś nieokreślona nerwowość, skryta energia, która nie miała nic wspólnego z sytuacją. Duchowi przyszło na myśl porównanie do silnika na jałowym biegu. W każdej chwili maszyna może zostać puszczona w ruch i pozorny spokój zniknie. – Sam pan inwestował?

– A ten zegarek też niekiepawy – dodał drugi mężczyzna, nieco lepiej odżywiony, wskazując zabytkową certinę, którą Duch dostał w ubiegłym roku na urodziny od Saszy Załuskiej.

Poza animowanym duchem zabawką, którego podarowała mu po pierwszej wspólnie rozwiązanej sprawie, był to jedyny prezent, jaki od niej otrzymał. Twierdziła, że zegarek należał do jej ojca. Miał dla niej głównie wartość sentymentalną, ale kiedy Robert zaniósł go do zegarmistrza, by wyregulować mechanizm, dowiedział się, że czasomierz wart jest pięć do siedmiu tysięcy. Nigdy nie powiedział o tym Saszy. Bał się – a nuż pomyśli, że chciał go zastawić? Nie byłoby to zresztą dalekie od prawdy, gdyż rozważał i taką opcję – był w tamtym czasie kompletnie spłukany. Ale też kiedy się rozstali, nie zwrócił cacka, mimo że był to bardzo drogi upominek. Ona zaś się tego nie domagała. Zakładał ten zabytkowy czasomierz wyłącznie na takie okazje jak ta – by zadać szyku lub wzbudzić zawiść u ludzi, którzy i tak nigdy nie będą jego przyjaciółmi.

– To certina Załuskiego – stwierdził nagle bez ceregieli ten sprężysty. – Pęknięte szkło, złoty cyferblat, pomarańczowy sekundnik wysadzany diamentami. Ten zegarek swego czasu owiany był legendą. Podobno zamiast mechanizmu miał wbudowany detonator.

– Raczej otwieracz do konserw – zażartował drugi, przaśniejszy agent. A potem nagle spoważniał. – W każdym razie, skoro ma pan ten zegarek, musiał być pan kimś ważnym dla konsula. I dla jego córki Saszy, jasna rzecz.

Robertowi nagle zrobiło się głupio. Wysunął z rękawów przepisowy centymetr mankietu, by policjantom zaparło dech w piersiach na widok jego ametystowych spinek, a następnie wyciągnął z kieszeni składany nóż z ząbkami, którym sprawnie porozkrawał leżące na półmiskach pomarańcze. Ku jego zdziwieniu były czerwone i soczyste. Sok spływał mu po rękach aż na mankiety niczym krew oprawianej zwierzyny. Chwycił ze stołu serwetkę i bardzo dokładnie wytarł w nią dłonie. Dopiero potem zajął się kozikiem.

– Postanowiłem zapomnieć o przeszłości – wycedził z wyższością. – Jeśli jestem wam winien pieniądze, przepraszam.

Flegmatyk zaśmiał się sztucznie i wyciągnął dłoń do powitania. Była zimna i wilgotna od potu.

– Nadkomisarz Filip Kryger, specgrupa do spraw porwań w celu wymuszenia okupu – przedstawił się. – Do Nowego Roku tajna.

– Widzę – mruknął Duch, po czym dyskretnie wytarł rękę o spodnie.

– Czyli normalnie robimy na swoich etatach, a to, co po godzinach, jest ku chwale ojczyzny. – Mrugnął zawadiacko do Ducha sprężysty i powstrzymał się od podania ręki do czasu, aż Duchnowskiemu uda się osuszyć swoją. – Maurycy Kwiatkowski. Dla przyjaciół MauMau albo normalnie po polskiemu – Moritz. Dobierają nas, jak pan zauważył, wedle dziwnych imion oraz miejsc pochodzenia. – Wskazał kolegę: – Biłgoraj. – A potem na siebie: – Głuchołazy. Dlatego tak się odjebaliśmy. – Zagrzmiał szczerym śmiechem. – Przyjechali my do stolycy, to się bawim.

Duch od razu go polubił.

– Robert Duchnowski. Gdańsk. – Odchrząknął. – Chyba się nie zakwalifikowałem.

– Będzie ciężko, Duchu – odparł z kolejnym mrugnięciem MauMau, po czym poprawił słuchawkę w uchu.

Poła marynarki się odchyliła i Duch dostrzegł czarne szelki oraz wysadzaną ćwiekami skórzaną kaburę. To w połączeniu z tanim garniturem zastanowiło go nie mniej niż dalsza część wypowiedzi żylastego agenta.

– Co innego, gdybyś miał na nazwisko Westyta i prowadził firmę transportową. Ale ty przecież, Duchu, jesteś resortowe dziecko. Matula z samej Warszawy. Pół życia przesiedziała na MDM-ie, co? Bonów do pewexu nigdy wam nie brakowało. Ja to nie wiedziałem wtenczas, że takie coś istnieje. Kiosk Ruchu był dla mnie szałem nad szały.

Robert z trudem powstrzymał się przed reprymendą wobec nieoczekiwanego przejścia na ty. Gryzło mu się też słownictwo agenta z jego ewidentną inteligencją i sprytem. Wietrzył w tym przypadkowym spotkaniu grubszy podstęp. Zanim jednak wybuchnie, wolał się najpierw upewnić, z kim ma do czynienia. Rzucił raz jeszcze okiem na wymięte marynarki agentów i nabrał powietrza. Niedawno sam używał takich kiepskich wód toaletowych. Żelazko zaś przydawało mu się wyłącznie do prasowania zalanych piwem dokumentów.

– Dobry jesteś w rzutki, Moritz? – Zmierzył zimnego blondyna podejrzliwym spojrzeniem.

– Słaby. – MauMau wzruszył ramionami. – Ale kolega Kryger jest niezły. A co? Zostało ci kilka byków do rozdania?

– Tylko rozpłodowe. – Duch się rozejrzał. – Pali się tu gdzieś?

– Za śmietnikami – usłyszeli damski głos.

Robert się odwrócił. To samo uczynili pozostali. Już w półobrocie Duch poczuł, że nastrój mu się jednak poprawia. Zmierzała bowiem ku nim karmelowa bogini w bieli.

– To nasza szefowa – pośpieszył z szeptanym wyjaśnieniem MauMau. – Inspektor Claudine Morawska.

– Inspektor? – upewnił się Duch. – Ta czekoladka ma dwa stopnie wyżej ode mnie?

MauMau skinął niechętnie głową.

– I w tym roku może pójść wyżej. Radziłbym nie bagatelizować publicznie jej słów. Ani też nie komentować koloru skóry i rozmiaru dróg oddechowych oraz powstrzymać się przed zaglądaniem…

– Zrozumiałem – przerwał mu Robert. – Znaczy się: feministka?

– W pracy jest dosyć władcza. Nawet jak na kobietę, powiedziałbym gruboskórna. – Kwiatkowski przestrzegł Ducha dobrotliwie.

Ten jednak nie wziął sobie jego słów do serca i kiedy Mulatka ruszyła przodem, wpatrywał się w dolne partie jej ciała jak pies w kość. MauMau kontynuował:

– Grudziądz. Kalamata. Czasami Wiedeń. W Paryżu ma byłego męża.

– I podobno zamek – dorzucił Kryger świszczącym szeptem. – Z fosą.

– Posiadaczka fosy może być tylko szefową. – Robert uśmiechnął się do nowych kolegów. – A przy tym jest absolutnie bezkonkurencyjna w kwestii nazewnictwa.

MauMau podał Duchowi ogień. Kiedy Robert odpalał, agent przytrzymał jego dłoń dłużej, niż należało. Duch zaciągnął się tylko raz i zapobiegawczo odsunął się od Kwiatkowskiego na bezpieczną odległość. Mimo iż gromił go spojrzeniem, w niebieskich oczach MauMau zobaczył błysk zadowolenia. Przez chwilę agent wyglądał jak łobuz, któremu udało się zrobić kumplowi psikusa.

– Słyszeliśmy o uprowadzeniu córki waszej profilerki – zaczęła Claudine, kiedy wszyscy już zapalili.

Głos miała niski, chrapliwy. Idealnie dopasowany do jej drapieżnej urody. Robert nie miał wątpliwości, że to kawał suki, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

– Dobrze pani mówi po polsku – zdecydował się jej nieco schlebić.

– To niezbyt trudne, jeśli mieszka się w kraju od drugiego roku życia – odparowała kobieta.

Była nadzwyczaj poważna, co tylko przydawało jej zmysłowości. Duch z łatwością wyobraził ją sobie jako dzikiego kota. Z pewnością potrafi być naprawdę groźna. Strasznie go to brało. Z trudem koncentrował się na tym, co mówiła.

– Interesuje nas ta sprawa – ciągnęła inspektor Morawska. – Motyw, modus operandi sprawców. Jaki jest jej status?

– Nijaki. – Duch wzruszył ramionami. – Wyczerpaliśmy wszystkie środki. Przeszukanie terenu, przesłuchanie świadków i rodziny, media, fundacje, zdjęcia, plakaty, podsłuchy. I nic. Zero.

– A dlaczego?

– Sprawcy skontaktowali się z matką tylko raz. Pilotowaliśmy przekazanie okupu.

– Pół bańki papieru. Nikt się nie zgłosił. Wiemy – przerwała mu Claudine. – Co jeszcze?

– Była na kablu. Analiza głosu jest w aktach. Nieustalony mężczyzna. Akcent wschodni. Nie zdążyliśmy określić miejsca pobytu dziecka. Podejrzewamy łódź, statek. Przemieszczają się. Stąd trudności w namierzeniu. To był krótki kontakt. Raczej figurant.

– Liczyłam, że pani Załuska się tutaj pojawi. – Kobieta znów bezceremonialnie przerwała Duchowi, lecz tym razem policjant nie ukrywał zniecierpliwienia. Claudine dostrzegła to, spacyfikowała go gestem. – Firma jest winna swoim ludziom wykorzystanie wszelkich środków. Aleksandra Załuska to przecież nasz człowiek. Niedobrze jest, kiedy w takiej sprawie nie ma wyników. Wie pan, że przyjechaliśmy tutaj na polecenie pani generał?

– Byłej pani generał? – Duch nie mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości. – Tej od spódnicy?

Claudine zignorowała niestosowny żart Ducha.

– Była tylko jedna kobieta na tym stanowisku – odezwał się MauMau.

Claudine spiorunowała go wzrokiem.

– Sasza Załuska się z nią kontaktowała. Opisała sytuację. Przesłała zebrany materiał. Oczywiście skany dokumentów.

– Doniosła na mnie? – Robert zaśmiał się nerwowo. Teraz zaczynał rozumieć, dlaczego pisma w sprawie jego awansu pozostały bez odpowiedzi. Załuska robi mu krecią robotę. Czuł narastające wzburzenie. Z trudem się hamował. – To żart?

Claudine zgasiła papierosa.

– Nie, nie skarżyła się na pana. Muszę jednak stwierdzić, że niektóre czynności wykonano dosyć pobieżnie. – Uśmiechnęła się. – I niech pan nie dopatruje się w działaniach zrozpaczonej matki ataku na własne stanowisko. Ma pan dzieci? – Nie poczekała na odzew. Mówiła dalej: – Trzy córki. Dziewczynki mieszkają z pana eks. Znamy się z jej nowym mężem. To dobry dyrektor administracyjny. Sumienny – dodała z przekąsem i przerwała, widząc lwią zmarszczkę na twarzy Roberta. – Jak by się pan czuł na miejscu Saszy?

Duch nie odpowiedział. Zaczynała go irytować ta kocica. Niby dlaczego tak się puszy? Bo ma dwie stokrotki więcej na pagonie? Pewnie i tak nigdy nie wkłada munduru.

– Nic nie wycieknie – zapewniła tymczasem pośpiesznie Claudine. – Może się pan czuć z nami bezpiecznie.

– Jak chuj w torcie. – Duch przybliżył się do Morawskiej na wyciągnięcie dłoni, aż dotarł do niego słodki zapach.

Nie odsunęła się. Poczuł respekt. Udał, że sięgał tylko do popielniczki. MauMau tymczasem nie spuszczał Roberta z oka. Duch rzucił więc wyzywająco, oglądając się kolejno na każdego z nowej ekipy: – Co jest grane?

– Sasza dostała pismo. Wezwanie przyszło na pana biurko. Nie podpisał go pan.

– Tak? – Duch przekrzywił głowę i zmrużył kpiąco oczy. – Nie pamiętam.

– Mimo to Załuska potwierdziła dzisiejszą obecność.

Teraz Duch się zaniepokoił.

– Niby gdzie i komu?

Claudine wyjęła srebrną papierośnicę i sięgnęła po kolejnego papierosa. Kryger natychmiast pośpieszył z zapalniczką.

– Pytam pana po ludzku, bo się martwię, jak się kobieta czuje. Dziecko jej wzięli pół roku temu. Śladów brak. Okupu nie odebrali. Jedno nagranie. Może z nią źle. Pije?

– Nic o tym nie wiem.

– Ale wiedział pan, że ma z tym kłopot?

Duch skinął głową.

– Wszyscy wiedzieli. I wiedzą.

– Takie sytuacje sprzyjają powrotom do nałogu. Nie chcielibyśmy, żeby do tego doszło.

– Z tego, co wiem, jakoś sobie radzi – zaczął Duch i zaraz przerwał. – Ale co ja i pani mamy do tego?

– Wie pan, pracowałyśmy kiedyś razem. To świetna agentka. Bardzo ceniona. Były różne sytuacje, absolutnie niebezpieczne. Nigdy się nie posypała. Ustawa o ochronie świadków koronnych ma dopiero dziewiętnaście lat. Wszyscy widzimy, co się teraz dzieje w kraju.

– A co się dzieje?

– Wychodzą na jaw różne sprawy. Czyszczony jest system. To dobrze, bardzo dobrze, że się sprząta, ale warto wtedy stawiać na zaufanych ludzi. A nie tylko werbować młodych. Doświadczenie jest ważne. Osobiście pożegnałam ze trzydziestu kolegów. Ich winą było to, że zatrudnili się przed przełomem. Wielu z nich pije, sam pan wie. Nie każdy dobrze znosi takie rewolucje.

– Chcecie ją ponownie zwerbować?

– Zaraz zwerbować – obruszyła się Claudine. – Po prostu martwimy się o nią, o jej sytuację, zaginione dziecko.

– I o to, co powie i komu, gdyby się nawaliła lub gdyby od tego zależało uratowanie dziecka – dokończył Duch.

Zapadło milczenie.

– Dziś w Belvedere jest zamknięte spotkanie – odezwał się MauMau i ponownie przysunął do Ducha.

Claudine dała mu jednak znak. Obaj tajniacy natychmiast wycofali się do budynku. Duch wyczuł napięcie między kobietą a Kwiatkowskim. Czyżby Mulatka odrzuciła kiedyś zaloty aryjskiego przystojniaka? Czy może raczej chodzi o stanowisko? Nie znoszą się, rywalizują – tego Robert był pewien.

– Będą tam wszyscy – wróciła do tematu Morawska, kiedy zostali już sami. – Nie musi pan liczyć na swojego kolegę. Waligóra, czy tak? Szef analityki kryminalnej. Gówno, nie stanowisko.

– Ciepła posadka – ucieszył się Duch. – W jego wieku to niezły stołek.

– Zwłaszcza że przed osiemdziesiątym dziewiątym był już w firmie. Dlatego nie jest tak mocny, jak mu się wydaje. Nabija sobie punkty przed odejściem. Siedem stów miesięcznie więcej to rocznie…

– Osiem tysięcy czterysta. Zawsze byłem dobry z matmy.

Teraz Claudine zbliżyła się nieznacznie. Zrobiła to jednak inaczej. Nie agresywnie, lecz miękko, jak kot. Nie była zbyt wysoka. Od Saszy niższa o jakieś piętnaście centymetrów, pomyślał instynktownie. Za to jak zbudowana! Z góry doskonale widział wgłębienie w jej dekolcie. Na jednej z obłędnych piersi miała uroczy pieprzyk. Przy każdym poruszeniu biust trząsł się niczym galaretka. Robert był pewien, że nie tknął go żaden konował plastyczny. Przełknął ślinę na samą myśl o tym, co jeszcze kryje się pod białą materią.

– Wali nigdy za panem nie stanie. Tego może być pan pewien.

– I cóż ja biedny pocznę…

Claudine nie spodobała się jego kpina.

– Widzę, że to, co o panu mówią, to wszystko prawda.

– Arogancki, lecz zabójczo przystojny?

– Pozostańmy raczej przy ambicji. – Jak zwykle weszła mu w słowo. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. – Chce pan dużo od życia: doświadczać, zdobywać, mieć. Osobiście popieram.

Nigdy tak o sobie nie myślał, ale poczuł się mile połechtany. Uśmiechnął się przepraszająco i odsunął na bezpieczną odległość.

– To jakieś niesprawdzone pogłoski.

– Może pan błyskawicznie załatwić swoją sprawę. A także sprawę pierwszego i drugiego zastępcy. To pestka. Ale najpierw znajdziemy córkę Załuskiej, bo ona nie powinna nikomu nic mówić. A już tym bardziej nie wolno nam dopuścić, by została wykorzystana do zdobycia czegoś, czego ujawnienie zagroziłoby bezpieczeństwu narodowemu naszego kraju.

Duch momentalnie spoważniał.

– Czy to jest propozycja nie do odrzucenia? – upewnił się.

Claudine uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając harmonię pięknych zębów. Przysłoniła dekolt. Pieprzyk ukrył się pod białą tkaniną.

– Będę szczera – zaczęła. Duch natychmiast pojął, że jest wręcz przeciwnie. – To jest szansa dla pana i dla nas. Bardzo źle, że nie przekazał pan Załuskiej służbowego wezwania. W razie kontroli to zaniedbanie obowiązków nie będzie miało większego znaczenia. Oczywiście jeśli ściągnie pan ją tutaj na wieczór. Choć przyznaję, było to całkiem sprytne posunięcie, bo negocjowalibyśmy teraz z nią. A pan – kto to może wiedzieć – być może z p.o. wkrótce trafiłby do swojego dawnego wydziału.

– To nie jest znów taka straszna perspektywa – odburknął Duch. – Adrenalina, zagadki kryminalne, skórzana kurtka, motocykl.

– Albo komenda rejonowa. Powiedzmy w Karwi. – Pastwienie się sprawiało jej wyraźną satysfakcję. – Niżej pan z pewnością nie spadnie z tym stopniem. Zresztą nie ode mnie to zależy. Bardzo wiele się teraz zmienia.

Mulatka już się nie uśmiechała. Duch był pewien, że ma do czynienia z rasowym drapieżnikiem. Dał się nabrać jak sztubak. Kręciła nim, jak chciała. Wpatrywał się w oczy tej kobiety, kimkolwiek naprawdę była, i myślał jedynie o tym, że chce ją poskromić. A ona to wiedziała. Dawno już się tak nie bał i nie pragnął jednocześnie żadnej kobiety. Wyjęła cielistą szminkę, pociągnęła nią usta i dyskretnie je oblizała. Duch obserwował jej kocie ruchy z ironicznym uśmiechem na twarzy, ale i milczącym zachwytem.

– A jeśli Sasza nie przyjedzie?

Przecież jesteś znakomitym szefem, wielbionym przez podwładnych, cenionym na szczycie. Przed tobą piękna perspektywa. Komendant wojewódzki załatwia takie sprawy jednym telefonem, czyż nie? A szykuje się nowe rozdanie. Pamiętaj o tym.

Przysunęła się. Pachniała ciastkami i dymem papierosowym. Jej skóra była jedwabista, lekko połyskliwa, zupełnie inna niż jej rodaczek czystej krwi słowiańskiej.

– Mój ojciec pochodzi z Ruandy. Mama z Grudziądza – wyznała i strzepnęła mu z munduru niewidoczny pyłek. – Najbliżsi mówią do mnie po prostu Klaudia.

– Szykuje się więc całkiem udany wieczór.

– To dopiero początek. – Złożyła usta w ciup, jak do pocałunku. – Chciałabym, żebyś kogoś poznał. Spodoba ci się. – Urwała.

– To niemożliwe.

Claudine się spięła, co bardzo go rozbawiło. A więc jesteś próżna, pomyślał. Tu cię mam. I dodał, z namysłem rozciągając sylaby:

– Nie może mi się dziś nikt bardziej spodobać od ciebie.

Dostrzegł w jej oczach iskierkę prawdziwego zainteresowania.

– Daj spokój. – Udała trzpiotkę, ale zaraz spoważniała. – Jest taka dziennikarka z Londynu. Rodzice byli Polakami, ona wychowała się w Anglii. Kręci z nami kolejny materiał.

– Z tajną grupą?! – Tym razem to on wszedł jej w słowo. Był ubawiony.

– Jeszcze tylko dwa miesiące. Potem szef nas ujawni. Razem z naszymi dokonaniami. Film dokumentalny zrealizowany dla BBC bardzo pomoże nam marketingowo. Pomyślałam, że może poza awansem chciałbyś wziąć udział i w fejmie.

– W czym? – Robert się skrzywił.

– Pokażesz swoją komendę, najlepszych ludzi.

– Muszę zapytać bossa. – Duch udawał obojętność, ale słabo mu to wychodziło. Chciał, bardzo chciał się popisać. Pokazać im wszystkim, że nie był jedynie p.o.

– Sandra ma już na taśmie twoje wystąpienie z bykami. – Mulatka mrugnęła do niego znacząco. – Niezłe na debiut w telewizji. Przemontuje, udzielisz jej wywiadu, pokręci się na twoich śmieciach, zrobi trochę przebitek. A jeśli chodzi o zgodę komendanta, to ja ci ją gwarantuję.

– Tak jak stanowisko? – roześmiał się drwiąco Duch. – Widzę, że wiele możesz.

Claudine nie zaszczyciła go tym razem uśmiechem.

– Sporo. Ale nie mów nikomu.

Zerknęła na zegarek.

– Mamy sześć godzin na ściągnięcie tutaj Załuskiej. W razie konieczności możecie ją dowieźć radiowozem. Choćby była pijana w sztok lub w inny sposób niedysponowana. Rozumiesz?

– Coś jej grozi?

Claudine sięgnęła do torebki i wyjęła rzutkę. Podała Duchowi.

– Chcemy tylko porozmawiać.

Jekyll podstępem wydostał się z domu i żwawym krokiem ruszył w kierunku dołu na tyłach ogrodu, w którym z doktorem Szymonem Konwerskim z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu osiemnaście dni temu ułożyli truchło niedużego prosiaka. Tym razem nie przykryli zwłok brezentem, lecz ubrali je w spodnie i T-shirt. Całość przymocowali siatką, a we wszystkich czterech rogach dołu zakopali pułapki na owady biegające. Pierwsze na zwłokach pojawiły się oczywiście larwy muchówki, potem przyszły chrząszcze skórniki. Jekyll odwiedzał swoją świnkę każdego dnia i pieczołowicie rejestrował oraz oznaczał kolejne robaki. Nigdy przy Szymonie nie użyłby tego określenia, ponieważ entomolog był bezkompromisowy w doborze słownictwa i szkolił Jacka wyłącznie po to, by popularyzować metodę, a nie rozpowszechniać stereotypy. Obaj wiedzieli, że w Polsce nadal brakuje ekspertów do opiniowania. Wykształconych w tej dziedzinie biegłych sądowych wciąż jest mniej niż palców u obu rąk. A technicy kryminalistyki z braku wiedzy po prostu pomijają te ślady podczas oględzin. Jekyll chciał to zmienić. Od kilku lat wykładał w Szkole Policji w Pile i na innych uczelniach, gdzie poza pobieraniem odcisków, odbitek, śladów biologicznych uczył adeptów także analizy owadów, które przychodzą do zwłok.

Choć odór był niewątpliwy, Jekyll nigdy nie używał maseczki. Lubił bowiem tę „maciejkę” wciągać na samo dno płuc. Poprawił lateksowe rękawiczki i był już gotów do wyłapywania obiektów biegających. Na nic nie zdadzą się wszelkie mechaniczne sprytne pułapki. Pęsetą można tylko dranie uszkodzić, nawet te opancerzone chrząszcze z rodziny gnilikowatych. Odsunął teraz fragmenty pokrytych szlamem tkanin, jakie pozostały na ciele zwierzęcia, i przyjrzał się rozłożonej tkance, a następnie rozpoczął pobieranie. W tym momencie w kieszeni zawibrowała jego komórka, wybrzmiały pierwsze takty arii z Traviaty. Jekyll zamarł ze szczypcami w jednej i plastikowym pudełkiem w drugiej dłoni. Przeklął się w myślach, że nie wyciszył dzwonka, bo jeśli ten poniemiecki czajnik nie zamilknie, małżonka wykryje jego tajemnicę, a mieli już o to niejedną scysję. Anielka tolerowała wiele jego kryminalistycznych eksperymentów, ale na rozkładające się zwłoki w ogrodzie nigdy nie wyraziłaby zgody. Prędzej zakopałaby w tym grobie jego samego i z całą pewnością by go nie odwiedzała. Musiał więc się ukrywać i odwiedzać prosiaka potajemnie. Nadchodziły zaś jeszcze cięższe czasy, bo w przyszłym tygodniu zjeżdżała do nich chmara pociotków oraz chrześnica Anieli z małymi dziećmi. Gdyby żona nakryła teraz Jekylla na nielegalnych działaniach hobbystycznych, wywaliłaby go z domu jak nic. A tak się składało, że garsoniery nie miał. Czekałoby go więc waletowanie u Ducha, co dałoby się jeszcze przeżyć, zwłaszcza że p.o. gdańskiego komendanta praktycznie nie bywał w domu. Jekyll piłby więc w spokoju co wieczór zgrzewkę piwa, żywił się szprotami z puszki z cebulą, oglądał CSI i czytał Suworowa. Tyle że taki piękny eksperyment szlag by trafił. Nie po to przecież napocił się, by ukatrupić tego prosiaka, oddał mu swoją odzież, o kopaniu dołu nocami nie wspominając, żeby teraz siedzieć przed telewizorem u Ducha i gadać z jego zezowatym kotem.

Znów rozbrzmiał dzwonek. Jekyll błyskawicznie odrzucił połączenie. Nastała błogosławiona cisza, ale po chwili aria zagrzmiała jeszcze głośniej, bo Aniela ustawiła mu dźwięk rosnąco, twierdząc, że nie odbiera od niej połączeń z powodu szwankującego słuchu. O wielka naiwności! A potem jeszcze raz i jeszcze. Jekyll wyjrzał zza winkla, czy nie nadchodzi ślubna. Odstawił sprzęt, zdjął rękawiczki i wysupłał z kieszeni komórkę. Sześć nieodebranych. Wszystkie od Ducha. A szwagierka Dora wciąż go ostrzega, że myśl jest energią. Po cholerę dziś wspominał przyjaciela? Wszedł w wiadomości. Wszystkie tej samej treści: „Zadzwoń, pilne”. Przy czym każde kolejne wezwanie okraszone było większą liczbą przekleństw. Jekyll się zmarszczył. Od kiedy to pan szef tak bardzo mnie pragnie? Wściekł się? Stało się coś w tej Warszawie? A może chodzi o Saszę? – zastanawiał się. W końcu nacisnął zieloną słuchawkę i szybkim marszem ruszył pod ogrodzenie.

– Halo? – Ledwie zdążył odezwać się szeptem, gdy Duch huknął mu do ucha:

– Ile razy mam jeszcze słuchać Pszczółki Mai? Ogłuchłeś czy jak?!

– Ja też za tobą tęskniłem, najdroższy – szeptał dalej Jekyll. – Od wczoraj się nie widzieliśmy, a już ci mnie brakuje. Wracaj, to obejmę cię moimi włochatymi udami. Wzruszyłem się normalnie jak na pasterce.

– Beż żartów, Buchwic. Muszę pogadać z Saszą.

Jekyll natychmiast spoważniał. Duch prawie nigdy nie zwracał się do niego po nazwisku. Znaczyć to mogło tylko jedno z dwojga: „uszy teściowej” lub „najgorsze”.

– Znaleźliście Karolinę?

– W tej sprawie status się nie zmienił.

Jekyll odetchnął z ulgą. Więc jednak w pobliżu Ducha znajdował się szpicel. Dam ci popalić, zdecydował, po czym także przyjął oficjalny ton:

– Niedobrze, szefie. Co się urodziło?

– Załuska jest potrzebna.

– A co ja jestem, jej niańka? Zadzwoń do Adeli, niech ją wezwie. To przecież twoja asystentka, szefie.

– Nie może się dodzwonić.

– Może sam spróbuj? Korona ci z głowy nie spadnie.

– Myślisz, że nie dzwoniłem?

– To pilna sprawa jakaś? Unikasz jej od tygodnia. Na audiencję dziewczyna chce się wbić. Czyli teraz przyjmujesz tylko w Warszawie?

– Odwal się.

– Mam robotę, Duchu. I tak to nie będziemy gadali.

– Człowieku, sprawa jest prosta i pilna. Potrzebuję, żeby tu była dziś wieczorem.

– Poważnie? – przerwał mu Jekyll. Ale ponieważ Duch milczał, ciągnął utyskiwanie: – Trzeba było jej wręczyć wezwanie na zlot oficjeli, a nie chachmęcić i chować je pod stołem. Ona i tak wiedziała, że nie podpisałeś.

– Martwię się, że zapiła.

– Nie sądzę – odparł Jekyll, ale bez przekonania.

– Ostatnio nie była w najlepszej formie.

– Trudno się dziwić.

– Nie odbiera telefonów od nikogo.

– Przez pierwszy tydzień nie spała wcale. Przez drugi wisiała na kablu. Dopiero po pół roku straciła wiarę. Gdyby miała pić, dawno by już zaczęła, nie sądzisz? Ma prawo mieć doła. Nikomu nie życzę takiej sytuacji. No, z wyjątkiem mojej szwagierki Dory. Ale jeszcze się zastanowię. Napisz mejl, krótką wiadomość tekstową. Sym-pa-tycz-ną. To zwykle działa.

– Dobre rady zawsze w cenie – zbiesił się Duch. – Znajdź Załuską i dostarcz mi ją. Jakby trzeba było ją dowieźć, możesz wziąć Kowalczyka. Ucieszy się. Ma tutaj dziewczynę. Może zostać choćby do poniedziałku. To polecenie służbowe.

– Chyba cię Bozia nie kocha, Duchu – odparował gromkim głosem Jekyll, na chwilę zapominając o małżonce. Zaraz się jednak zreflektował i zniżył głos: – Przewijałem cię prawie, szczylu. Nosa zasmarkanego wycierałem. Ze mną jeździłeś na pierwsze zdarzenia! Wyciągałem cię ze szponów Słonia, Jonaszu! Trzymałem cię za rączkę, kiedy pierwszy raz rzygałeś, a delikwent tylko dwa miesiące leżał pod kaloryferem. Nigdy wyśmiać nie dałem! Polecenie, kurwa, służbowe wsadź sobie w otwór odbytniczy, komendancie p.o.! Albo z twojej jamy gębowej wydostaje się otwarty tekst poparty materiałem dowodowym, co jest, do jasnej ciasnej Anielki błogosławionej w niebiosach, grane, albo dzwoń do swojego Papieża i jemu zjebki rzucaj. W końcu jest twoim drugim, nie? Z tego, co wiem, nie ma dziś żadnej drogi krzyżowej do zabezpieczania. Zresztą ostro zarobiony jestem. Co ja mogę, prosty technik?

Zgodnie z oczekiwaniem w słuchawce rozległ się stek wyzwisk. Jekyll profilaktycznie odsunął aparat od ucha. Kiedy na chwilę zapadła cisza, ponownie go przystawił. Duch dyszał ciężko.

– Już? – upewnił się Jekyll. – Mówisz, synu marnotrawny. Jestem cały twój.

– Mają tutaj ekipę specjalną w sprawie porwań dla okupu. Chcą zająć się tą sprawą.

– Znaczy nam ją zabrać?

– Oferują pomoc.

– Taa – ziewnął Jekyll. – A gdzie byli wcześniej? W poszukiwaniach dziecka czterdzieści osiem godzin to priorytet. Minęło pół roku. Po małej ani śladu. Ja bym zwariował. Sasza i tak dobrze się trzyma. Powiedziałeś im, że od trzech miesięcy szukamy już ciała?

– Nie siejmy defetyzmu – uciął Robert. – Mają swoje metody, kontakty. Myślę, że są skuteczni.

– Teraz to już musztarda po obiedzie, Duchu, żeby nie powiedzieć dosadniej: polityka. Sam wiesz najlepiej.

– Nie wiem.

– To ci mówię.

– Jeśli szczerze, to… – zaczął Duch po długim namyśle. – Nadzór chętnie im oddam. Ta sprawa to gorący kartofel. Właściwie co o niej wiemy?

– O kim?

– No, o Załuskiej.

– Co ty chrzanisz, Duchu? Kto zna lepiej Saszę niż ty?

– Właśnie nie jestem pewien, stary. Nie mam czasu teraz tłumaczyć. Porwanie dziecka ma związek z nią. Z jej przeszłością.

– No raczej – żachnął się Jekyll. – Odkrył, kurwa, Amerykę.

– Co tak naprawdę o niej wiemy? – powtórzył Duch i zawiesił głos. – Tyle, ile ci powiedziała. Koniec.

Jekyll w tle usłyszał kilka głosów. Myślał gorączkowo. Był skołowany. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to odwlekać. Wypuścić Ducha. Niech się wysypie.

– Jak bibka z generałami? – zmienił temat.

– Oficjałka jeszcze trwa. Właściwa impreza zaczyna się wieczorem. I Sasza jest potrzebna.

– Jako zabezpieczenie?

– Jako karta wejściowa.

– Nic nie rozumiem – przyznał szczerze Jekyll. – Co tam się stało?

– Wszystko ci wyjaśnię. Ale nie przez telefon. I nie teraz. Zrobisz to dla mnie? Pójdziesz? Zgarnij ją i wyekspediuj najszybciej, jak zdołasz. Wyślę ci adres, pod który trzeba ją odstawić. Jeśli byłaby pijana…

– Nie jest – zapewnił Jekyll, tym razem stanowczo.

– Gdyby była, ocuć ją, podaj sodę, roztwór z chlorkiem magnezu, wodę z kiszonej kapusty albo i klina. Wsio rawno. Byle była spionizowana. A zresztą to też nie jest konieczne. Wystarczy, że przywieziesz ją w jednym kawałku. Sprawdź jej lokal, mieszkanie matki, brata. Tego pajaca z wariatkowa, co jeździ białą vespą, też odwiedź. Może z nim się łajdaczy.

– To nawet nie jest śmieszne.

– Chcę jej pomóc – skapitulował Duch. – Mimo wszystkiego, co było. To źle?

Jekyll spojrzał na prosiaka, a potem na walizkę ze sprzętem. Układał to z pół godziny. Druga szansa nadarzy się dopiero po świętach. Chyba że przyjdzie mróz, jeśli Bóg będzie miłosierny.

– Sprawdzę, co jest grane – obiecał wreszcie. A potem dodał na jednym oddechu, starając się, by brzmiało to jak ojcowska reprymenda: – Nie podoba mi się to. Bardzo źle wygląda. Coś kombinujesz, Duchu. Coś ukrywasz. Robię to dla niej, dla jej dzieciaka. Nie dla ciebie, draniu. Co się z tobą dzieje, człowieku?

Dopiero wtedy zauważył, że Robert już się rozłączył. Niestety nie dane mu było porządnie przeanalizować sprawy, bo z naprzeciwka nadchodziło realne zagrożenie. W trakcie dynamicznej rozmowy z Duchnowskim Jekyll nie zauważył, jak na podjazd wtoczył się zielony garbus zwany przez Anielę pieszczotliwie żabką, a teraz po trawie, w fartuchu lekarskim i szpilkach, maszerowała ku niemu jego ukochana małżonka. To, że Anielka zdecydowała się zmarnować tak drogie obuwie (wiedział o tym, bo sam za nie zapłacił), zwiastowało poważne kłopoty.

Ludwik Kot prawie skończył czytać książkę Sławomira Cenckiewicza o pierwszym polskim prezydencie RP, po czym zajrzał przez bulaj do wnętrza komory hiperbarycznej. Przyjrzał się leżącej postaci, sprawdził wskaźniki. Człowiek podłączony do mieszanki z tlenem wyglądał, jakby spał. Był tak wysoki, że stopy zwisały mu z kozetki. Słowem, był niemal tak długi jak doktor, na dodatek o połowę chudszy i tysiąc razy przystojniejszy, a takich spotykało się arcyrzadko, właściwie wcale. Ordynator Ludwik Kot od lat był uznawany za największego żigolo tej kliniki, choć z tej opinii nigdy nie korzystał, gdyż wierzył w miłość do grobowej deski i był wierny swojej żonie, jak, nie przymierzając, słoń.

Kiedy wczoraj wojskowi przywieźli na jego dyżur nieprzytomnego nurka, ordynator nie dał im żadnej gwarancji, że pacjent odzyska przytomność. Obejrzał uszkodzony sprzęt, zbadał pacjenta i postawił diagnozę: zbyt szybkie wynurzenie spowodowało zatory gazowe w mózgu i niedotlenienie. Niewykluczone, że cierpiał także na chorobę dekompresyjną, ale dolegliwości ze strony stawów nie sposób stwierdzić u nieprzytomnego. Dryfujący ponton z człowiekiem na pokładzie dostrzegł młody żołnierz, który zszedł z wachty za potrzebą. Gdyby gołowąs nie złamał tego dnia przepisów, nurek w ciągu najbliższych dni miałby sprawiony państwowy pogrzeb, bo jak dotąd nie ustalono jego personaliów. Tajemnicą wciąż było także, gdzie dokładnie nurkował i czy był sam. Niestety poza chudym przystojniakiem i jego wypasionym sprzętem nic więcej nie znaleziono.

W gruncie rzeczy bardzo rzadko w Klinice Medycyny Hiperbarycznej i Ratownictwa Morskiego zdarzały się tak spektakularne przypadki, choć personel był przygotowany na reanimację i leczenie nawet załogi okrętu podwodnego. W pogotowiu czekało sześć komór hiperbarycznych, sprzęt szkoleniowy i kilka jednostek mobilnych, które wyglądały jak dekompresyjna karetka pogotowia. O ludziach wyszkolonych na taką okoliczność nie wspominając. Mimo to pojawienie się nurka N.N. było dla wszystkich wydarzeniem niecodziennym. Głównie dlatego, że faceta przetransportowała do kliniki armia.

Doktor Kot polecił więc położyć pacjenta w swojej ulubionej komorze Gamma, największej i najbardziej energochłonnej, do której mógł swoje dwa metry wzrostu wcisnąć bez składania się w scyzoryk. Przez cały dyżur miał na niego oko. By samemu nie zachorować na chorobę dekompresyjną, do komory mógł wejść tylko raz na dobę, lecz ani wieczorem, ani nocą nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Teraz w komorze będzie z nim pielęgniarka. Trafiło na Lidkę, najbardziej gadatliwą i pyskatą z całego zespołu. Ale kompetentną, a to kompensowało jej ostry język. Lekarz doskonale wiedział, że nawet jeśli mężczyzna się obudzi, nie ma żadnej gwarancji, że będzie w stanie mówić, poruszać się, funkcjonować jak przed wypadkiem. Po takim niedotlenieniu organizmu bardziej prawdopodobne będą raczej trwałe uszkodzenia. Doktor Kot widział już w Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej zdarzenia zarówno absolutnie wspaniałe, jak i straszne. Trzynastolatek po postrzale, ludzie z nagłą głuchotą, trudno gojące się rany, cały szereg podwodnych samobójców, jak nazywał brawurowych nurków niedzielnych. Zwykle młodzi, piękni chłopcy, którzy po jednym nierozważnym zanurzeniu kończyli sparaliżowani od pasa w dół. Wszyscy ci pacjenci trafiali do kliniki i byli leczeni w komorach za pomocą tlenu podawanego pod wysokim ciśnieniem. Czasem w połączeniu z innymi gazami. Tlen pod ciśnieniem to w sumie niesamowity lek, ale cuda zdarzają się naprawdę rzadko. U niektórych efekty pojawiały się po kilku dniach, inni musieli uzbroić się w cierpliwość, bo leczenie trwało miesiącami. Byli i tacy, którzy nie mieli szczęścia wcale. W medycynie i biologii nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko niesamowite. Dla wszystkich było jednak jasne, że im łagodniej nurek będzie wracał do zdrowia, tym lepiej dla niego. Zbyt gwałtowne przebudzenie ze śpiączki mogło się skończyć nieodwracalnymi dysfunkcjami fizycznymi.

Początkowo wojskowi interesowali się swoim znaleziskiem bardzo intensywnie. W końcu ten człowiek plątał się po ich terenie. Podobno wszczęto dochodzenie, kto, jak, gdzie i dlaczego zezwolił nurkowi wejść na ich wody w zakazanym miejscu. Rutynowo zgłoszono sprawę policji. Ale jak zwykle w sprawach N.N., papierek zaksięgowano i nikt się nie pojawił. Doktor nie był zdziwiony. Piątek, piąteczek, piątunio. Wszyscy jak jeden mąż przybiegną tu w poniedziałek rano. Była też sprawa pontonu. Jak dotąd nie zidentyfikowano jego właściciela. To wszystko zdawało się doktorowi bardzo tajemnicze. Kiedy zaś jeszcze przemilczano tę informację w lokalnych mediach, upewnił się jedynie, że sprawa musi być kryminalna. Czyżby faceta faktycznie nikt nie szukał? Sprzęt, z którego go wycinali, był kosztowny i świadczył o profesjonalizmie nurka. To, dokąd zadryfował – zdaniem doktora, który zaraz sprawdził pływy na swoim komputerze, przeanalizował kierunek wiatru i współrzędne, które otrzymał w przelocie od wojaków – wskazywałoby na logiczne wyjaśnienie: port wojskowy. Ale na razie nikt tej wiedzy od doktora nie potrzebował, więc i on sam się z nią nie wychylał.

Zaledwie Kot odłożył książkę o Wałęsie, czerwony przycisk „emergency” zaczął pulsować. Lekarz wychylił się i przez szybkę dostrzegł uniesiony kciuk asystenta. Zajrzał ponownie do pacjenta, który miał już otwarte oczy i rozglądał się lękliwie po wnętrzu komory. Lekarz dał mu jeszcze chwilę, po czym wstał i zaczął odkręcać śluzę. Wszedł do komory. Gaz wpływał do środka, wywołując nieznośny hałas, doktor ziewał więc przepisowo, by pozbyć się bólu uszu. Powietrze gęstniało wyczuwalnie, zrobiło się okrutnie gorąco. Wyrównał ciśnienie, a potem chwycił podkładkę z kartą pacjenta oraz podręcznymi notatkami i tak uzbrojony wszedł do części szpitalnej, gdzie przebywał dotąd nurek z pielęgniarką. Przedstawił się, wyjaśnił sytuację.

– Jak się pan czuje? – Starał się, by jego głos brzmiał łagodnie.

Pacjent był nieco blady, ale poruszał kończynami, reagował na światło, choć wciąż nie odzywał się nawet słowem.

– Czy pan mnie słyszy?

Delikatne skinienie głową.

– Jak się pan nazywa?

Cisza.

– Czy pana coś boli?

Powolne zaprzeczenie, wreszcie gest przypominający wzruszenie ramion.

– Wie pan, dlaczego pan się tutaj znalazł?

Wtedy nurek zaczął się wić.

– Spokojnie! – Lekarz rzucił mu się na ratunek. – Bo jeszcze mi tu rury poodkręca. I obaj będziemy wymagali gruntownego leczenia w komorze.

Nurek wyrwał mu podkładkę i nakreślił kilka liter. Kot odczytał wielkie „P”, haczyk, jakby odwrócone „l”, i zakręcone „a”.

– Człowieku – zaśmiał się. – Do palarni jeszcze zdążymy. Wytrzymasz.

Nurek patrzył na lekarza jak na wariata. Znów z trudem nakreślił kilka hieroglifów, wreszcie długopis wypadł mu z dłoni. Nie miał jeszcze pełnego czucia w rękach.

– Widzę, że siły do walki są – ucieszył się szczerze Kot. – A będzie tylko lepiej.

Pielęgniarce w komorze zlecił podanie dodatkowej dawki leku uspokajającego, a przez bulaj pokazał asystentowi, by zwiększył ciśnienie. Nurek natychmiast się uspokoił, zaczął odpływać. Po chwili znów spał.

– Ciesz się, że obudziłeś się na moim dyżurze, bo po południu przychodzi szefowa. Ona dopiero da ci do wiwatu. I żadnego palenia nie będzie. Przez miesiąc zrobi ci taki detoks, że po wyjściu od razu zaciągniesz się połową paczki.

W szybie bulaja dostrzegł zażywnego mężczyznę w niebieskim stroju służbowym. Wymienili z asystentem umówione komendy i doktor rozpoczął w śluzie procedurę wynurzania. Syk uciekającego powietrza nie był taki głośny jak poprzednio, ale za to wnętrze śluzy wypełniła lodowata mgła przejmująca do szpiku kości. Uszy odpuszczały ciśnienie z delikatnymi trzaskami, ale, jak zwykle u niego, nierówno. Znowu będę wychodził, jakbym był lekko zawiany, pomyślał.

– Ile dziś?

– Chyba ze sto atmosfer, Edwardzie.

– Bez przesady, ale nawet te sześć to prawie cztery lampki martini od rana. Co za wspaniały zawód, Lu. Dają ci pooddychać narkotycznymi gazami i jeszcze za to płacą.

– Zaiste. Leokadii jeszcze nie ma?

– Piele dziś grządki na działce. Ewcia ją zastąpi. Już się zaanonsowała.

– Niech ją Bóg błogosławi. Masz ty fart. A mój chłopiec, jak widzisz, skutecznie się wybudził. I wygląda na okaz zdrowia. Szkoda, że muszę schodzić.

– Ależ zostań – zaśmiał się doktor Edward Pinkwart. – Choćby i cały weekend.

Doktor Kot się zawahał.

– Może i warto. Ciekawa obserwacja do badań. Ewa chyba nie będzie miała nic przeciw. Tylko zrobię sobie coś ciepłego do picia. Zobaczę, jak się sprawuje. Będzie spał, pojadę.

– Siadaj za kółko, jak wytrzeźwiejesz, chłopie – przestrzegł go Pinkwart.

– Już mi odpuściło, a poza tym Marysia mnie odbiera – skłamał Kot.

– To ona ma prawo jazdy?

– Do prowadzenia psa na smyczy nie jest konieczne.

– Zawsze się nabieram.

– Tak się układa – mruknął Kot.

Spojrzeli na nurka. Twarz znów mu się wypogodziła. Spał w najlepsze. Lidka zerkała na monitory medyczne w komorze i wypełniała dokumentację wściekła, że nie ma do kogo zagadać.

– Chyba jednak szykuje się spokojna sobota – rzekł Kot. I podał koledze Człowieka z teczki. – Dobra. Czytałeś?

– Nie chcę się denerwować.

– Masz rację. Po tej lekturze należy się wyspowiadać. A może lepiej i przed nią. Prewencyjnie.

– Znów te twoje żarty – żachnął się Pinkwart.

– Całkiem szczerze rzekłem. – Kot się uśmiechnął. – To idę włączyć kawusię. Bez odbioru.

Przybili piątkę i zmienili się na czatach.

Doktor wszedł do swojego gabinetu, włączył ekspres, przygotował kapsułkę z kawą i odwrócił podkładkę, by ją odłożyć do szuflady. Nagle go olśniło. Z dolnej szuflady spod sterty potwierdzeń zapłaty rachunków, starych długopisów i gumek recepturek wyciągnął zmechaconą saszetkę. Wydobył z niej pieczątkę z czerwonym pająkiem, którą znalazł na „Darze Młodzieży”, oraz archaiczny telefon. Odwrócił aparat. Z tyłu przyklejona była karteczka z jedynym numerem zapisanym w jego pamięci. Doktor Kot nigdy nie odważył się go wykręcić. Teraz też chwycił słuchawkę, długo się wahał, a potem ją odłożył. Wtedy też do niego dotarło, że pozostałe mazaje nurka wcale nie są prośbą o papierosa, lecz początkiem współrzędnych GPS. Kontrolnie wrzucił dane 54°35'16'N do GeoHacka, ale i bez programu wiedział, jaką lokalizację wskażą. Wprawdzie żeglarz z niego żaden, za to nurek doskonały. I znał swój teren. Torpedownia na Babich Dołach w Gdyni była dla podwodnych szperaczy obowiązkowym terytorium do odhaczenia na mapie Polski. Smaku dodawał też fakt, że penetracja na tym terenie pozostawała nie do końca legalna. Pod wodą wolno było przebywać, opływać obiekt ze wszystkich stron, ale wspinaczka po konstrukcji niejednokrotnie kończyła się słonym mandatem.

– Pan ordynator? – Do pokoju zajrzał człowiek w polarowym dresie i pepegach. Kozia bródka. Niemodne okulary. Zmierzwiona srebrna grzywa i, mimo obfitego brzucha, specyficzna giętkość w ruchach. Krasnal, jak Boga kocham, pomyślał Ludwik Kot.

– Czym mogę służyć? – Doktor wyprostował się i spojrzał na intruza z wysokości swoich prawie dwóch metrów wzrostu.

– Ja w sprawie siostrzeńca, nurka. Jak on się miewa?

– Wie pan, nazwisko wiele by ułatwiło. Mamy tu cały oddział intensywnej terapii. Nawet jeśli nie weźmiemy pod uwagę segregacji genderowej, połowa z nich mogłaby być pana siostrzeńcami.

– Podobno przywieźli go wczoraj nieprzytomnego. Czy już wiadomo, ile potrwa leczenie? Siostra bardzo się niepokoi. I jego żona, nie ukrywam, też.

Rozbiegane spojrzenie, lustracja dokumentów. Wreszcie wzrok przybysza spoczął na zdjęciu satelitarnym, które właśnie wyszukał system. Trafiony, zatopiony. Doktor Kot znał ten typ. Jego ojciec był kiedyś internowany. Z takimi jak ten nieproszony gość prowadził boje o niepodległość ojczyzny i przegrał. Z któregoś przesłuchania już nie wrócił. Podobno zakrztusił się kawałkiem chleba, ale na stypie Ludwik słyszał szepty dorosłych, że trumny nie otwierano, bo był cały siny. Pobili ojca na śmierć, ale zastraszona rodzina wolała milczeć. On sam na dołku był tylko raz. Ale nigdy tego epizodu nie zapomni. Fachowo zrobili mu z twarzy miazgę, kiedy nie dał się zwerbować na uchola własnego ojca. Od tamtej pory Ludwik wyczuwał byłych esbeków na kilometr, choćby od lat byli na emeryturze. Obejrzał się teraz i bez ceregieli wygasił ekran komputera.

– Mogę prosić o pana dokumenty? Z kim mam przyjemność?

Facet zaczął się wycofywać.

– Chyba zostawiłem w samochodzie.

– Chyba wezwę ochronę – zablefował Kot.

Trzasnęły drzwi. Lekarz, upojony mieszanką gazów, był gotów ruszyć za tajniakiem i zrobić coś szalonego, na przykład schwytać byłego esbeka i osobiście odtransportować na pobliski komisariat, ale te marzenia przerwał dzwonek służbowej linii. Czerwonego przycisku na siódemce w klinice używano bardzo rzadko: „zagrożenie życia – wszystkie ręce na pokład”. Odebrał więc bez zwłoki.

– Lulu, ten nurek… Ja nie wiem, jak to się mogło stać.

– Co z nim?

– Śluza była otwarta. Wyszedłem tylko z Lidką po łóżko transportowe.

– I co?

– Nie ma go. Została jedynie piżama.

Lekarz natychmiast przełączył słuchawkę na mobilną i wybiegł z pokoju. Za winklem dopadł szafy z rzeczami, które pracownicy kliniki przynosili dla pacjentów. Wkrótce będzie można otworzyć na tej bazie niezły lumpeks. Drzwi były otwarte, chwiały się w zawiasach. Kot grzebał pośpiesznie we wnętrzu szafy, szukając worków z dużymi rozmiarami. Wokół leżały porozrzucane sukienki, torba z pończochami, biustonosz. Widać, że ktoś splądrował szafę systematycznie.

– Zawiadom policję.

– Ludwiku, czy to rzeczywiście konieczne?

– Tego gieroja przywiozła armia. Nie odpuszczą jego zgubienia. Pomyśl też, co będzie, kiedy media dowiedzą się, że nie zawiadomiłeś policji.

– Będę przesłuchiwany?

– I ja, przyjacielu. Wespół w zespół.

– Ewa się wścieknie. A Leokadia!

– Pogadam z szefową, a Ewą się nie martw. Dzwoń na alarmowy.

– Ale co im powiem? Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nam nic tak skandalicznego.

– Nam? – zaśmiał się Kot. – Chyba przeceniasz moje zasługi. To ty byłeś na posterunku. Powiedz policji, żeby szukali mężczyzny wzrostu metr dziewięćdziesiąt siedem, bardzo szczupłego, nie więcej niż osiemdziesiąt pięć kilo wagi. Będzie miał na sobie czerwony moherowy sweter z jeleniem i spodnie do jazdy konnej.

– W takiej chwili żartujesz, Lu? – oburzył się Pinkwart. – Tym razem się nie nabiorę.

– Mówię poważnie, Edziu. Kamery musiały go nagrać. Jeśli puszczą teraz w okolicę psy gończe, raczej trudno będzie go przeoczyć.

Doktor pogrzebał jeszcze chwilę w szafie, policzył pary butów.

– Oraz adidasy. Rozmiar czterdzieści sześć, w odblaskowe paski. Bez sznurówek.

– Skąd to wiesz? – Pinkwart się zdziwił.

– Sam je przyniosłem – odparł Ludwik. – Kończę. Mam sprawę na mieście. Radź sobie.

Opuścił klinikę, a kiedy oddalił się na odległość kilometra, wyciągnął swoją komórkę, włączył brak identyfikacji numeru i wykręcił numer zapisany na starej nokii. Sygnał był właściwy. Czyżby numer wciąż istniał? Ludwik czuł tak wielkie podniecenie, że z trudem utrzymał telefon w spoconej dłoni. Ktoś podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku.

– Horacy. – Ton był zimny, rzeczowy. – Jaki jest kłopot, Eva? Skąd mam cię zdjąć?

Doktor spanikował. Natychmiast przerwał połączenie, wyłączył całkowicie aparat i wrzucił go do pobliskiej studzienki ściekowej. Tamże poleciała za chwilę niewielka pieczątka z czerwonym pająkiem.

– Abonent czasowo niedostępny. Skrzynka jest pełna. Nie możesz zostawić wiadomości – usłyszał Jekyll kolejny raz, a mimo to wybrał numer Saszy ponownie. Prowadził jak zwykle ostrożnie, nie przekraczając prędkości, choć denerwował się coraz bardziej. Pielgrzymkę zaczął od domu matki Załuskiej. Pocałował też klamkę w apartamencie Saszy. A potem ten sam scenariusz czekał go w kawalerce jej brata. Jakby wszyscy zmówili się, by wyjść z domu o tej samej porze. Przez chwilę łudził się, że są gdzieś razem, bo to dziwna koincydencja, że wszystkie domy opustoszały jednocześnie. Odwiedził więc narzeczoną Karola Załuskiego, która przywitała go w piżamie, z kompresem na szyi. Przechodziła akurat ciężką anginę. Jak się okazało, dziewczyna wciąż mieszkała z rodzicami, a ci niezbyt zachwyceni byli związkiem z bratem Saszy. Chyba zresztą dopiero od niego dowiedzieli się, że młodzi wrócili do siebie po poważnym kryzysie. Dziewczyna obiecała, że kiedy tylko wytropi kogoś z rodziny Załuskich, da mu znać. Był pewien, że mówiła szczerze. Zaniepokoiła się nie mniej niż on. W jego obecności obdzwoniła wszystkie ciotki i dalszych kuzynów, z którymi kiedykolwiek miała kontakt, ale nikt nic nie wiedział o aktualnym miejscu pobytu Saszy. Niektórzy w ogóle nie mieli pojęcia o dramacie z małą, bo z częścią ciotek profilerka nie utrzymywała kontaktu. Rodzina Załuskiej tylko z daleka wyglądała na zgraną drużynę.

Najwięcej czasu Jekyll spędził na herbatce ze starszą panią, przyszywaną babcią Karoliny, która wypłakała mu w rękaw połowę Zatoki Puckiej, obarczając winą za uprowadzenie dziewczynki Łukasza Polaka oraz Ducha. Tego wieczoru niania musiała być u lekarza i Łukasz, wiedząc, że Sasza spotyka się z Robertem, wspaniałomyślnie podjął się opieki nad małą. Babcia dziękowała mu gorąco, wręczając dwojaki z kolacją oraz własnej roboty ciasto z jagodami, a on zawiódł na całej linii. Jak się potem okazało, przekazał dziecko Laurze, matce Saszy, która już wtedy nie była w najlepszej formie. To z jej domu kilka godzin później skutecznie uprowadzono Karolinę. Jekyll wiedział jednak, że choć starsza pani nie mówi tego wprost, najcięższą winą za porwanie Karo obarcza matkę. Sasza powinna być tego dnia z dzieckiem, a nie gzić się w łóżku z jakimś policjantem. Babcia była zbyt wytworna, by wyrazić się tak dosadnie, lecz ta teza przewijała się niemal w każdej jej wypowiedzi. Wreszcie skierowała Jekylla do Ukrainki, która od dwóch lat sprzątała u Załuskiej. Piękna brunetka o sarnich oczach, o imieniu Andżelina, oświeciła go, że Załuskiej nie ma w mieście dłużej, niż sądził.

– Co najmniej od miesiąca wcale nie wracała do domu. Nie zmieniała rzeczy, nie było prania. Czysta umywalka i nic, zupełnie nic w zlewie kuchennym. Właściwie nie miałam co robić. To prałam firanki, podlewałam kwiaty, myłam zamrażalnik. Zresztą… – Zawahała się, czy powinna to ujawnić, ale Jekyll zmroził ją rozkazującym spojrzeniem, więc westchnęła tylko ciężko i dodała: – Sasza trzymała tam, no wie pan, broń. Nie jedną, kilka sztuk. I naboje. Potem, jak ona zniknęła, to pistolety razem z nią. Za to zamrażalnik pełen był wódki.

Jekyll podniósł głowę.

– Butelek smirnoffa. Są tam pewnie do teraz.

– Zamknięte?

Andżelina znów się zawahała.

– Niektóre były częściowo opróżnione.

Jekyll ukrył twarz w dłoniach. Andżelina schwyciła go za rękę.

– Ale ja nie wierzę, że ona piła. W koszu żadnych flaszek. Miałam męża pijaka. Znam się na tym. Nigdzie, w żadnym zakamarku nie zobaczyłam ukrytego szkła.

– Może sama je wynosiła?

– Nie wiem. – Andżelina wzruszyła ramionami. Długo się zastanawiała. – Choć pijacy są sprytni. Czasem bardzo trudno to wykryć. Prawda!

Milczeli.

– A czasami na klatce schodowej pojawiały się dziwne osobistości.

– Co masz na myśli?

– Jakby szykowali włam albo kradzież.

– To nie to samo?

Schwyciła ze stołu serwetkę i składała ją nerwowo na nieskończenie wiele coraz mniejszych kwadracików.

– Czyhali na nią. Może dlatego nie wracała.

– Kiedy kontaktowała się z tobą ostatni raz?

– Jeszcze nie było mrozów. To będzie już z miesiąc. Potem tylko zostawiała mi pieniądze pod doniczką z juką.

– Czyli jednak bywała w domu?

– Albo kto inny zostawiał. Jej więcej nie widziałam. Kazała sprzątać, bywać i nawet chciała, żeby mieszkać. Ale ja się bałam. Różne typy widziałam z okna. Samochody stawały na światłach z włączonym silnikiem. Najczęściej czarna limuzyna, szyby przysłonięte. Człowiek za kierownicą w kółko palił papierosa. Czarnego, cienkiego. Takie małe cygaro. Kiedy wychodziłam, mijałam czasem stertę niedopałków. Nosił garnitur i jasne rękawiczki. To nie była żadna mafia.

– Byłabyś w stanie go rozpoznać?

Andżelina gwałtownie zaprzeczyła.

– Ale samochód tak.

Podeszła do torebki, wygrzebała z niej telefon.

– Raz zapisałam numer.

Podała mu go na wydartym z gazety karteluszku.

– Starałam się nie wracać wieczorami z jej domu. Ustaliłyśmy, że będę przychodzić dwa, trzy razy w tygodniu. Pokręcę się, niby coś zrobię. Chodziło jej o to, żeby paliło się światło. I muzykę kazała włączać. Głośno. To włączałam. Aż sąsiad przychodził z pretensją.

– Nawet wiem który – mruknął Jekyll. – Tajny współpracownik Jałowiec. Nie ma tygodnia, żeby nie przysłał donosu. Ostatnio w sprawie drzew.

Andżelina zmarszczyła czoło. Pokręciła głową, komunikując tym samym, że nie wie zupełnie, o co policjantowi chodzi. Jekyll machnął tylko ręką, więc ciągnęła swój wątek:

– Drzwi do pokoju dziecka zamknęła i włożyła tam zapałkę albo nitkę. Jakieś takie coś do zamka. Sama przybiła zasuwę. Nie wolno było mi tam wchodzić. Tydzień temu powiedziała, że dosyć. Mam się nie pojawiać. Da mi znać, jak będzie trzeba.

– Jak ci to powiedziała?

Andżelina wstała i wyjęła z szuflady kuchennej kopertę. Zauważył, że trzymała ją pod sztućcami. Podała mu bez słowa.

„Pani Andżelino. Dziękuję za wszystko. Zadzwonię, to ustalimy kolejny termin. Niech pani na siebie uważa. Sasza”.

Oprócz kartki w kopercie znalazł pięćset złotych.

– Nic nie wydałam – zapewniła kobieta, bijąc się w pierś, i nagle się rozpłakała. – Co to wszystko znaczy? Co jej się stało? Przecież to dobra kobieta. Pomogła mi złożyć dokumenty do ZUS-u. Legalnie mnie zatrudniła, choć nie musiała. Wiem, że z litości. Bardzo dużo było z tym zawracania głowy. Chodziła ze mną do urzędów. Pocieszała, jak z mężem rozwód brałam. Płaciła mi zawsze więcej, niż trzeba. Tak mi jej szkoda.

Jekyll jednego był pewien: dzisiejszego dnia nie wytrzyma już kolejnego kobiecego szlochu. Wstał.

– Weź klucze.

Apartament Saszy w Sopocie lśnił czystością. Widać Ukrainka o sarnich oczach miała talent do tej roboty. Kiedy otworzyli drzwi i zobaczył śnieżnobiałą podłogę, miał ochotę zdjąć buty, by jej nie skalać. Andżelina tak zresztą uczyniła, a potem ustawiła obuwie na uprasowanej flaneli przy wycieraczce. Potem założyła na stopy foliowe ochraniacze, na dłonie naciągnęła gumowe rękawiczki. Pomyślał, że on sam, kiedy wchodzi na miejsce zbrodni, robi dokładnie to samo. Ale tym razem nie miał takiego zamiaru. Rozległ się dźwięk jego telefonu i bez patrzenia na wyświetlacz wiedział, że to Duch się niecierpliwi. Jak na razie nie miał dla niego żadnych nowych wieści. To go ostatecznie zmobilizowało. Ruszył schodami na górę, wspierając się na nieco chybotliwej metalowej barierce, wprost do zamkniętego pokoju na górze. Kopniakami wyważył drzwi, spodziewając się najgorszego. W środku panował zaduch. Zasłony zasunięto. Nie znalazł jednak ciała dziecka, krwi ani żadnych oznak przestępstwa. Na podłodze leżały tylko porozrzucane zabawki. Łóżko dziewczynki było skotłowane, jakby dopiero co z niego wyszła. Góra od piżamy znajdowała się na poduszce, spodnie luźno zwisały z ramy łóżka. Na krześle przed dziecinną toaletką wisiała błyszcząca turkusowa sukienka, jakby żywcem wyjęta z planu bajki Disneya. Andżelina stała w progu i wiedział, że ma ochotę zabrać się do układania, ale zatrzymał ją gestem. Obszedł pomieszczenie, odsunął kotary, otworzył okno. Wyjrzał. Zdało mu się, że ktoś stoi za drzewem. Postać schowała się w ostatniej chwili. Ale może to tylko złudzenie? Projekcja powstała pod wpływem opowieści sprzątaczki? Przejrzał półki z książkami: kolekcja Pax, wszystkie tomy Harry’ego Pottera, seria o konikach Nele Neuhaus, albumy ze zdjęciami, kolorowanki Top Model. Wszystko pieczołowicie ułożone według kolorów. Z boku mnóstwo ozdób, dzwoneczków, wstążeczek i bibelotów, jakie w wieku dziesięciu lat gromadzą dziewczynki. Biurko zawalone drobiazgami. Fragmenty włóczki, szmatek, stos ozdobnych igieł i szpilek. Sterty plastikowej biżuterii. Nie znalazł nic, co mogłoby popchnąć go na właściwe tory. W żaden sposób nie zbliżył się do rozwiązania zagadki, która jeszcze rano brzmiałaby kosmicznie: gdzie jest Sasza?

– Miejsce na komputer? – krzyknął.

Andżelina wychyliła się zza barierki i wskazała ogromny blat na stojakach, godny architekta, umiejscowiony zaraz pod schodami. Zeszli tam razem. Był równie czysty jak reszta sprzętów w mieszkaniu. Nie było na nim nic poza kubkiem z długopisami, okładką płyty London Grammar oraz listą zakupów. Przeczytał: ziemniaki, kolendra, tuńczyk 3x, zielona herbata, makaron penne 2x. Skreślone farfale 3x. Odwrócił kartkę. Była to faktura za usługę gastronomiczną w Tapas Barcelona. Tysiąc dwieście pięćdziesiąt trzy złote z VAT-em. Dane firmy zgadzały się z działalnością gospodarczą Saszy. Płatność gotówką. Jekyll znał tę maleńką restaurację i wiedział, że trzeba by zastępu wojska, żeby zjeść tam kolację za taką kwotę. Jedzenie było faktycznie świetne, zwłaszcza kiełbaski chorizo zapiekane w soczewicy, ale ceny zdecydowanie niewygórowane. Właściciele prowadzili też sprzedaż win. Znali się na tym i jeśli cena z rachunku opiewała na kilka najdroższych flaszek z ich oferty, mogłoby się to zgadzać. To Jekylla bardzo zaniepokoiło. Zerknął na datę wystawienia. Był to dzień kontaktu z porywaczami Karoliny. Jekyll dobrze zapamiętał tę datę. Koordynował nagranie i potem ze swoimi ludźmi próbował zlokalizować rozmówcę. Niestety bez skutku. Wtedy widzieli Załuską ostatni raz.

– Od kiedy to tutaj leży?

– Nie mam pojęcia.

– Pokaż wódkę – zarządził.

Andżelina ruszyła do lodówki. Otworzyła zamrażalnik. Był pusty i ciemny.

– Wyłączony – szepnęła zawiedziona kobieta i naraz podniosła rękę do ust. Z boku, w kałuży wody pływał brunatny kawałek jakby rozmrożonego mięsa. Jekyll wyjął latarkę, poświecił. A potem przesunął Andżelinę i usadził ją na krześle, bo cała się trzęsła. Z bocznej kieszeni kurtki wyjął jałowe rękawiczki i pęsetę. Podniósł znalezisko. Bardzo dokładnie obejrzał fragment wskazującego palca kobiety, odciętego w pierwszym stawie, z paznokciem pomalowanym na czerwono. Choć był sflaczały i oślizgły, technik nie wątpił, że da się pobrać linie papilarne, a potem dokonać analizy porównawczej. Z trudem odganiał od siebie myśli, do kogo mógł należeć.

– Nie wyjemy – upomniał Ukrainkę, zanim znów zaczęła płakać. – Nic nie mówimy. Bóg nas kocha. I włącz to cholerstwo. – Wskazał zamrażalnik, a potem wydzwonił swoją ekipę.

Przyjechali z przenośnym pojemnikiem do transportu organów do przeszczepów, kompletnym sprzętem kryminalistycznym i luminolem do wykrywania krwi na ścianach, bo tak im polecił.

Zabezpieczanie śladów w mieszkaniu Saszy zajęło mu dobre kilka godzin. Duch przestał dzwonić, kiedy dostał zdjęcie palca z zamrażarki. Zapytał jedynie, kto z prokuratury ma dziś dyżur. Uspokoił się, że jego dobra znajoma Janina Rudnicka. Mieli podobne poczucie humoru i spokrewnione koty. Rudy Duch Roberta był rodzonym bratem Rudej Rudnickiej. Jekyll zawsze z niepokojem obserwował ich powitania. Nie mówili o sprawach, paragrafach ani o pogodzie, tylko licytowali się anegdotami, co zbroiły ich pupile. Zaśmiewali się przy tym do łez. Ponieważ ich podopieczni mieli identyczne imiona, osobom z zewnątrz ciężko było się połapać w tych opowieściach. Zresztą Jekylla nigdy to zbytnio nie zajmowało. Był psiarzem.

Zanim prokurator dojechała, Jekyll próbował pomówić z Duchem, ustalić kolejność działań, ale teraz dla odmiany to Robert nie podnosił słuchawki.

Kiedy zapieczętowali lokal Załuskiej, uwolnili klatkę schodową z policyjnych taśm, tłum gapiów się rozszedł, a sąsiad Jałowiec udzielił wywiadów wszystkim dziennikarzom w mieście, Jekyll ruszył na Chylonię do Gdyni, by rozmówić się z Łukaszem.

Zbliżały się święta i do Trójmiasta zjeżdżały tabuny turystów. Pełno było wszędzie zakochanych par, kochanki spacerowały w nowiutkich futrach. Przed Grandem roiło się od słomianych wdowców w ciemnych okularach przeciwsłonecznych, choć słońca nie było ani na lekarstwo. Ludzie przesiadywali w knajpach, łazili chodnikami, ignorując kompletnie przejścia dla pieszych. Z ich obecności cieszyli się przede wszystkim handlarze, taksiarze i właściciele cichych kwater. Poza sezonem letnim tylko przełom listopada i grudnia liczył się dla ich budżetów. Zwłaszcza że większość przyjezdnych nie brała faktur i płaciła gotówką. Jekyll liczył, że w Gdyni będzie spokojniej, ale tłum tylko zgęstniał. Wszyscy ciągnęli do portu i na molo w Orłowie. Za to na plaży nie było żywego ducha. Tylko ekipa studentów nagrywała etiudę zaliczeniową: naga dziewczyna biegała przed kamerą po molo i pozorowała skok do wody.

Jekyll miał mętlik w głowie, ale wyglądało to źle. Obwiniał się, że zostawił Załuską samą z jej problemem. Był pewien, że nie bacząc na ryzyko, zaczęła działać na własną rękę, bo przestała liczyć na policyjne wsparcie. Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Była przybita. Mówiła mało, głównie pytała. Jeśli się odzywała, to kąśliwie, nerwowo, zaczepnie. Prowokowała go. Tak, teraz sobie przypominał. Chyba powiedział, że ma jej dosyć. Wciąż powtarzała te same teksty: „Moja wina”, „Po co wracałam?”, „To było do przewidzenia”. Nie rozklejała się już. Tkwiła w apatii. Wyobrażał sobie, co czuła: bezsilność, osamotnienie i zagrożenie. Tak, bała się, to zrozumiałe. Dlatego była taka nieprzyjemna. Przecież to cała Sasza. Jestem dzielna i bojowa. Nikt nie może zauważyć, że sobie nie radzę. Nawet w takiej sytuacji duma jest dla mnie ważniejsza niż… Nie chciał myśleć dalej. Teraz widział, że zachowywała się jak zranione zwierzę, które atakuje, a tak naprawdę chce, by je uratować. A on obraził się, kiedy go drasnęła. Zabrał rękę, poszedł swoją drogą. Dotarło do niego, że wtedy próbowała się zwierzać. Sprawdzała go, ile zniesie, ale on tego nie dostrzegł. Zostawił ją samą. Porzucił.

Porzuciliśmy ją wszyscy. Duch, ja, Łukasz. Początkowo była ogólna mobilizacja, szukali Karoliny dniami i nocami. Potem zapał opadł. Żadnych efektów. Każdy trop okazywał się fałszywy. Sasza narowista, niewspółpracująca. Duch w końcu wysłał ją na przymusowy urlop, bo uznał, że za bardzo się wtrąca.

Jekyll czuł się jak idiota. Uderzył rękoma o kierownicę, wybrzmiał klakson. Wiedział, że jeśli coś jej się stało, jeśli to jej palec, jeśli dziecko się nie znajdzie, nigdy już spokojnie nie zaśnie. Więc chociaż w domu czekała go awantura o prosiaka, nie wróci dziś dopóty, dopóki nie pomówi z Polakiem. Nie pozwoli na to, by ta sprawa pozostała niewyjaśniona. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć tropy tej dyskusji, ale było to zbyt miałkie, puste i wiedział, że może być już na wszystko za późno. Im bardziej oddalał się od Gdańska, tym bardziej był przekonany, że zagrożenie, o którym nie miał wtedy pojęcia, istniało dużo wcześniej. I że kontaktów z porywaczami mogło być więcej, niż Załuska deklarowała. Przestała im ufać, więc zatajała prawdę. A może i kłamała także w innych kwestiach. Nie mógł tego wykluczyć. Stawka była wysoka. Chodziło o Karolinę. A może Sasza już wtedy podejrzewała, kto stoi za porwaniem. Z jakiejś przyczyny nie zdradzała nazwisk. Nie rozumiał dlaczego. Jednak to musiała być przyczyna jej humorów. Jekyll miał tylko nadzieję, że cokolwiek zrobiła, jakkolwiek walczy, robi to z głową i że, do cholery, nie dała się zabić. Zaraz jednak przypomniał sobie ten palec i pomyślał, że chyba jest durniem, jeśli wciąż liczy na szczęśliwe zakończenie.

– Pani siada.

Potężny rudobrody mężczyzna wyglądem przypominający wikinga zdjął rząd segregatorów z połamanego krzesła, przystawił je do biurka i zajął miejsce przy staroświeckim komputerze. Drugie siedzisko, z oparciem, ale porządnie zakurzone, przesunął w stronę kobiety.

– Dziękuję, postoję.

Katarzyna Zawisza nadal stała na baczność. W ręku trzymała dowód osobisty oraz torebkę w jakiś słynny wzorek, wartą zapewne roczną pensję policjanta, i wpatrywała się w zdjęcia uśmiechniętej dziewczynki w zabawnym niebieskim kapeluszu, z adnotacją: „Zaginęła Karolina Załuska, lat 10”, którymi wyklejone były niemal wszystkie wolne ściany. Plakaty były już wyblakłe, zniszczone. Na niektórych przymocowano nowsze zdjęcia osób zaginionych.

W gardle jej zaschło. Poczuła ucisk w piersi.

– To chwilę potrwa – uprzedził ją lojalnie wiking i upił łyk herbaty.

Kilka granulek fusów osadziło mu się na bujnej brodzie. Zerknął na brudne krzesło i uderzył w nie kilka razy dłonią. W powietrze wzniósł się kłąb kurzu. Spotkali się spojrzeniem. W oczach policjanta Katarzyna dostrzegła skruchę.

– Naprawdę, jest w porządku – zapewniła pośpiesznie i przestąpiła z nogi na nogę.

Wygładziła jasną sukienkę, dotknęła wisiorka.

– Okej, to otwieram plik i działamy. Zgłoszenie o zaginięciu. Protokół oględzin. Miejsca, rzeczy, osoby. Przesłuchanie świadka. Poproszę o dowód tożsamości. – Uśmiechnął się ciepło.

Był potężny jak skała, ale miał w sobie łagodność, która koiła jej niepokój. Czekając, przyglądała się niewielkiemu zagraconemu pomieszczeniu i nie mogła się nadziwić, jakim cudem zmieszczono tutaj sześć biurek. Wiking w tym czasie wstukiwał dane.

Ktoś szarpnął klamkę i weszło trzech mężczyzn w dresach. Katarzyna Zawisza w ostatniej chwili uchyliła się przed ciosem drzwiami. W tym samym momencie segregatory z krzesła zwaliły się na podłogę z hukiem.

– Ania! – Wiking wychylił się na krześle.

Po chwili do pokoju wbiegła śliczna blondynka w spodniach motocyklowych i T-shircie z Frankiem Wallace’em. Z werwą zabrała się do sprzątania. Katarzyna zastanawiała się, jak dziewczyna wytrzymuje cały dzień w skórzanym kombinezonie. Kaloryfery w pomieszczeniu były odkręcone na cały regulator.

– Proszę mówić – zachęcił ją wiking.

Katarzyna się rozejrzała. Pierwszy raz była na komisariacie i zaskoczyło ją, że ma złożyć zeznania przy wszystkich. Dwudziestolatka sumiennie układała wysunięte z teczek dokumenty. Trzech karków, których z powodzeniem można by wziąć za członków gangu, a nie pracowników polskiej policji, usadziło się za swoimi komputerami z telefonami przy uszach. Rozmawiali, nie zniżając głosu. Nikt nie kwapił się do opuszczenia lokalu. Kobieta się zawahała.

– Ja w sprawie męża – wyszeptała. – Zaginął.

Wiking zanotował jej słowa skwapliwie.

– Wyjechał na nurkowanie i do tej pory nie wrócił – dodała już pewniej.

Dresiarze pokończyli widać swoje rozmowy, bo zapadła krępująca cisza. Nadal udawali zajętych pracą, ale kobieta wyczuwała na sobie ich spojrzenia.

– A zna pani ten dowcip? – odezwał się jeden z nich, z samego końca pokoju. Na sobie miał najbardziej jaskrawy strój, jaki Katarzyna widziała w całym swoim życiu. Pomarańcz z niebieskim, zielone paski i do tego odblaskowe napisy na piersi. – Mąż nie wrócił do domu. Żona myśli, że jest u kochanki. Kochanka – że u żony. A on pojechał ponurkować.

Nikt się nie zaśmiał. Katarzyna zamrugała kilkakrotnie.

– Nie znam.

– Szkoda. Bo może warto najpierw przesłuchać kolegów.

Wiking odchrząknął.

– Jest weekend. Różnie w życiu bywa, wie pani. Może poszedł w tango?

– Krzysztof nie jest rozrywkowy. – Kobieta zmusiła się do zachowania spokoju.

– Wszyscy tak mówią. – Przywódca dresów znów zabrał głos.

– Banan, zrób mi z tego wykres. – Wiking wrzucił policjantowi na biurko stos papierów. – Bo widzę, że cierpisz na nadmiar wolnego czasu.

Policjant zwany Bananem natychmiast włożył do uszu słuchawki. Nawet z odległości kilku metrów słychać było ostre techno.

– Umówił się z przyjacielem – ciągnęła Katarzyna. – Zawsze pływają razem. Wiem jednak, że Horacy wczoraj odwołał wyprawę. Dziecko zachorowało, nie chciał zostawiać żony samej. A sprzęt mieli przygotowany. Sądzimy, że Krzysztof zdecydował się jednak wyruszyć.

– Nazwisko, adres i telefon pana Horacego.

– To pseudonim. Wszyscy tak na niego mówią. Naprawdę nazywa się Wojciech Kłyś. – Katarzyna dyskretnie potarła powiekę, a następnie wyciągnęła telefon i podyktowała numer telefonu do protokołu.

Policjant zwany Bananem znów podniósł głowę. Katarzyna zauważyła, że wymienili spojrzenia z wikingiem.

– Pani wie, że nie możemy przeszukać całego wybrzeża? To zbyt kosztowne.

– Mam tego świadomość. – Katarzyna nabrała powietrza. Głośno westchnęła, a potem zaczęła recytować. – Znam swoje prawa. Nie wolno panu odmówić mi pomocy. Może jeszcze dziesięć lat temu odesłałby mnie pan z kwitkiem, ale nie dzisiaj. Od czterech lat policjant ma obowiązek przyjąć zawiadomienie o zaginięciu osoby i sklasyfikować owo zaginięcie. Jeżeli zaginie dziecko albo osoba najbliższa, a mąż jest taką osobą, i osoba zgłaszająca przekaże fakty albo dokumenty, to zaginięcie kwalifikowane jest do pierwszej kategorii i wtedy szef jednostki może postawić na nogi cały garnizon miejski, a nawet wojewódzki.

– Oczywiście – zgodził się, zaskoczony jej wiedzą, policjant. – Gdyby pojawiły się okoliczności wskazujące, że coś się zdarzyło, mam obowiązek przyjąć zgłoszenie i – jak pani to nazywa – postawić na nogi cały garnizon ludzi. Pytam więc jeszcze raz: czy zdarzyło się coś niepokojącego? I gdzie? – Wiking zastukał ołówkiem w blat stołu. Był zniecierpliwiony. – Mąż musiał pani powiedzieć, gdzie zamierza nurkować.

– Torpedownia na Babich Dołach – wydusiła kobieta. – Bardzo długo się do tej wyprawy przygotowywali.

– Miał sprzęt? Wysłał sygnały alarmowe? Rozumie pani? Gdyby zawęzić teren poszukiwań, może udałoby się złożyć wniosek o płetwonurków.

– Jego koledzy są gotowi podjąć taką próbę – zaczęła kobieta. – Rozmawiałam z Horacym przed wejściem na komendę.

– To komisariat.

– Właśnie – zgodziła się potulnie Katarzyna. – Zgłosiło się piętnastu. Mogliby rozpocząć poszukiwania choćby zaraz. To oczywiście tylko amatorzy, ale jednak nurkowali w różnych stronach świata. Mają doświadczenie.

– To nie jest zabawa. – Wiking zmroził ją wzrokiem. – Jeśli się o tym dowiem, będę musiał przedsięwziąć określone środki. Na to potrzebne są zgody, odpowiednie przeszkolenie. To zorganizowana akcja.

– Przepraszam. Tylko myślałam… – Zapowietrzyła się kobieta. – Mój tata obiecał wsparcie, gdyby była taka potrzeba.

Wiking podniósł rękę. I uśmiechnął się przepraszająco.

– Nie słyszałem tego.

Katarzyna przyjrzała się pozostałym obecnym w pomieszczeniu.

– Ja też nic nie mówiłam. – Zawiesiła głos i pochyliła głowę.

Zapadło milczenie. Słychać było tylko stukanie w klawiaturę i szelest dresu Banana, który podrygiwał w rytm skocznej muzyki. Katarzyna była jednak pewna, że nie traci z jej zeznań ani jednej informacji.

– Gdybym miała od męża jakikolwiek sygnał, natychmiast bym panu powiedziała. Nie wierzę, że odszedł, poszedł w cug czy, jak państwo sugerują, uciekł do kochanki. Zaraz po nurkowaniu zamierzał lecieć do Warszawy. Miał sprawę służbową. Bardzo ważną. Być albo nie być dla jego firmy konsultingowej. Ogromny kontrakt. Znam go cztery lata.

– Cztery? – Wiking odchrząknął. – No tak, sporo. Rozumiem powagę sytuacji, ale sporo to rzecz względna. Czasami ludzie po trzydziestu latach bycia razem dowiadują się o sobie rzeczy zaskakujących. Wie pani może, czy ta warszawska sprawa była dla niego trudna, stresująca? Może nie radził sobie z jakimś problemem? Mieliście kłopoty osobiste? Po czterech latach to może i jakaś przyjaciółka, coś. Różnie bywa.

– I uciekł? Nigdy! To najbardziej odpowiedzialny człowiek, jakiego znam.

– Kłóciliście się? Doszło w niedalekiej przeszłości do scysji między wami? Obawiał się czegoś? Może mąż miał depresję, długi?

– Sugeruje pan, że popełnił samobójstwo? – przestraszyła się kobieta.

– W żadnym wypadku – żachnął się policjant. – Szukam jedynie pretekstu, by wszcząć poszukiwania. Czy pani wie, ile zgłoszeń zaginięć mamy rocznie, miesięcznie, tygodniowo?

Katarzyna wpatrywała się w niego nierozumiejącym wzrokiem.

– W większości to zaginięcia kontrolowane, planowane i skutecznie wykonane. Ludzie wychodzą z domu po zapałki i już nie wracają. Uciekinierzy niekoniecznie wyglądają jak menele na dworcach. Niektórzy zamiast rozwiązywać problem, wolą od niego uciec. Czasem jest to rodzaj pokrętnego wzięcia na siebie odpowiedzialności. Uwolnienia rodziny od kłopotu. Ktoś bankrutuje, wie, że jest ciężarem dla rodziny, bliskich, więc uznaje, że lepiej odejść, zniknąć.

– Nie wierzę w to. Sytuacja firmy męża była, jest – poprawiła się natychmiast kobieta – bardzo stabilna. Jesteśmy dobrze sytuowani.

– Zabrał jakiś bagaż? Wypłacił większą sumę z konta?

Katarzyna wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. Przysunęła zakurzone krzesło i klapnęła na nie z impetem, a potem ukryła twarz w dłoniach.

– Miał walizkę. – Rozpłakała się. – Zawsze pakowałam go w kabinówkę. Tym razem chciał większą. Planował szereg spotkań i potrzebował czterech garniturów. Wziął też całą dokumentację firmy, którą restrukturyzował. I plik starych dokumentów z WSI. Kiedyś tam pracował. Wiem, że je zabrał, bo trzymał to wszystko w sejfie u rodziców. Tydzień temu wypłacił z konta czterdzieści siedem tysięcy. Chyba też zlikwidował lokatę walutową. Powiedział, że się skończyła i zainwestuje dolary w coś innego. Zgodziłam się. To nie jest tak, że zabrał wszystkie pieniądze. Staramy się o dziecko. To znaczy próbujemy różnych metod. Jeden ze znajomych Krzysia zna doktora, który ma klinikę w Szwajcarii. Ponoć obiecał, że nas przyjmie. Chciał tylko, żeby nie było śladu zapłaty. – Urwała.

Rozejrzała się po zebranych. Policjant w kolorowym dresie odwrócił głowę do okna. Wyłączył muzykę. Już nie udawał, że nie słucha. Głupio mu się widać zrobiło, że na początku z niej żartował. Pozostali też byli pod wrażeniem jej historii.

– Poza tym jest jeszcze jedna sprawa – odezwała się znowu. – Miesiąc temu mieliśmy włamanie. System alarmowy zawiódł. Ochroniarze dotarli, kiedy było już po wszystkim. Podobno przerwa w dostawie prądu. Żadnych nagrań. Płacimy za monitoring kilkaset złotych miesięcznie i ten jeden jedyny raz, kiedy byli potrzebni, akurat patrzyli w inną stronę. Splądrowano tylko gabinet Krzysia. Wybebeszono wszystko z szuflad, półek. Papiery fruwały po całym pokoju, niektóre były podarte, zaplamione. Zrzucono książki z biblioteczki. W niektórych miejscach powyrywano klepki z podłogi. Odinstalowano drzwiczki wywietrzników, zdjęto kaloryfery. Krzysztof mówił, że szukano skrytek. Ale to był tylko kamuflaż. Tak naprawdę, w moim odczuciu, interesowało ich co innego. Krzysio po odejściu z WSI kupił szafę pancerną. Nic specjalnego. Zwykła metalowa skrzynka na długi klucz. Waży chyba ze trzysta kilo. Nie dało się jej przesunąć, ani – jak sądzę – wynieść. Była nadpalona. Krzysztof uważa, że próbowali wysadzić zamek bombą. Nie zdecydowali się na to, bo większa ilość ładunku wybuchowego zniszczyłaby także zawartość. Ostatecznie, w co trudno uwierzyć, nic nie zginęło. Sprzęt elektroniczny, moja biżuteria, akty notarialne naszego domu i innych nieruchomości, także mojej rodziny, leżały na swoim miejscu. Właściwie bez zabezpieczenia. Złodziei to nie interesowało. Wypili tylko zapas piwa z lodówki i pocięli obraz, który wisiał nad kominkiem. Ten obraz Krzysio dostał na prezent pożegnalny, kiedy likwidowano Wojskowe Służby Informacyjne.

– Zgłosiliście włamanie?

Katarzyna pokręciła głową.

– Krzysztof uznał, że skoro nie ma strat, to nie ma o czym mówić. Zażądał tylko rekompensaty od firmy ochroniarskiej. Mieliśmy nie płacić za monitoring przez najbliższe cztery miesiące i negocjować dogodne stawki na przyszły rok. Pokłóciliśmy się o to strasznie. Pytałam: a co by było, gdyby któreś z nas tego dnia zostało w domu? A gdybyśmy mieli dziecko, czy je też by narażał? Czy te papiery warte są naszych głów? Czy coś przede mną ukrywa?

– Co to były za dokumenty? – odezwał się policjant w dresie i nagle się poderwał. Ruszył do drukarki.

Katarzyna spojrzała mu prosto w oczy i odparła bardzo stanowczo:

– Nie mam pojęcia.

Nikt z obecnych jej nie uwierzył, więc dodała:

– Prywatne archiwum męża. Ale wtedy wyniósł to wszystko do moich rodziców. Ojciec jest członkiem rady nadzorczej banku. Założył mu skrytkę depozytową. To właśnie część tych dokumentów Krzysio zabrał na nurkowanie. I z nimi zaginął.

Zadzwonił telefon. Kolorowy dres podniósł słuchawkę i mruknął coś zniechęcająco. W pokoju panowała nieprzyjemna cisza. Zanim policjant skończył mówić, zaczął zbierać do kieszeni porozrzucane na biurku przedmioty: komórkę, zapalniczkę, papierosy. Wreszcie odłożył słuchawkę i chwycił kluczyki do auta.

– Nosi pani nazwisko małżonka? – zwrócił się do Katarzyny.

– Ojca – odparła zdziwiona. – Kris ma takie samo. Przyjął moje.

Zawahała się, jakby nie była pewna, czy to jest czas i miejsce, by o tym mówić, ale strach o męża był silniejszy.

– Zmienił je po odejściu z WSI. Chciał zatrzeć ślady.

– Ślady? – Wiking poczochrał brodę. – Czego?

Katarzyna wzruszyła tylko ramionami, po czym z ulgą zwróciła twarz w kierunku Banana, który powiedział bez emocji, jakby podane przez nią fakty nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia:

– Chyba znaleźli wóz pani męża. Niebieskie bmw X6 M? – Podał numer rejestracyjny.

Kobieta wyciągnęła telefon.

– Muszę zapytać tatę.

Wiking skinął głową, by się upewniła. Kobieta wyszła na korytarz. Torebkę położyła na krześle. Wypadły z niej szminka, srebrna papierośnica i kluczyki do bentleya. Wiking podszedł, by podnieść przedmioty, ale się rozmyślił i w ostatnim momencie cofnął dłoń. Zwrócił się do Banana, zniżając głos.

– Dobrze by było, żeby ta paniusia pojechała z wami. Bo się potem tatulek przypnie, że były zaniedbania. Wietrzę tu ostry hajs. I władzę. Może chłopiec coś przeskrobał, zabrał materiały nacisku z czarnej skrzynki i nie bez powodu nie wrócił z tego nurkowania.

Banan wyjął z kieszeni komórkę, pokazał włączony dyktafon.

– Nic mnie już nie zdziwi – mruknął. Wskazał plakat z podobizną dziecka Saszy Załuskiej – wyblakły i podarty na rogach, a potem zapiął dresik pod samą szyję. – Jak skończycie, Anka ją podrzuci.

– To chyba niezgodne z regulaminem – zmarkotniał wiking. – Raczej nie mam kombinezonu do wypożyczenia.

– Co ty nie powiesz? – Banan stał już w drzwiach, a za nim bez słowa ruszało jego dwóch milczących kompanów. – To niech tatuś ją podwiezie. Coś czuję, że to on kręci tym małżeństwem. Czy ten obecnie szczęśliwy bankier nie był słuchany sześć lat temu w prokuraturze w związku z aferą paliwową? Pułkownik, inżynier, doktor habilitowany. Kumpel Dziadka, naszego polskiego 006, co to zdecydował się odejść na emeryturę, a potem go kropnęli. Tfu, sam sobie to zrobił.

– To nie nasz kaliber – przerwał mu konfidencjonalnie wiking. – Jak wrócicie, spiszesz raport i puścisz to do wojewódzkiej.

– Pewnie – zgodził się ochoczo Banan. – Tylko o tym marzę. A Bronka Zawiszę kojarzę jeszcze z czasów studiów. To, że nie skończyłem prawa, nie znaczy, że się nie interesowałem historią tego kraju. Gość był we władzach FOZZ-u, przez chwilę nawet jako drugi sekretarz rady nadzorczej. Coś ci to mówi? Obecnie najstarsze polskie pieniądze. Zrabowane i sprywatyzowane. Tak zwana arystokracja poresortowa. Zapytam jeszcze Jankę. Ona będzie wiedziała więcej. Miała na tym punkcie bzika, bo w czasach asesury koledzy Bronka Zawiszy dali jej popalić. Gdyby nie słynny prokurator Norin, straciłaby robotę i pewnie siedziałaby dziś tutaj z nami w oślej ławce. Zresztą Ruda przeczytała wszystko i zna połowę IPN-u. Tak swoją drogą, w dzisiejszej prokuraturze mają listę nietykalnych. Zawisza jest na samym jej szczycie. Mogę się założyć.

Po czym rzucił na stół plik kartek, który zdjął z drukarki. Wiking spojrzał na zdjęcie dobrotliwego starszego pana w niemodnym garniturze, a potem na drzwi, za którymi Katarzyna Zawisza ustalała szczegóły z ojcem.

– Później. – Poczochrał brodę srodze zafrasowany i pośpiesznie schował wydruk do szuflady, jakby dokument go zawstydził.

– Ale przyjrzyjcie się dyskretnie temu tatulkowi. Niech Ania zamówi materiał i zrobi analizę.

– Odyn, wiesz, ile tego jest? To jej zajmie pół roku!

– Muszą wystarczyć trzy dni. Na więcej nie możemy jej wyizolować z bieżączki. A na razie gęba w kubeł. – Wiking uśmiechnął się półgębkiem. – Najpierw dupochron.

Banan skinął głową.

– Szóstka nurka zaparkowana jest na Babich Dołach. Torpedownia jak nic. Życzliwy widział sprawców demolki, ale zawiadomił nas, jak już odjeżdżali.

– Skąd wiedziałeś, że to ten wóz?

– W bagażniku leży kombinezon nurka i zapasowa butla. Adres rejestracji też jest ciekawy. Osiedle na Marinie. W dzielnicy nagród szefów UOP-u, oczywiście. Znów tatuś.

– Nazwisko po WSI rozumiem, ale wózek? – Wiking się skrzywił.

– Puszczę tam moich tropiących. Może coś wyniuchają.

– A sam nurek?

– Oby nie w Bałtyku. Mam dziś o siedemnastej, kurwa, wesele.

– W niedzielę? – zdziwił się jeden z ludzi Banana.

– Dziś sobota, ćwoku.

– Wiesz, ile rodzinnych bibek opuściłem tym sposobem? – pocieszył go wiking. – Człowiek przynajmniej się nie denerwuje. I głowa mniej boli.

Banan zatrzymał się, wygładził odblaskowe lamówki dresu.

– Jestem całkowicie spokojny – odparł. – To moje własne.

Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. Wiking zerknął na zegarek.

– To masz mało czasu. Druga.

Banan wyjął telefon. Kliknął w wyświetlacz i skrzywił się.

– Fakt. – Pokiwał głową. A potem, cały rozanielony, pokazał zebranym zdjęcie na tapecie. Uśmiechała się do nich efektowna kobieta w identycznym dresie, jaki miał na sobie teraz Banan. W rękach, niczym maskotkę, trzymała rudego kota. Wszyscy wydali stosowny odgłos aprobaty.

– A tam. – Policjant machnął ręką. – Najwyżej nie będę się przebierał.

Klatkę schodową przy ulicy Zamenhofa 17 wypełniał smakowity zapach. Ktoś smaży mielone, zawyrokował Jekyll. Dotarł pod siódemkę i zidentyfikował zdolną kucharkę. Drzwi otworzyły się i drogę przebiegł mu sznur harcerzy. W drzwiach stał gruby facet w czarnym siatkowym podkoszulku i spodenkach Sindbada mocno opuszczonych w kroku. Jekyll nie tak wyobrażał sobie producentkę mielonych. Na widok technika grubas splunął solidnie na wycieraczkę i trzasnął drzwiami. Policjant obejrzał się za siebie, ale poza nim nie było nikogo. Przygładził włosy i ruszył dalej, mrucząc pod nosem:

– Czyżbym aż tak źle wyglądał?

Kiedy przechodził obok drzwi ofiary mody, krzyknął wprost do judasza:

– Dobrego dnia, panie władzo, się mówi!

Łukasz Polak zajmował lokal piętro wyżej. Stalowe drzwi w kolorze biegunki, odrapane przy zawiasach, nasunęły Jekyllowi skojarzenie z lokalami konspiracyjnymi. W Polsce bardzo dbano o zachowanie prywatności świadków koronnych, których było nad Wisłą już osiemdziesięciu czterech. Szkoda tylko, że policja podpisała przetarg na drzwi u jednego dostawcy i wszystkie lokale miały wstawione identyczne stalowe konstrukcje. Pewnie Łukasz kupił to mieszkanie z drugiej ręki po Splinterze albo Kurczaku. Bułka, z tego, co ustalili fejsbukowi detektywi, zajmuje wielki dom z basenem w Kieleckiem. Czasem Jekyll myślał, że kariera skruszonego bandyty niektórym się opłaca.

Dzwonka nie było. Znów kłaniał się program ochrony świadków. Jekyll zwinął dłoń w pięść, uderzył solidnie. Usłyszał chrząknięcie na dole i domyślił się, że to Sindbad stoi na czatach. Jakby nie mógł się zająć smażeniną.

– Policja! – podniósł głos. – Proszę otworzyć.

Na dole ktoś natychmiast zasunął potężny rygiel. Aż echo poszło. Tymczasem z wnętrza mieszkania docierały do niego ciche kroki. Judasz wciąż jednak pozostał ciemny.

– To ja. Jekyll.

Skrzypienie. Cisza. Jakieś szuranie. Szczęknęły klucze i drzwi się uchyliły. Przez szparę technik zobaczył najpierw jasną czuprynę, a potem przystojną twarz Polaka ze sporym sińcem pod okiem. Błękitne tęczówki, przekrwione białka. Wygląd zupełnie nie korespondował z wesołym tonem.

– Cześć. Jaka niespodzianka.

Jekyll popchnął drzwi i wszedł do środka. Dopiero wtedy się odezwał:

– Mogę?

W korytarzu panowała ciemność, ale dalszą część pomieszczenia wprost zalewało słońce. Okna zajmowały całą ścianę. Dwa z nich zaklejono gazetami. Trzecie wytapetowano tylko do połowy. Balkon był szczelnie zamknięty, choć temperatura wewnątrz sięgała pewnie trzydziestu stopni. Zaraz po wejściu Jekyll poczuł, że po plecach spływają mu strużki potu. Sprzętów było niewiele, jakby resztki po wyprowadzce domowników. Duży materac bez pościeli. Pod ścianą rząd kartonów oklejonych kolorowymi fiszkami. Jekyll dostrzegł w nich grzbiety płyt kompaktowych. Na samym środku otwartej przestrzeni stał antyczny stolik. Na nim kilka puszek z piwem i miseczka z orzeszkami. Były rozsypane. W metalowej popielniczce leżał szczur od herbaty oraz kilka rozmokłych petów.

– Palisz? – zdziwił się Jekyll.

Łukasz podniósł rękę do twarzy, jakby chciał zasłonić siniak, ale obaj wiedzieli, że to niewiele pomoże.

– Czasami. Z nudów.

– Czyli w moim towarzystwie zawsze było zajmująco? – Jekyll uśmiechnął się z przymusem. – Szukam Saszy.

– Tutaj? – Łukasz zdawał się zdziwiony.

– Nie wiesz, gdzie jest?

Polak obejrzał się za siebie, a potem postąpił krok do przodu, spychając Jekylla do ściany. Technik nie miał wyjścia. Cofnął się dwa kroki. Znów stali w ciemnym korytarzu.

– Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć. Pokłóciliśmy się.

– Rozumiem i współczuję. – Technik odchrząknął. – Ale wiesz, nie mogę się do niej dodzwonić. Cała jej rodzina wyparowała. Są nowe… Duch… – zaczął Jekyll i nagle przerwał.

Łukasz stał w miejscu i najwyraźniej nie był zainteresowany tym tematem. W ogóle był jakiś dziwny. Pijany? Naćpany? Jekyll czuł, że coś nie gra. Może Robert ma rację i facet jest prawdziwym świrem? W końcu tyle lat przesiedział w domach bez klamek.

– Dobrze się czujesz?

Łukasz uśmiechnął się idiotycznie. Mrugnął.

– Wprost wybornie.

Jekyll przyglądał się bacznie Polakowi. Znów mrugnięcie. Tik nerwowy?

– Brałeś coś?

– Ja? Nie. Nic – miotał się Polak. – Jestem czysty. Jedno piwo. Dwa może.

– Trzy?

– Może trzy. – Łukasz znów potarł siniak. Jekyll dostrzegł cienką czerwoną pręgę na jego nadgarstku. Jakby nosił zbyt ciasną bransoletę, którą niedawno zdjął. – Trochę upadłem.

Jekyll postąpił dwa kroki do przodu. Nabrał powietrza. Nie czuł od Polaka woni alkoholu. Łukasz był spocony, owszem, włosy miał przetłuszczone. Resztka wody kolońskiej, czosnek. Ale żadnego drinka czy papierosów. Tego ostatniego był pewien. Miał alergię na palaczy. Jeszcze dziesięć lat temu sam jarał jak smok.

– Sasza tu jest? Pijecie razem?

Łukasz czknął teatralnie i chwycił Jacka za rękaw, a potem siłą odciągnął na korytarz.

– Ona ze mną? Nigdy! Zresztą nie widziałem jej od dwóch tygodni – zapewnił skwapliwie. Zbyt skwapliwie.

– Od dwóch?

– Może dłużej – zaraz skorygował wypowiedź Polak. – Ale wiesz, mówiła coś o wycieczce do Wiednia. Podobno jest nowa wystawa Schielego.

– Schielego mówisz? – Jekyll zmarszczył czoło.

– Chciałbym to zobaczyć. A ty? – powtórzył Łukasz znacznie głośniej, niż potrzeba, i mrugnął dwukrotnie.

Jekyll zrozumiał: ktoś był w dalszej części pomieszczenia. Sięgnął do kabury, ale Polak pokręcił głową. Pokazał dłonią, by Jekyll się uspokoił. W tym geście było coś rozpaczliwego.

– Zawsze o tym marzyłem – odparł tubalnie Jekyll i wycofał się bardzo powoli. – No to cześć. Jakby się pojawiła, powiedz, że szukają jej z administracji wspólnoty. Wiesz, ma zaległości za fundusz remontowy. Dam ci znać, jak będę miał bilety do opery.

– Jasne. Cześć. – Łukasz znów pokręcił głową, a potem wskazał na okno zaklejone gazetami.

– To trzymaj się.

– Też.

– Poszedł dziad?

Kobieta w płaszczu wyszła z wnęki kuchennej i rozsiadła się na krześle koło stolika. Z kieszeni płaszcza wyjęła taśmę izolacyjną i podała żylastemu dryblasowi w wojskowym uniformie. Policzki miał chorobliwie zapadnięte, jakby z niedożywienia. Nos haczykowaty, oczy lekko wyłupiaste. Ciemnoblond szczecina ostrzyżona jak u rekruta, z tyłu głowy zwisał tylko mały kosmyk zapleciony w warkoczyk – świadectwo, że kiedyś mężczyzna nosił długie pióra. Skinął jej głową i odszedł od okna, które równo wytapetował gazetami. Chwycił Łukasza pod ramiona, usadził na krześle. Sprawnie przymocował jego ręce do oparcia. Nogi zablokował plastikowymi zaciskami. Drugi mężczyzna – mały, siwy, z kozią bródką, w okularach bez oprawy – przerzucał w tym czasie szpargały w kartonach pod ścianą. Metodycznie wyciągał dokumenty, wertował je i rzucał na kupkę koło swoich stóp, głośno cmokając.

– Mało brakowało. – Kobieta założyła nogę na nogę. Z innej kieszeni płaszcza wyjęła paczkę orzeszków i zaczęła je wrzucać do ust. – To jak będzie?

– Kajetan Wróblewski nigdy mnie nie lubił. Marnujecie czas – odparł spokojnie Łukasz. – Jeśli miałby mi coś zostawić w spadku, to tylko ampułkę z trucizną.

– Zbyt wiele oczekujesz, panie Polak. Co za idiotyczny pseudonim – prychnęła.

– Wręcz przeciwnie. Znam swoje miejsce w szeregu. Nie wychylam się i nie roję sobie niczego. W przeciwieństwie do ciebie, Sandro.

Kobieta zajrzała do paczki. Wygrzebała kilka ostatnich pistacji. Łupinki wylądowały na stoliku.

– Dziadek jej nie ochronił i tobie też się nie uda – mruknęła znudzona. – Tylko pogarszasz sytuację. A ona? Znajdzie się. Zawsze się znajdują.

– Znam ten tekst. Dotyczy ciał. Martwych.

– Faktycznie. – Kobieta wsypała sobie do ust resztkę orzeszków i ciaśniej zaciągnęła pasek prochowca. – Bo jak zwykle jestem lepiej poinformowana od ciebie.

– Nie możecie skrzywdzić dziecka.

– Kto tutaj mówi o dziecku?

– Krępowanie, szydera. Chcesz mnie przestraszyć? Tak, boję się. I naprawdę nie wiem, gdzie ona jest. Przed chwilą mówiłem prawdę.

– Prawdę – żachnęła się kobieta zwana Sandrą. – Dla ciebie i dla tej twojej flamy byłoby lepiej, gdybyś w końcu przestał kłamać.

– Jesteś zazdrosna – oświadczył zimno Łukasz. – Po tylu latach? To śmieszne.

– I tak bym za ciebie nie wyszła – burknęła. – Tak więc dobrze się stało, że wtedy spieprzyłeś sprawę.

Łukasz wiedział, że kobieta kłamie. Przed laty była w nim śmiertelnie zakochana. Dawała tego dowody i nawet ze sobą sypiali. Planowała huczny ślub, do czego przekonała swojego ojca, który początkowo odmawiał zgody na wejście do rodziny artysty-wariata, za jakiego wtedy uznawano Łukasza. Właściwie wszystko było zaplanowane, ale on tuż przed ceremonią wybrał Saszę. Co gorsza, pomógł jej uciec, czym naraził Sandrę na śmieszność w ich małym środowisku. Nigdy nie zapomniała mu tej zniewagi. Polak westchnął teraz ciężko. Wiedzieli, kogo do niego wysyłają. Osobisty odwet. Sprytnie to Jelcyn rozegrał.

– Chcemy odzyskać Karolinę – powtórzył. – Sasza zgodziła się na wasze warunki. Po co ten cyrk?

Zaciął się.

– To twoja córka.

Spojrzał na nią z nienawiścią. Nie zaprzeczył. Nie było sensu.

– A co ja mogę? Przewoziłem tylko ten raport z BEA. Widziałem Jesiotra jeden raz. Ale dokument był zalakowany. Nikt nie odważył się złamać pieczęci. Nawet Pawłowski nie wie, co zawiera.

– Tu się mylisz. Jesiotr wie doskonale. Zna nazwiska, bo sam go pisał. Ale pary nie puści. To jego ubezpieczenie na życie. Zresztą gadał z Norinem.

– Norin wie?

Kobieta w prochowcu wzniosła oczy do sufitu.

– Tak mówią. Ale jest spacyfikowany. Swoją córkę uratował, lekcję odrobił, więc się nie interesuje, czego i tobie szczerze życzę. Nawet do Kiszczaka nie pojechał, a to mogła być jego ostatnia szansa.

– Raczej gwóźdź do trumny.

– Jak zawsze w wielkiej grze. Nie zaryzykujesz, nie wygrasz. Teraz czeka w swojej trumnie, aż mu dobiją wieko. Każdy ma wybór. Gdyby wtedy podjął walkę, sprawy dziś by nie było. Może i Dziadka wcześniej by posunęli, a sytuacja polityczna mogłaby dziś być inna. W każdym razie jemu zawdzięczamy sukces łódzkiej prokuratury. Już dziś wiadomo, kto zabił Grubego Psa. To był napad rabunkowy. Generał Leki nie miał farta. Przypadki chodzą po ludziach. Szkoda, że świadek koronny, który się przyznał, już nie żyje. Jak zresztą każdy, kto dostał zlecenie na komendanta.

Łukasz obejrzał się na chudego jegomościa, który pieczołowicie tapetował gazetami jego okna. Chciał dodać, że nie wszystkich wykosili, ale się powstrzymał. Zamiast tego zdecydował się jej dogryźć.

– Ale wtedy ty nie miałabyś swojego kierowniczego stanowiska. Żal by było, co?

– Za to ty miałbyś betonowe buty – odparowała. – Zasługujesz na nie od dawna. Po chuj ratowałeś Calineczkę?

– Ma na imię Sasza – wysyczał Łukasz.

– A ja jestem księżną Walii. – Zaśmiała się złowrogo. – Sam nie wiesz, dla kogo nadstawiasz karku.

– Wiem o niej wszystko – odparł i wytrzymał jej nienawistne spojrzenie. – Cokolwiek mi wmówisz, nie ma znaczenia, bo nie znam aktualnego miejsca jej pobytu.

– To nieważne – poddała się Sandra. – Zresztą wiemy, że raport Pawłowskiego nie został zniszczony. Jest kopia poświadczona przez Jesiotra. I wiemy, że ty nie wiesz, gdzie jest, ale ona owszem. Może i go ma. Dlatego się zaszyła.

– Sasza ma raport BEA?

– Chyba, że nie Jon Snow.

Łukasz spróbował się oswobodzić.

– Czy naprawdę nie możemy rozmawiać normalnie?

– Nic nie rozumiesz – westchnęła zniecierpliwiona kobieta. – Nikogo już dziś nie obchodzi zabójstwo generała, syndykat zbrodni z Wybrzeża, polonijni biznesmeni ani nawet ośrodek wiedeński. Teraz religia jest w szkołach, a aborcja na ulicy. Sądy, media i wielka inkwizycja.

– Nie mam telewizora, ale zorientowałem się, że cała władza znajduje się w jednych rękach. Za to ty zmieniasz front w zależności od korzyści. I jakoś nadal nie udało ci się złapać męża. Czyżby w firmie byli sami geje?

Skrzat odwrócił się rozbawiony. Kobieta w płaszczu była za to wściekła. Łukasz uznał, że trafił w sedno, ale nic nie powiedział.

Sandra z kieszeni płaszcza wyjęła paralizator i uderzyła nim Polaka bez ostrzeżenia. Nie na tyle jednak mocno, by stracił przytomność. Zacisnął usta i wrzasnął, aż skrzat przerwał studiowanie dokumentów.

– Słuchaj mnie uważnie, Pająku z Koziej Wólki! – Sandra mówiła teraz podniesionym głosem. – To twój oficer zlecił uprowadzenie dzieciaka. Ja je nadzorowałam. Nie mogę ujawnić szczegółów, ale rozkaz poszedł z góry. Spytasz, dlaczego? Bo twoja była aktualna ma, i zresztą zawsze miała, dostęp do tych kwitów nacisku. Wiem, że gdybyś ją spytał, zaprzeczyłaby. Ale taka jest prawda. Nigdy nie była z tobą szczera. Co do meritum: wcześniej te dokumenty były bezwartościowe. Ot sterta makulatury pod podłogą. Dziś ich potrzebujemy. Dziadek popełnił błąd, że zrobił próbę ich ujawnienia. Słona cena za głupi szantaż. Myślał, że jest królem. A umarł król, niech żyje król.

Polak wysłuchał jej perory spokojnie. Twarz wykrzywiał mu nadal grymas bólu, ale nawet mrugnięciem oka nie dał po sobie poznać, jak bardzo jest wściekły. Sandra znała go jednak nie od dziś. Powstrzymała się przed komentarzem, choć obojgu cisnęły się na usta jedynie przekleństwa. Okazuje się, że Dziadek był dla nich groźniejszy po śmierci niż za życia.

– Ciekawa historyjka. – Łukasz wypluł skrzep krwi i otrząsnął się z trudem. Podniósł głowę. Wykrzywił usta w nonszalanckim uśmiechu. – Przypomnę ci, że szef służby ma dostęp do materiałów zbioru zastrzeżonego i decyduje, czy ich użyć, których użyć i które ujawnić. Pozwala mu to na polityczne wykorzystanie tych czy innych dokumentów, choćby bezpieki, przeciwko konkretnym osobom w celu osiągnięcia konkretnych korzyści. Natomiast informacje o aktywach bezpieki wszystkich departamentów MSW PRL dostały się w ręce osób prywatnych lub obcych agencji. IPN nie jest i nigdy nie będzie ich dysponentem. Jak wiadomo, materiały nacisku mają moc tylko dopóty, dopóki pozostają tajne. Ujawnienie ich automatycznie sprawia, że robią się niegroźne. Tak się składa, że Sasza to wie. Zadajesz mi zagadkę do rozwiązania? Kto jest teraz królem? Kto zdrajcą? Chyba to oczywiste. Zawsze najbliższy przyjaciel. Minister szykuje zamach. Zbiera dupochrony. A ty, jak głupia, chodzisz na jego pasku. Do czasu, mała patriotko. Liczysz, że ktoś kiedyś będzie o tobie pamiętał? Nigdy nie zdobędziesz sławy. I nie masz, niestety, klasy Krystyny Skarbek, choć się za nią przebierasz. Zawsze będziesz tylko słabą kopią samej siebie. Żal mi cię. Uważaj lepiej, z kim się kładziesz do łóżka, Sandro.

Znów strzał. Tym razem w krocze. Mężczyzna zgiął się wpół na ile pozwalały więzy. Zemdlał. Kobieta w płaszczu odgarnęła włosy, chwyciła pierwszą z brzegu gazetę i zaczęła się nią wachlować.

– Jeść się chce – zwróciła się do żylastego chudzielca z haczykowatym nosem. – Może pizza?

Mężczyzna odłożył klej, papiery i podszedł do telefonu stojącego przy łóżku. Podniósł słuchawkę. Sapnął, zanim zaczął wybierać numer.

– Co ty robisz, Bułka? – syknęła.

– Jesteś głodna. Znam jeden numer. To niedaleko. Przywiozą.

Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem.

– To jest lokator – wskazała Polaka. – A nas tu nie ma – wyjaśniała mu jak dziecku. – Ciebie, mnie, Remontnika. Nie ma nas tutaj! Już nie jesteś gangusem. Mamy sprawę załatwić tak, by było czysto. Nikt nie będzie po nas sprzątał.

Bułka długą chwilę przetwarzał dane, aż wreszcie podszedł do Łukasza i schwycił go wraz z krzesłem, a następnie przeniósł w pobliże telefonu. Niestety Polak nadal był nieprzytomny. Przelewał się chudzielcowi przez ręce. Bułka wpatrywał się w opadającą coraz bardziej do przodu sylwetkę.

– Chyba przesadziłaś, Sandra.

Kobieta podeszła do Polaka.

– Po prostu ma słabe jaja. Zawsze tak było.

Dała znak. Bułka uderzył mężczyznę z pięści w twarz. Łukasz przewrócił się z krzesłem na bok. Kobieta westchnęła ciężko.

– Masz go obudzić, nie skatować.

– Tylko go połaskotałem – zdziwił się Bułka i obejrzał swoją dłoń wielkości bochna chleba.

Kobieta rozsunęła płaszcz. Pod spodem miała wydekoltowaną sukienkę w różyczki.

– To masz problem.

Dryblas znów się zawiesił. W końcu wygenerował chyba jakąś myśl, bo postawił krzesło i złapawszy Polaka za brodę, zaczął nim energicznie potrząsać. Co jakiś czas patrzył prosząco w stronę szefowej. Wreszcie kobieta nie wytrzymała. Podeszła i wymierzyła Łukaszowi siarczysty policzek.

– Pobudka! – zakomunikowała, kiedy Polak otworzył oczy. – Jeśli chodzi o twoją byłą, zmienił się człowiek i dobiegł kres waszej kryszy. Mamy pozwolenie ją zdetonować. Czaisz?

– Więc dla-sze-ho tego nie sssrobisz? – wychrypiał Łukasz.

– Przynieś wody. – Sandra zwróciła się do Bułki. – Zimnej!

I do Polaka:

– A kto powiedział, że sprawa nie jest w progresie. Na razie Calineczka ma rolę do wypełnienia. Problem wyłącznie w tym, że zerwała się ze smyczy.

Łukasz zaczął się radośnie śmiać. Kobieta na chwilę wpadła w osłupienie, ale po chwili dołączyła do Polaka. Bułka i człowiek zwany Remontnikiem patrzyli na to zaskoczeni. Następnie Sandra wyjęła z rąk Bułki szklankę i chlusnęła Łukaszowi w twarz.

– Spodziewaj się jeszcze wielu gwałtownych wypadków i nagłych śmierci.

Natychmiast zapadła cisza.

– Daleko ta pizzeria? – zwróciła się do Bułki. – Widzę, że to może jeszcze potrwać.

– Na nogach dam radę.

Skinęła głową.

– Sandro – odezwał się Łukasz, zdawało się, że tym razem ulegle. – Naprawdę nie mam pojęcia, gdzie jest Załuska. Mnie też zakręciła.

– Nie wierzę ci.

Kobieta pochyliła się i spod materaca wyciągnęła „Dziennik Bałtycki”. Spojrzała na Remontnika, a potem na Polaka. Przewertowała. Szpaltę z ogłoszeniami poznaczono długopisem. Pojedyncze litery i cyfry tworzyły ciąg arytmetyczny. Stronę z nekrologami w połowie wydarto.

– Co tutaj było?

Łukasz wzruszył ramionami. Zaczerwienił się.

– Muchę zabijałem. – Uśmiechnął się krzywo. – Może pająka?

– Wiem, co to jest, debilu. To zaszyfrowana wiadomość. Do kogo? – Nadepnęła Łukaszowi szpilką na stopę. – Jesteście z tą suką w kontakcie.

Mężczyzna wydał z siebie stłumiony jęk. W tym samym momencie zawyła syrena. Skutecznie zagłuszyła dalsze jęki Polaka. Nikt nie usłyszał też trzaśnięcia drzwi. Bułka ruszył na połów pożywienia.

Jekyll obszedł blok dookoła i skierował się do części z balkonami. Minął słynną wiatę, która miała służyć mieszkańcom do integracji sąsiedzkiej, ale lokalne pijaczki przejęły ją na imprezownię. Długo rozmyślał nad dziwacznym zachowaniem Łukasza. Kto jeszcze był w mieszkaniu? Dlaczego Polak chronił intruza? Jaki to ma związek z zaginięciem Saszy? I jeszcze to mruganie, siniaki, pręgi na nadgarstkach. Wiedeńskie wystawy? Jak miał rozszyfrować ten kod? Czy ta rozmowa go w ogóle zawierała? O co chodziło ojcu Karoliny? Nie miał jednak wątpliwości, że Polak potrzebuje wsparcia.

Tymczasem na klatce zaroiło się od harcerzy. Ciągnęli węże strażackie i wpinali je do hydrantów.

– Co to, Bałtyk wylewa? Szykuje się nowy potop szwedzki? – mruczał do siebie Jekyll, krążąc po osiedlu.

Najpierw żałował, że wyszedł z mieszkania bez bliższej penetracji, ale potem uznał, że nic straconego. Wszak kiedyś, jeszcze w czasach narzeczeństwa, wspinał się do Anielki nocami po barierkach i tą samą drogą wracał, bywało, że przed świtem, w głębokich ciemnościach. Jej rodzice nigdy ich nie złapali. A dziś dzień był słoneczny, widoczność doskonała. Może jest już stary, fantazja i motywacja też nie ta sama, ale co szkodzi spróbować? Winien był to Saszy. I Łukaszowi. Musiał przyznać, że polubił tę ich małą. Zawsze przecież mógł wezwać posiłki.

Kiedy już zidentyfikował właściwy balkon po szybach zaklejonych gazetami, okazało się, że czeka go przemiła niespodzianka. Dzielni harcerze ułożyli worki z piaskiem w taki sposób, że tworzyły schody. Jekyll nie bez wysiłku wspiął się na właściwie piętro, myśląc tylko o tym, by powiadomić kolegów z prewencji, że nocą będą mieli w tym rejonie sporo włamań na śpiocha.

Chwilę stał pod osłoną z gazet i próbował zaglądać przez szpary, kiedy zawyła syrena. Odruchowo odskoczył, a potem przykucnął i zajrzał do pomieszczenia. Niestety widział tylko dolną jego część. Wyraźnie jednak zidentyfikował stolik z rozsypanymi orzeszkami, puszki od piwa, niedopałki. Dalej damskie kozaki na szpilkach, krzesło z nogami Łukasza i w rogu niebieskie pepegi oraz stertę papierów. Przy łóżku stała walizka z karabinkiem. O ścianę oparto kij do bejsbola. Odruchowo wyciągnął broń z kabury, odbezpieczył. Wyłączył dźwięk w telefonie, a potem spróbował pchnąć drzwi balkonowe, ale nie ruszyły się nawet na milimetr. Przeżegnał się. Pocałował krzyżyk, który nosił na szyi, i uderzył w szybę ramieniem. Wtedy leżący na podłodze Łukasz otworzył oczy i z ruchu jego warg Jekyll odczytał komunikat: „Uciekaj! Znajdź Saszę”.

Rozległo się pukanie do drzwi, a potem znów zabrzmiała syrena. Sandra dała znak Remontnikowi, który wyjął z buta mały nożyk i ukrył go w dłoni, po czym szybkim truchtem ruszył do judasza.

– Chyba jakiś alarm – wrócił z meldunkiem. – Na klatce roi się od mundurowych.

Kobieta nie zareagowała. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza puzderko. Z namaszczeniem posmarowała różem usta, aż stały się wiśniowe, potem założyła okulary w rogowej oprawie i spadochroniarski beret, pod którym schowała swoje bujne loki. Dopiero wtedy podeszła do drzwi. Szarpnęła klamkę.

Za drzwiami stał Bułka ze stosem pudełek z napisem „La Bufala”. Za nim w równym rzędzie ustawili się harcerze. Na widok Sandry zasalutowali i jeden z nich, najmniejszy, wygłosił mowę o ćwiczeniach przeciwpowodziowych. Kobieta niezbyt uważnie słuchała o symulacji uszkodzenia urządzeń monitorujących i zarządzonej ewakuacji wszystkich mieszkańców. Jednym ruchem wciągnęła dryblasa z pizzami do środka, a do młodzieży rzuciła:

– Spocznij i wypierdalać. – Trzasnęła drzwiami.

Podeszła do Polaka i złożyła na jego ustach pocałunek. Resztkę utlenionej substancji wytarła w chustkę.

– Rozpakuj go – rozkazała Bułce, który akurat kończył połowę pizzy hawajskiej z ananasem. Zanim zdążył przeżuć kolejny kęs, dorzuciła groźbę: – Wszystko spierdoliłeś. Opiszę to w raporcie.

– Będę się streszczać. – Odwróciła się do Łukasza, z satysfakcją patrząc, jak mężczyzna wije się i zapluwa. – Masz na znalezienie Calineczki trzy do czterech dni. Przekaż Załuskiej, że nie ucieknie od kreta i będzie wesele. Matka mysza już o to zadbała. Król elfów to zwykła bujda. Nie istnieje. Jeśli się spóźnisz, twoja córka zginie. Ale ty będziesz pierwszy. Chyba że dostaniemy raport austriackich służb na czas oraz bonus. – Potrząsnęła wybrakowaną gazetą. – Wybieraj. Będę cię obserwowała.

– A Sasza? – wydusił Łukasz. – Zawarłyście przecież umowę.

– Ona już się nie liczy. Ma tylko doprowadzić nas do Wilmora. Dobrze o tym wiesz, Pająku.

Piętnastu mężczyzn w piankach, z butlami na plecach i w pełnym oprzyrządowaniu, ruszyło plażą wprost w kipiel wzburzonego morza. Szli równo. Zanurzali się powoli, stopniowo, porozumiewając się oszczędnymi ruchami dłoni. Przed nimi, niczym skamieniały pradawny smok wynurzający się z roziskrzonej słońcem topieli, majaczyły ruiny poniemieckiej torpedowni.

Teren od lądu zabezpieczali żołnierze. Na skraju skarpy stał wianuszek ludzi w garniturach. Niektórzy mieli lornetki w rękach. A za nimi powoli zbierał się tłum gapiów. Z oddali dobiegały dźwięki włączonych krótkofalówek, gwizdy syren alarmowych i pokrzykiwania porządkowych.

– A jeśli go znajdą? – Katarzyna Zawisza podniosła głowę i wtuliła się w ramię starszego mężczyzny w musztardowym kożuchu. – Sama już nie wiem, czy tego chcę.

– Lepiej wiedzieć, córko – odparł pułkownik Zawisza. – Najstraszniejsza prawda zawsze jest cenniejsza od niewiedzy.

– Kasiu! Bronek! – zawołała z oddali pulchna kobieta w karakułowym płaszczu. Zdjęła kapelusz i trzymając go w ręku, zbiegała po drewnianych schodkach obstawionych gęsto mundurowymi, choć tusza nie pozwalała jej na zbytnie przyśpieszenie. Bronisław wypuścił na chwilę z objęć Katarzynę i wyszedł na spotkanie żonie.

– Jak ona się czuje? – wydyszała Zuzanna.

– Bywało gorzej – odparł Bronisław, oglądając się, czy córka nie słyszy. Na szczęście zajęła się konwersacją z wojskowymi. Pokazywali jej coś na mapie. – Ale może być bardzo źle, bo sytuacja się komplikuje.

Zuzanna podniosła głowę i chwyciła męża za rękę. Odeszli jeszcze kawałek.

– Dokładnie tak, jak przewidziałeś – szepnęła.

Skinął głową.

– Ale tak było trzeba.

– Nie jestem pewna. Mogłeś nie oddawać mu tych papierów. Ja bym je zniszczyła, skoro ty się bałeś – dodała z wyrzutem.

Machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „to już nieważne”, choć oboje wiedzieli, jakie to ma znaczenie.

– Udało mi się załatwić pozwolenie – zmienił temat i wskazał ludzi w garniturach oraz wojskowych na skarpie. – Procedury policyjne ominęliśmy kwitem z Marynarki Wojennej.

Żona znów patrzyła na Bronisława z uwielbieniem i wdzięcznością, więc ciągnął:

– Koledzy Krzysia z dawnej ekipy zaoferowali wsparcie. Horacy ich skrzyknął. Dobry z niego chłopak. Wiesz, że oni mają swój klub? Wciąż trzymają się razem. Niesamowite.

– Widać to im się opłaca – mruknęła kobieta.

– Zadzwoniłem też do Mariana z Hagi. Przyleci najbliższym samolotem. Wygląda na to, że nieoczekiwanie stworzyła się okazja do spotkania po latach. Za chwilę przybędzie tutaj cały dawny resort. Nawet Ryszard Domin się odezwał. Z wiadomych przyczyn nie może przyjechać, ale przekazuje ci pozdrowienia.

Zuzanna podziękowała nobliwym skinieniem głowy, ale nie wyglądała na szczęśliwą. Raczej przerażoną.

– Nie mam obiadu – powiedziała.

– Nic nie szkodzi. – Zawisza przytulił ją. – Zamówiłem stolik w Marinie. Pewnie pojedziemy prosto stąd. Trzeba zabrać Kasię i wprowadzić ją w temat. Bez detali. Ostrożnie.

– Czy to konieczne? – Teraz już Zuzanna nie kryła zaniepokojenia. – Przecież to nie są sprawy dla kobiet.

– Najwyższy czas – zapewnił z przekonaniem. – Poza tym to dla jej dobra. Żeby nie narobiła większych kłopotów. Po co poszła na ten komisariat? Poradzilibyśmy sobie sami. Teraz będę musiał zająć się awansem wszystkich policjantów w tym pokoju, żeby im skrócić języki. Znów koszty. A i tak pojawią się plotki. Wiesz, jak jest.

– Masz rację. – Zuzanna szczelniej otuliła się futrem. – Szambo i tak wybije.

– Szkoda, że nie wzięłaś cieplejszego szalika. – Spojrzał w niebo, poprawił żonie jedwabną chustkę i pocałował w czoło. – Żebyś znów nie dostała anginy.

Stali w milczeniu, przestępując z nogi na nogę. Wiało okrutnie. Co gorsza, zaczynało mżyć. Zuzanna odwróciła się w stronę morza i oboje wpatrywali się w widmo torpedowni. Lśniła w słońcu. Mewy podrywały się z jej zakamarków co jakiś czas.

– Jego tam nie ma – powiedziała nagle Zuzanna. – Jesteś za bardzo spokojny.

Bronisław milczał. Wydawał się opanowany, ale żona wiedziała, że to pozory. Na skroni pulsowała mu niebieska żyłka, usta miał spierzchnięte. Czyżby bał się nalotu dawnych kolegów? Zuzanna zdawała sobie sprawę, że zabiera je obie na to spotkanie, by odwlec moment rozliczeń. Przy kobietach nikt nie poruszy tematu pieniędzy. Nigdy wcześniej Zawisza nie zasłaniał się rodziną, więc sytuacja jest podbramkowa. Co nawywijał ten Krzysztof? Komu się naraził? W co nas wpakował? – myślała. A tak dobrze mu z oczu patrzyło.

– Obdzwoniłyśmy szpitale i komisariaty. Żadnego śladu.

– Jest ślad.

– Żyje?

Bronisław skinął głową.

– To dobrze czy źle?

Nie odpowiedział.

– Czyli źle – skwitowała. – Dokąd prowadzi ślad?

– Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Od tego trzeba było zacząć.

– Dzwoniłyśmy – żachnęła się Zuzanna.

– Za wcześnie.

– Co ustaliłeś?

– Niewiele. – Bronisław wzruszył ramionami. – Wtedy jeszcze Krzysztof był w śpiączce. Ale niestety nic mu nie jest. Uruchomiłem kontakty.

Kobieta chwyciła męża za rękę.

– Ty wiesz, gdzie on jest?

– Na razie go nie ma. – Podeszli bliżej. – Jest tylko mężczyzna N.N., pasujący do rysopisu Krzysia, którego wyłowili wojskowi za zatoką. Rozmawiałem z Tadkiem Otto. Jeszcze godzinę temu jego ludzie mieli go na oriencie. Gdyby Krzyś się skontaktował, miej na uwadze, że jesteśmy podsłuchiwani w doskonałym towarzystwie. Jest jeszcze coś. Pamiętasz byłego chłopca Kasi? Tego doktora. Pracuje tam. To on przyjmował męża Kasi na oddział.

Zuzanna zawahała się, zanim zadała kolejne pytanie:

– Ludwik nam zagraża?

Bronisław nieznacznie pokręcił głową. Zuzanna czekała w napięciu na jego odpowiedź.

– Raczej nie. Major Biskupski go sprawdzał. Nie zna nawet personaliów nurka.

– I niech tak zostanie.

– Dlatego tym bardziej Kasia powinna poznać szczegóły. Oni nie mogą się spotkać. A Krzysztof musi się zdecydować, po której stronie stoi. Zadbam o to.

– Coś się dzieje – przerwała mu Zuzanna.

Z morza wynurzyła się najpierw ręka, a potem ktoś wystrzelił pierwszą racę. Wojskowi przesunęli się w szeregu wzdłuż plaży. Potem stopniowo zaczęli się wynurzać nurkowie. Na piasku zrobiło się gęsto od ludzi ze sprzętem.

– Nosze – padło z oddali.

– Wezwijcie policję! Jest ciało!

– Ciało? – Zuzanna zakryła usta dłonią. – A jednak… O Boże wszechmogący… Bronek!

Katarzyna podbiegła do rodziców, zanosząc się płaczem. Objęli się. Bronisław trzymał córkę ciasno w ramionach i w napięciu przyglądał się zamieszaniu. Wreszcie z toni wyszedł ostatni nurek, ciągnąc obiema dłońmi sporej wielkości ciężar. Gdy tylko stanął na lądzie, ściągnął maskę i opadł na piasek.

– To Horacy – powiedział Bronisław.

Inni nurkowie ruszyli mu na pomoc.

– Muszę go zobaczyć! – krzyknęła Katarzyna.

Wyrwała się ojcu i nie czekając na pozwolenie, potykając się, podbiegła do topielca.

Nie mieściły się nogi albo głowa. Łukasz na tysiąc sposobów próbował zwinąć się w kłębek. Nijak nie wychodziło. Bagażnik auta był za mały.

– A świniak się mieści, choć jest od ciebie dwa razy grubszy – przygadywał Jekyll i pośpiesznie przykrywał Polaka kraciastym kocem, całym w psiej sierści.

Następnie otworzył swoją walizeczkę i odsłoniwszy głowę Łukasza, chwycił go za kark, jak do pocałunku, po czym wacikami umoczonymi w jakimś płynie usunął precyzyjnie z jego ust resztki maści, którą wypacykowała Polaka Sandra. Specyfik musiał piec okrutnie, bo mężczyzna z trudem to wytrzymywał.

– Puszczaj! – Wyrywał się. – Boli!

Jekyll trzymał go jednak jak w kleszczach i dokładnie pudrował, smarował i oklepywał, jakby od urodzenia marzył o pracy w salonie piękności. Z daleka musiało to wyglądać dwuznacznie, bo z okna wychylił się rumiany mężczyzna.

– Hej, zostaw go, zwyrodnialcu!

Jekyll natychmiast zarzucił na Łukasza poplamiony brunatną substancją fizelinowy płaszcz i siłą wcisnął mu głowę w szparę między zawiasami bagażnika. Rozległ się trzask. Spod koca wydobył się potok wyzwisk.

– Jest i mój przyjaciel – mruknął zasapany technik. – Sindbad w żonobijce, mistrz patelni. Alem zgłodniał.

A potem odwrócił się do wystającej z okna głowy i rzucił najpoważniejszym tonem, na jaki był w stanie zdobyć się w tej chwili:

– Trwają ćwiczenia trzeciej brygady LGBT. Ludność transportuje się teraz na Popiełuszkę. Widzicie, co się dzieje, towarzyszu. Harcerze po klatkach grasują. Zobowiązuję obywatela do zachowania tajemnicy państwowej. Ku chwale ojczyzny. – Zasalutował.

Czerwona z wściekłości głowa ukryła się za firanką. Jekyll był pewien, że Sindbad wybiegł już na klatkę schodową i zmierza na podwórko. Błyskawicznie zmienił decyzję. Wydostał Łukasza z paki, usadził na przednim siedzeniu pasażera, zwaliwszy z niego pół szafy ubrań, których – sądząc po stopniu czystości – używał do swoich eksperymentów kryminalistycznych. Spod nóg wygrzebał tajemnicze pakunki owinięte w szary papier, pudła po odebranych przesyłkach, środki do pobierania śladów i zestaw drucianych pułapek na owady. Z trudem ładował teraz to wszystko na tył auta.

– Od początku mówiłem, że to durny pomysł – kwękał Polak, rozprostowując kości i wciąż trąc spierzchnięte usta.

– Szybko! – Jekyll wrzucał do bagażnika spadające na chodnik przedmioty, a pomiędzy przekleństwami szeptał sobie tylko znane modlitwy. – Zaraz tutaj będzie żonobijca z kolegami. Żeby tylko nie wydzwonił brygady RR, której z takim trudem się pozbyliśmy dzięki błogosławionemu hufcowi.

Rozległ się dzwonek. Jekyll szczerze się zdziwił. Przecież na balkonie Polaka wyciszył dźwięk komórki. Dopiero po dłuższej chwili domyślił się, że to radiostacja w aucie. Była sprzężona z jego służbowym telefonem i kiedy nie odbierał, przekierowywała połączenia do wozu. Zwykle był z tego systemu bardzo zadowolony. Ale dzisiejszego dnia wszystko szło nie tak, więc zanim gestem pokazał Łukaszowi, by kliknął przycisk na kierownicy, zamarł przestraszony.

– Gdzie jesteś, Dżeki? – usłyszał piskliwy głos prokurator Janiny Rudnickiej.

Ten, kto oceniałby ją po głosie, srogo by się zawiódł. Jak mówił Banan, jej wieloletni konkubent i pierwszy zaprzysiężony kawaler gdańskiej komendy, z Janki był prawdziwy lachon. A co gorsza, ona była z takiego komplementu niezwykle dumna. Szkoda tylko, że oprócz urody i tupetu kobieta nie miała w sobie za grosz empatii. Najcieplejsze uczucia okazywała swojemu rudemu kocurowi. To jednak sprawiało, że pasowali do siebie z mizoginem Bananem jak ulał.

– Pod komendą – skłamał Jekyll bez mrugnięcia okiem.

– To zawracaj. Jest zgłoszenie na plażę w Gdyni. Topielec na torpedowni. Masz sprzęt?

Jekyll zapinał właśnie swoją podręczną walizkę. Łukasz spojrzał pytająco na technika, ale ten w milczeniu wciąż walczył z zamkiem. W służbowym zestawie panował nieporządek, co Jekyllowi się nie zdarzało. Dopiero kiedy poukładał pudełka i buteleczki, ułożył pędzelki oraz opuścił ponownie wieko, a zaczepy trzasnęły koncertowo, wsunął walizkę do bagażnika i odrzekł:

– Odstawiłem do domu.

Po drugiej stronie rozległ się jęk zawodu.

– Skoro jest nieżywy, piętnaście minut nieszczęśnika nie zbawi – przerwał prokuratorce Jekyll. Nagle coś go tknęło i nabrał powietrza, by opanować panikę. – A ten topielec to ma płeć?

– Nie wiem. Sama dopiero jadę.

– Nie zapytałaś?

– Co miałam pytać? Dopiero z papierów palca Załuskiej się wykopałam. A dziś jeszcze mam imprezę. Wesele.

Jekyll wymruczał w odpowiedzi coś niezrozumiałego, uznając zachowanie prokuratorki za niestosowne.

– Przepraszam – usłyszał po chwili i bardzo się zdziwił, że Rudnicka zna takie słowa. Chyba nigdy wcześniej nie słyszał z jej ust przeprosin, więc może i ją jednak ruszyła sprawa palca znalezionego w mieszkaniu Saszy. – Jak się czegoś dowiem, zadzwonię. Wolałabym jednak, żebyś przyjechał jak najszybciej. Banan coś odkrył. Teraz nie bardzo mogę gadać.

Jekyll dał znak Łukaszowi, by zakończył połączenie. Zapadła cisza. Technik stał dłuższą chwilę bez ruchu, pogrążony w myślach. Wpatrywał się tępo w drzwi, z których, jak się spodziewał, powinien wyjść rumiany Sindbad. Teraz jednak Jekyll czekał na niego z niecierpliwością. Zbyt wiele się wydarzyło. Zbyt niewielki miał na to wszystko wpływ. Czuł, że zaczynają go świerzbić ręce, i nie ręczył za siebie. Gdyby teraz pojawiła się kobieta w prochowcu albo jej podopieczni: chudy dryblas czy choćby skrzat nożownik, Jekyll przejechałby ich swoim czołgiem na oczach wszystkich. A potem poprawiłby jeszcze walcem, rozmarzył się. Dopiero wtedy poczułby się lepiej.

– Wiedziałeś o palcu? – huknął do Łukasza.

Mężczyzna pochylił głowę. Potwierdził.

– Widziałem się z nią. Kilka dni temu. Powinna była natychmiast trafić na ostry dyżur. Ale nie poszła. Bała się. Pomogłem jej zmienić opatrunek.

– Kto jej to zrobił? Dlaczego?

– Nie chciała nic powiedzieć – uciął temat Łukasz. – Uszanowałem to.

Jekyll usiadł za kierownicą. Ruszył gwałtownie, przycisnął gaz do dechy. Kiedy znaleźli się na estakadzie Kwiatkowskiego, wyprzedzał na trzeciego, zajeżdżał drogę, komu się dało, i trąbił jak opętany. Przerażony Polak chwycił się za rączkę przy podsufitce. Patrzył w milczeniu na Jekylla i bał się odezwać. Najwidoczniej miarka się przebrała i technik był w tym momencie nieobliczalny. Nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie. Zrozumiał w tej chwili, dlaczego tak sympatyczny osobnik, jakim na co dzień był Jekyll, nosił taką właśnie ksywkę. Kiedy mijali port, starał się skupić na widoku pracujących nieustannie suwnic, czerwonych ramp i żółtych dźwigów, a nie na własnych emocjach, a tym bardziej na samopoczuciu Jekylla. W końcu technik zjechał z trasy łączącej port promowy ze stocznią oraz autostradą, a turkusowe dźwigozaury zniknęły Polakowi z oczu. Wjechali w małą uliczkę pod estakadą i długo kluczyli między filarami. Buchwic zahamował gwałtownie, aż obaj polecieli do przodu. Wyjął z piterka przy pasie swój telefon, włączył go i odczytał wiadomości.

– Tylko nie licz, że zaparkujesz na osiedlu wojskowym, przy Zielonej, na Babich Dołach. Przybyły wszystkie jednostki i kupa oficjeli – odczytał na głos, naśladując piskliwy głos prokurator Rudnickiej. Zamilkł gwałtownie, kolejne esemesy recytował już beznamiętnie. Ostatni wyszeptał łamiącym się głosem: – To kobieta. Przykro mi, Dżeki. Czekamy.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Przez długą chwilę żaden się nie odezwał. W końcu Jekyll wyjął ze schowka klucze i podał Polakowi.

– Odstawię cię teraz do mojego lokalu konspiracyjnego. To działka ze starym sadem. Nadole. Sam środek lasu, kilometr od Jeziora Żarnowieckiego. Nie ma prądu, ale do wiosny przeżyjesz jakoś na jagodach i jabłkach. Anielka zawekowała ich więcej niż Hortex. Nie ma kto tego jeść. Kurę u sąsiada upolujesz. W garażu masz łuk – próbował żartować, ale żadnemu nie było do śmiechu.

Polak trzymał klucze w dłoniach. Bawił się nimi nerwowo.

– To nie Sasza – rzekł stanowczo.

Jekyll w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Do tej pory nie było czasu porozmawiać. Łukasz nie wiedział o rozmowie technika z Duchem, nie spotkał się z członkami rodziny Saszy, jej sprzątaczką. I na razie Jekyll nie uważał za stosowne wprowadzać ojca Karoliny w te tajemnice. Chciał najpierw poukładać to wszystko w swojej głowie.

– Masz papierosy? – Odwrócił się nagle do Polaka i Łukasz był pewien, że Jekyll ma zamglone oczy.

– Nie palę. Wiesz przecież.

– Faktycznie – mruknął zawiedziony technik.

Znów długo milczeli.

– Ten mały skrzat w pepegach – odezwał się znów Jekyll. – Znam go dobrze. To były esbek. Major Mirosław Biskupski. Ma ksywę Remontnik. Szef słynnego zespołu czyścicieli, znanego bardziej jako komando śmierci. Był on, taki jeden jąkała i stara baba z kokiem. Widzę, że teraz zastąpili ją nowszym modelem, ta jest o wiele ładniejsza. Paluch Remontnika zabezpieczono w sprawie Jaroszewiczów i Popiełuszki. A także zabójstw dwóch innych księży: Suchowolca i Niedzielaka. Idę o zakład, że jakby poszukać, to także w kilku innych, całkiem nowych sprawach. Mówili, że potem ukradziono akta. Wóz z dokumentami wyparował spod prokuratury. Nikt nic nie widział, sprawców nie znaleziono. – Jekyll zatrzymał się. Spojrzał na milczącego, zapatrzonego w szybę Polaka. Wznowił swój monolog: – Zresztą niekoniecznie chodzi o dochodzenia z paragrafu sto czterdzieści osiem. To zwykle dziwaczne samobójstwa, nagłe choroby i wypadki. Do zawałów też raczej nie jesteśmy wzywani. A ofiarami są dawni funkcyjni. Ludzie jeszcze przed chwilą trzymający władzę. Były generał, były poseł, były komendant, były sekretarz ministra. Na jego miejscu siedzi już nowa lalka, a on wciąż ma wiedzę. Niekoniecznie wygodną. Major za księdza Popiełuszkę odsiedział swoje. Kiszczak objął go amnestią, a potem zaliczyli mu lata odsiadki w poczet emerytury. Pewnie ma większą pensję niż Duch jako komendant. Myślałem, że w końcu kojfnie, ale żyje psubrat już wiek chyba i nawet nieźle się trzyma. Co gorsza, teraz widzę, że jest nawet bardziej pożyteczny niż kiedyś. Ktoś mi mówił, że kupił apartament w Orłowskiej Riwierze. Wiesz, że jedyny materiał dowodowy, czyli ślad jego linii papilarnych na folii negatywowej, myszy zjadły w archiwum czy woda go zalała. Sam już nie wiem, jaką wersję podano oficjalnie. W każdym razie jakieś zrządzenie losu. Teraz, choćby nawet się pojawiał we wszystkich resortowych samobójstwach, wychodzi na N.N. Zlikwidowano jedyny dowód bezpowrotnie. Wszystko się ładnie spina. A ten wysoki chudzielec to Bułka. Ma status świadka koronnego, nową tożsamość i ochronę państwa. To dzięki jego zeznaniom rozbito polską mafię. Ale też dzięki niemu doszło do położenia sprawy zabójstwa generała Lekiego. Choć media nigdy o tym nie napiszą.

– Nie jestem aż tak ważny, by posyłać do mnie gangsterską gwiazdę. – Łukasz zdawał się znudzony wywodem. Jakby fakty przedstawione właśnie przez Jekylla nie były dla niego żadną nowiną. – Może tylko podobny?

– Mówię ci, że to on – upierał się Jekyll. – Braliśmy go tyle razy na gorące krzesło, że rozpoznałbym go po zapachu strachu. Duch go słuchał, Wali. Wszyscy. On mnie nie pamięta. Nikt nie zapamiętuje techników. To dobra fucha, mówię ci. Był ucholem naszych, niemieckiej policji oraz sam nie wiem ilu służb. Trzymał z Jesiotrem, a kiedy zorientował się, że to agent, wydał go swoim. Pawłowski cudem uszedł z życiem. Mówią, że kupił sobie odpust win czymś, co zdobył w trakcie pracy dla Austriaków. Dokument zniszczono. Nie wiem, co to było. – Jekyll zawahał się i Łukasz zrozumiał, że jakąś informację policjant zataił.

Nadal jednak milczał.

– To wtedy Jesiotr zrezygnował – kontynuował Jekyll. – Ale nienawidzą się do dziś. Zawsze mówiłem, że zarówno Bułka, jak i Jesiotr chodzili na pasku służb. Gdyby gangster nie rozgrywał spraw z politykami, nigdy by się nie wykaraskał. Wystawił Bobasa, Słonia, Pochłaniacza. Kurczak do dziś siedzi. I Dyżurnego, ale ten go przechytrzył. Prowadzi biznes. Hurtownię ryb czy coś w tym rodzaju. Norin mi opowiadał. Pewnie jeszcze wielu innych Bułka sprzedał. Dziś go za to podziwia nowe pokolenie, dla którego skruszony gangster to bohater z komiksu. Swoją drogą Jesiotr za sprawą Bułki prawie stracił nogę. Wpuścili mu w więzieniu „krokodiła”, taki ruski szuwaks, narkotyk bardzo zanieczyszczony, który nie daje objawów. Zakażenie wdało się od razu. Dopiero Austriacy go odratowali. Tym ostatecznie przekonali naszego agenta, żeby się wycofał. Hoduje gdzieś jesiotry na dachu, widziałem zdjęcia. Chyba to była Zielona Góra. Dobudował sobie piętro w blokasie i ma ich całkiem w nosie: mafię, polityków, esbecję. Tylko pozazdrościć. Reszta, no cóż, raczej nie żyje. Mafia rozbita. W firmie też porządeczek, ale wcześniej rękoma tych zbójów wyczyścili system, przeprali kasę z FOZZ-u i ogólnie sprywatyzowali Polskę Ludową. Dzięki takim sojuszom jak Bułki z Remontnikiem mamy dziś demokrację i wolny rynek. Czego od ciebie chcieli?

– Żebym wystawił Saszę.

Jekyll milczał.

– Nic nie wskórali, bo ja nic nie wiem. Poważnie.

– Gdybyś nie wiedział, nie dostałbyś pocałunku śmierci.

Łukasz znów dotknął ust.

– Trucizna, która pod wpływem ciepła utlenia się i powoli zabija – zaczął wykład Jekyll. – Służby zwykle używają jej do dyskretnych nakłuć, na przykład szpikulcem parasolki. Kojarzysz słynne zabójstwo Georgiego Markowa? Agent KGB wstrzyknął mu pod skórę platynową kulkę z niewielkimi nacięciami, przez które substancja uwalniała się stopniowo. Chyba z pięć dni. Objawy jak po grypie, gorączka, nudności. Potem w końcu zasypiasz. Czy ślicznotka w płaszczu powiedziała ci, ile masz czasu? Skład nie jest jednorodny. Zależy, ile nasion rącznika użyto do przygotowania mieszanki.

– Czego? – Polak się skrzywił.

Wciąż nie dowierzał Jackowi, ale widać było, że jest zaniepokojony.

– To rycyna. – Jekyll spojrzał na Łukasza z politowaniem. Teraz był już całkowicie poważny. – Bardzo niebezpieczna substancja. Ale jeśli nie było rany, skaleczenia, to moim zdaniem do krwiobiegu nie dostało się zbyt wiele tego cholerstwa. Babka chciała cię nastraszyć.

– Raczej mnie nie lubi – przyznał Łukasz. – I ma powód.

– Jeszcze kilka dni pożyjesz. Prawie wszystko usunąłem.

Zapadła cisza. Polak był zniecierpliwiony. Wyglądał, jakby się gdzieś śpieszył.

– Musimy jechać – powiedział i oddał Jekyllowi klucze. – Nie wiem, czy ci mówiłem, ale duże Trójmiasto raczej mało mnie interesuje. Jestem wieśniakiem z Rewy. Z wyboru. Deska, kite, nurkowanie. Pierwsze pieniądze zrobiłem, wożąc turystów po wrakowisku. Nie miałem jeszcze osiemnastu lat.

– Byłem na cmentarzysku statków. – Jekyll spojrzał na Łukasza pierwszy raz z szacunkiem. – Nie wiedziałem, że nurkujesz.

Polak wzruszył ramionami.

– Rumia, Reda, Wejherowo. Małe Trójmiasto – to jest mój świat. A pod wodą nie musisz z nikim rozmawiać. To mi pasuje.

Jekyll przygryzł wargi. Podłubał kluczykiem w uchu. Słuchał Łukasza z uwagą.

– Więc jak będę chciał zniknąć, znajdę sobie willę przy plaży i tam się schowam. O tej porze roku na Pucyfiku nie ma nikogo.

Technik włączył centralny zamek. Drzwi się odblokowały.

– Co jest? – zdziwił się Łukasz.

– Wysiadasz. – Jekyll włączył silnik. – No już! – Rzucił Łukaszowi klucze. – W razie czego.

– A co z Saszą? – zapytał Łukasz.

Jekyll nie odpowiedział. Wcisnął Łukaszowi do ręki karteluszek, na którym gosposia Saszy nabazgrała numer rejestracyjny auta kręcącego się pod domem profilerki w Sopocie.

– To rządowy sprzęt. Sprawdziłem. Wypuść swoje czułki i zbadaj, kto z waszej firmy zagiął na nią parol. Facet lubi czarne cygaretki i skórzane rękawiczki. Tyle, jeśli chodzi o rysopis.

Łukasz wpatrywał się w karteczkę.

– Jekyll, chyba musimy pogadać poważnie – powiedział i obejrzał się, czy nikt ich nie słyszy.

– To nieuniknione – zgodził się Jekyll i uśmiechnął smutno. – Ale na spokojnie. Wiem, że dopadniesz tę gnidę. Nie chcę wiedzieć, jak to zrobisz. Potrzebuję tylko nazwisko tego gnoja. Z resztą poradzę sobie własnymi kanałami. Wtedy też pomówimy o tych dokumentach, co ich niby nie widziałeś.

– Znajdę cię – padło w odpowiedzi.

Łukasz patrzył za nawracającym Jekyllem. Kiedy technik mijał Polaka zmierzającego na przystanek autobusowy pod estakadą, wychylił się przez szybę.

– Jest jeszcze dziecko. Twoim zadaniem jest się nie narażać.

Zwłoki ułożono na piasku, tuż przy linii brzegowej. Wyglądały jak dekoracja z filmu. Czerwony jedwab okleił napuchnięty od wody tułów. Do jednej z nóg topielicy wciąż przywiązany był kamień. Kurtka ze skóry sterczała sztywno niczym skrzydła potężnego ptaka. Worek na głowie się rozplątał, spod niego wysypywały się rude włosy.

Jekyll zbliżył się do ofiary i przyjrzał otarciom, zasinieniom na gołych nogach, a potem obejrzał dokładnie kurtkę, którą kobieta miała na sobie. Rękaw był naderwany – prawdopodobnie od tarcia o kruszący się beton podwodnej części torpedowni, gdzie – jak wstępnie założono – zawisło ciało. Na wysokości prawego ramienia znajdowała się charakterystyczna łata w kształcie błyskawicy. Miała jaśniejszy kolor niż reszta skóry. Jekyll znał tę część garderoby doskonale. Pół roku temu zaproponował, że odda kurtkę znajomemu kuśnierzowi do naprawy, bo nie mógł patrzeć na tę dziurę. Załuska śmiała się, że to rana wojenna z Łodzi. Obnosiła ją z dumą i pytała, czy Jekyll nie ma przypadkiem brata, bo chętnie by za niego wyszła. Teraz technik obszedł ciało dookoła i przyjrzał się dłoniom ofiary. Paznokcie pomalowano na krwistą czerwień. Prawa dłoń była kompletna. W lewej brakowało górnej części palca wskazującego.

Czerwony Pająk

Подняться наверх