Читать книгу Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda - Страница 8

GRUBY PIES
(1998)

Оглавление

Gosia Werner kończyła szorować z tłuszczu piekarnik, kiedy znów zatkał się odpływ, a brudna woda wytrysnęła fontanną ze zlewu, opryskując dziewczynę od stóp po czubek nosa. Rzuciła blachę i pośpiesznie zaczęła zbierać mokrą breję na szufelkę. Pod oknem leżała miotła ze złamanym trzonkiem. Nadawała się lepiej niż ręczniki, które miała pod ręką, przynajmniej Gosia nie musiała dotykać obierek oraz resztek rozmokłego jedzenia, które rura wypluwała nieprzerwanie. Dziewczyna wypełniła już nieczystościami połowę drugiego wiadra, kiedy zorientowała się, co jest przyczyną awarii. Znalazła klucz francuski i wcisnęła się do komórki za zlewami. Całą siłą swojego czterdziestopięciokilowego ciała naparła na przyrdzewiały zawór. Wiedziała, że tym sposobem odetnie bieżącą wodę w restauracji, ale nie miała wyjścia. Udało jej się dosłownie w ostatniej chwili, zanim nieczystości sięgnęły ścian i szafy z garnkami. Przycisnęła za mocno. Rura z zaworem pękła. Chwilę pryskała jeszcze niczym mały wodospad, wreszcie odpadła razem ze sporym kawałkiem przegniłej dykty wprost na kolana Gosi. Dziewczyna przesunęła ją ostrożnie i odłożyła na zalaną brązową breją podłogę.

Ręce jej drżały, żyły wyszły na wierzch, paznokcie miała połamane, ale fontanny zniknęły. Dopiero wtedy usiadła na skrzynce z pustymi butelkami i rąbkiem przemoczonej sukienki wytarła z brudu walkmana, którego cały czas miała w kieszeni fartucha. Kaseta wciąż się kręciła. Edyta Bartosiewicz nie przestała śpiewać nawet na chwilę. Gosia poczekała, aż wybrzmią ostatnie takty Koziorożca, a potem wspięła się na parapet okna i ukryła urządzenie pod zapasem serwetek. Obok położyła słuchawki.

Teraz dopiero osaczył ją jazgot z sąsiednich pomieszczeń klubu. Skończył się koncert Lady Pank, rozlegały się gwizdy i gromkie brawa. Rozentuzjazmowane kobiety piszczały. Goście domagali się bisów.

Gosia spojrzała na pobojowisko. Pomyślała, że nie przynależy do tego świata zza ściany i nigdy nie będzie jego częścią. Nie wiedziała nawet, czy tego chce. Ukryta w norze na zapleczu czuła się absolutnie niewidzialna, bezpieczna i bardzo jej to pasowało. Czystą ścierką otarła twarz. Biała tkanina zabarwiła się na brunatny kolor. Drugą stroną osuszyła ręce i nogi, a potem wycisnęła włosy. Czekało ją teraz mnóstwo dodatkowej pracy. Miała nadzieję, że zespół zagra jeszcze kilka kawałków na bis, bo w przeciwnym razie kierownik sali z pewnością ją wyrzuci. Ostatnio ostrzegł, że jeśli jeszcze raz przeleje szambo, pożegnają się bez ostatniej tygodniówki. Ale stało się, znów zatopiła się w muzyce Edyty i odkleiła od rzeczywistości, choć tak bardzo starała się uważać na odpływ. Nie wiedziała, jak tym razem wytłumaczy awarię zaworu i zdemolowany zlewozmywak.

Rozległ się brzdęk, a potem Gosia usłyszała pisk przesuwanej taśmy na wysięgniku. Przez arkadę ktoś podał jej kolejne pięćdziesiąt talerzy oraz skrzynkę sztućców do mycia. Westchnęła ciężko. Nawet gdyby nie miała na głowie sprzątania całego pomieszczenia, nie wyszłaby stąd przed świtem. Wstała i zabrała się do zdejmowania brudnej zastawy z wysięgnika, zanim i on zerwie się pod ciężarem porcelany z Wałbrzycha. Gdyby ładunek się potłukł, nie odpracowałaby tego do końca roku.

Była dziś na zmywaku sama. Wszystkie sprzątaczki, które przyjęto, odkąd Gosia tutaj pracowała, szybko awansowały na kelnerki. Dwie starsze i sprytniejsze jeszcze zanim stanęły na zmywaku, utleniły włosy, bo tylko blondynki miały prawo usługiwać gościom. Były dumne, że poza noszeniem talerzy mogą raz w tygodniu występować na rurze do tańca opuszczanej z fanfarami w trójmiejskim klubie. Inne dostały kupon do fryzjera zaraz po wizycie w prywatnej salce w podpiwniczeniu Maxima, zwanej pieszczotliwie Komorą Sinobrodego. Były z tego bardzo dumne, choć Gosię ich awans napawał przerażeniem. Wiedziała oczywiście, że w Komorze nie tylko się je, pali cygara i pije zagraniczne alkohole; uprawiało się tam też płatny seks i nie zawsze były to rozkoszne figle. Widziała obrażenia na ciałach dziewczyn, które dostąpiły zaszczytu bywania w tajemnej sali. Znała dobrze chłopców efebów, przyjeżdżających nocami do Komory, a odjeżdżających nad ranem bmw w kolorze szampana do prywatnych lokali. Czasami rozpakowywała osprzęt, który przychodził jako uzupełnienie wyposażenia Komory: łańcuchy, pejcze, skórzane konstrukcje przypominające ogłowie konia lub monstrualne lustra i sterty puchatej bielizny – sądząc z rozmiarów, raczej męskiej.

Dla Gosi był to inny świat i raczej nie chciała do niego należeć. Ukrywała swoją nieklasyczną urodę pod brzydkimi ubraniami z darów kościelnych i organizacji charytatywnych wspierających dom dziecka, gdzie się wychowywała. Odkładała każdą zarobioną złotówkę i marzyła o wyjeździe daleko stąd. Wkuwała słówka z rozmówek polsko-angielskich i słuchała hiszpańskich kursów na kasetach magnetofonowych wypożyczanych z biblioteki. Jeśli już wyruszy, to za granicę. Była tego pewna. Choć zwykle pracowała nocami, nadal udzielała się w hufcu. Na spotkania z dziećmi, głównie z rodzin patologicznych, przychodziła czasami niewyspana, z podkrążonymi oczyma. Miała swoją drużynę sześcio- oraz jedenastolatków i nie potrafiła ich zostawić, choć była zdecydowanie za stara na takie hobby. Wiedziała, że dzieciaki potrzebują tych spotkań. Dla niektórych były to jedyne zajęcia, w trakcie których głośno się śmiały. Kiedyś sama dzięki harcerstwu odnalazła dobro w tym mrocznym świecie. Dlatego z radością nosiła mundur harcmistrzyni, organizowała biwaki, uczyła podopiecznych gry w siatkówkę, opowiadała bajki, pocieszała. Słowem, dbała o nich jak kura o stado piskląt. Nikomu o tym nie mówiła, bo wiedziała, że wywoła jedynie kpiny i szyderstwa. Tak naprawdę, pomagając, czuła się lepsza. Robiła to dla siebie. By nie zapomnieć, że dobro istnieje.

Praca w Maximie dawała jej natomiast odrobinę niezależności. Nie zarabiała wiele, lecz wystarczająco, by móc sobie od czasu do czasu kupić kasetę czy książkę. W fikcyjnych historiach znajdowała nadzieję, że życie zależy od marzeń, hart ducha bierze się z pokonania słabości. Odwaga to nie brak strachu, ale umiejętność panowania nad nim. Wreszcie że jest możliwe przeistoczenie się w kogoś całkiem innego i zostawienie niechlubnej przeszłości za sobą. Bardzo chciała kiedyś spalić za sobą mosty. Nie czuła się upokorzona, przebywając w tym brudnym miejscu, szorując gary czy nawet zmywając podłogi z rzygowin po całonocnych bibkach, w których uczestniczyła elita Trójmiasta, bogacze i celebryci. Maxim dla wielu był miejscem absolutnie niedostępnym. W latach siedemdziesiątych jeden drink potrafił kosztować równowartość przeciętnej polskiej pensji. Bywali tu Roman Polański, Günter Grass, Boney M. Z perspektywy Gosi Werner zaś kryjówka idealna. Zresztą jej samej przecież nikt nie oglądał. Nie czuł tego smrodu, nie słyszał jej ciężkich westchnień, kiedy dźwigała piekarniki do oskrobania.

Właściwie w tej kanciapie bywała z nią tylko kulawa Waleria. Pięćdziesięcioletnia rozwódka z wąsem, wagi ciężkiej, która pracowała głównie w dzień. Noce brała co drugi czwartek, sobotę i niedzielę, bo wtedy jej konkubent – strażnik na tutejszym parkingu – miał wolne i mógł zostać z dzieciakami, a mieli ich sześcioro, najmłodsze dopiero poszło do przedszkola. Wtedy był też największy ruch w Maximie. Zjeżdżały się sławy, organizowano koncerty, czasem zamykano lokal na prywatne imprezy. Ale kulawa Waleria zajmowała tak dużo miejsca i była tak powolna, że Gosia wolała już pracować sama. Z trudem znosiła odór tej kobiety i jej gadulstwo. Poza tym zbyt przypominała jej własną matkę, której Gosia nie potrafiła nienawidzić, choć wszyscy mówili, że powinna. Nieustannie marzyła, że któregoś dnia spotkają się ponownie i Gosia udowodni rodzicielce, jak dobrze poradziła sobie bez jej wsparcia. Waleria tymczasem była przekonana, że młoda Wernerówna nie ma żadnych ambicji.

– Wiek słuszny, oczy niekaprawe, usta jakby karminem sączone, a trzęsie się o swoją dupę, jakby była wysadzana rubinami – mruczała pod nosem w dobrej wierze, zawsze używając bezosobowej formy grzecznościowej. – Niechby i klepali ją pijaki po zadku, co jej szkodzi? Denatury nie piją, koniaki tylko zagraniczne albo „wiski”. Dolary za stanik wsadzają i czekolady nie pożałują. Zagranicznej! Niechby i co innego czasem zrobiła, a co, to żaden grzech, jak z musu. Życie lepsze już potem nie będzie. Ale ta udaje durnowatą, że niby taka kościołowa czy nieśmiała. To i zostanie w tym bagnie – wieszczyła, mamrocząc. – Chce chyba mój los podzielić. A kulawa nie jest. Zawsze to coś!

Gosia uśmiechała się tylko głupawo do Walerii i ustawiała głośniej swoją ulubioną kasetę Edyty, której wszystkie piosenki znała już na pamięć. Nigdy tych tyrad nie komentowała. Tak naprawdę bardzo chciałaby wydostać się z tej nory, ale i się bała. Zresztą nie umiała się mizdrzyć do Mecenasa, właściciela Maxima. Nie była też w stanie zmusić się do kokietowania Romana Maciulewicza, jowialnego grubasa bardziej znanego pod pseudonimem Jelcyn, pełniącego honory szefa sali, a tak naprawdę zarządzającego tym interesem. A bez jego względów nie miała co liczyć na „awans” do Komory.

Pracowała ciężko, dumę miała jednak nieskalaną. Nie miała sobie nic do zarzucenia i spokojnie patrzyła każdego ranka w lustro.

Od siedmiu godzin nie usiadła nawet na chwilę. Raz tylko, pod pretekstem pójścia do łazienki, ukryta za kotarą przyglądała się sali, bo po aplauzie zorientowała się, że przyjechał zespół. Liczyła, że zobaczy Panasewicza albo Borysewicza, ale skutecznie zasłaniał ich tłum fanów oraz nieodłączny łańcuszek groupies. Otaksowała tylko opięte kusymi spódniczkami pośladki swoich rozchichotanych rówieśnic tłoczących się wokół stolika gwiazd. Ze stoickim spokojem patrzyła na białe obrusy, obrazy w barokowych ramach, kryształowe żyrandole, złote samowary oraz słynne drzewo rosnące w samym środku klubu, po czym wróciła na swoje miejsce. Niedługo potem wybiło szambo.

Zdołała z grubsza wytrzeć podłogę i dotarła do dykty wyrwanej razem z rurą spod zlewozmywaka. Podniosła ciężar i przetaszczyła go na korytarz, by po zakończonej pracy wynieść go na śmietnik. Kiedy opierała go o ścianę, dostrzegła kabelek oraz fragmenty taśmy izolacyjnej. Zaciekawiona podważyła płyty. Wewnątrz znajdowało się prymitywne urządzenie elektroniczne – płytka z podzespołami, transformatory oraz szklane okienko. Teraz, kiedy zalała sprzęt wodą i wyrwała kabel, z pewnością nie działał. Wróciła i zabrała się do sprzątania pod zlewozmywakiem. Wsunęła głowę w zatęchłą przestrzeń i zamarła. W podłodze była dziura, nieporadnie wywiercona i oklejona byle jak taśmą izolacyjną. Obok leżały uszkodzony obiektyw i kamera ciasno owinięta folią. Dopiero wtedy do Gosi dotarło, że kawałek pilśni, który wyniosła na korytarz, przykrywał ukryty sprzęt do nagrywania. Biegiem przytargała dyktę z powrotem i zbiła deski, nie bacząc na to, że jeszcze bardziej uszkodzi podzespoły. Wyjrzała na korytarz. Nikt się nie zbliżał. Wróciła do skrytki w podłodze i przyłożyła oko do otworu.

Pomieszczenie częściowo wyłożone było lustrami, podłogę wyścielono grubym puchatym dywanem w kolorze wina. Pod jedną ze ścian stały rozłożyste sofy, pufy i dziwaczne łóżko z wysoką metalową konstrukcją, do której przymocowano różnego typu pasy i nabijane ćwiekami obroże. Była też huśtawka, która nasuwała raczej skojarzenie z szubienicą, oraz rząd dmuchanych lalek ustawionych jak modelki na wybiegu. Ściany z jednej strony przykryte były welurowymi draperiami niczym w Czarnej Chacie z serialu Lyncha. Przez chwilę Gosia poczuła prawdziwą grozę. Brakowało tylko martwej Laury Palmer i agenta Coopera. Odsunęła twarz od dziury w podłodze, usiadła pod ścianą i oparła się o kaloryfer, zupełnie nie czując, jak żeliwne żeberka wbijają się jej w plecy. Zbierała myśli. A więc to jest Komora Sinobrodego, a właściwie jej część, bo ze strzępek rozmów dziewcząt i chłopców, którzy tam bywali, wiedziała, że pokoje w podpiwniczeniu mają bardzo różne stylizacje. Wszystko zależy od fantazji klienta.

– Czyś ty na głowę upadła? – Z rozmyślań wyrwał ją głos Jelcyna.

Szef sali wmaszerował do kanciapy w smokingu. Pachniał kiełbasą i kadzidłem. Niebieski fular mienił się tęczowo pod jego podwójnym podbródkiem. Na wąsach wisiał mu okruch ciasta, lecz w ręku przepisowo trzymał nieskazitelnie biały ręcznik z prążkowanego adamaszku. Twarz miał dobrotliwą, jowialną. Oczy lekko skośne, schowane w wałkach tłuszczu, włosy całkiem białe. Zapewne przez podobieństwo do pierwszego demokratycznego prezydenta Rosji wszyscy zwali go Jelcynem. Złośliwi twierdzili, że jego wygląd nie ma tutaj nic do rzeczy. Doskonale mówił po rosyjsku, choć się z tym nie afiszował. Czasem bywali w Maximie oficerowie KGB, podobnie jak wszystkich innych służb świata. To tutaj panie z towarzystwa pierwszy raz miały okazję tańczyć z czarnoskórym marynarzem, a zamożni Polacy zakosztować Tajek. Bywali tu wszyscy. Ten, kto się liczył, bawił się w orłowskim Maximie i siedział pod słynnym drzewem wewnątrz lokalu.

– Gdzie czysta zastawa?

Gosia odstawiła z łoskotem wiadro, udając, że właśnie kończy myć podłogę.

– Szambo wybiło – szepnęła i nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem.

Sama była zaskoczona, jak wiele ma w sobie z komediantki.

– Czuję.

Jelcyn wycofał się dwa kroki, nabrał haust powietrza, by po chwili znów wkroczyć do pomieszczenia.

– To czegoś nic nie powiedziała?! – ryknął i naparł w jej kierunku jak atakujący byk.

– Drzwi zakryj! – polecił. – I nie becz, bo po garach dostaniesz.

Gosia momentalnie zdusiła łkanie. Stanęła na baczność i chwyciła za klamkę. Stykali się niemal biodrami.

– Nie te, idiotko – żachnął się szef sali i bez skrępowania zaczął się rozbierać. Dziewczyna cofnęła się bojaźliwie. – Na korytarz! Żeby mi tu te jebaki nie wlazły. Mecenas nam nogi z dupy powyrywa za ten burdel, coś tutaj zrobiła.

Gosia natychmiast zablokowała zasuwkę. Kiedy wróciła po nowe dyspozycje, Jelcyn – już w samych gaciach – przyglądał się zardzewiałej rurze. U jego stóp stała skrzynka z narzędziami, a obok leżał zestaw metalowych prętów. Gosia zauważyła, że dykta z kabelkami w tajemniczy sposób zniknęła. Miejsce zaś, skąd przed chwilą zaglądała do Komory, Jelcyn sprytnie zastawił skrzynkami z piwem.

– Wodę musiałam odciąć – powiedziała cicho, starając się za wszelką cenę nie patrzeć w stronę prawie gołego kierownika sali. Nie mogła się jednak pozbyć z pamięci tego włochatego brzuszyska. – Bryzgało po ścianach. Bałam się, że zaleje niższe kondygnacje. – Urwała.

– Nie da się ukryć – zarechotał w odpowiedzi Jelcyn, a zwały tłuszczu trzęsły się jak galareta. W końcu pogładził się po futrze na klacie i pokiwał głową. – Mogło być gorzej. Znacznie, psia mać, gorzej. Mądra dziewczynka.

Zaskoczona Gosia uśmiechnęła się lekko i aż poróżowiała z zadowolenia.

– Impreza dopiero się zaczyna. Villas i Łazuka są – ciągnął Jelcyn. Wskazał swoją odzież pieczołowicie zawieszoną na haku w korytarzu. – I tak ci awans dać miałem. Dobrze interesy idą.

– Ja nie prosiłam – zaczęła Gosia w niemym przerażeniu. – Nie mam badań. Kelnerki chyba muszą mieć. Sanepid…

– Nie denerwuj mnie już, Kopciuchu. Czwórkę weźmiesz. Sziksy ruchać się wolą w piwnicy niż rabotać. – Szef sali zaśmiał się ze swojego żartu. – Na dół cię jeszcze nie puszczam. Tak dobrze to nie ma! Swoją drogą ta twoja mała znów tu była. – Zawiesił głos.

Gosia skupiła na nim czujne spojrzenie.

– Ela? – upewniła się. – Szukała mnie?

– A gdzie tam – zaśmiał się rubasznie. – Do Juliana lazła. Boksu jej się zachciewa. Ledwie żem ją odciągnął. Jakiś żołnierzyk se ulżył za werandą. Aż się zapluła, tak druta ciągła. Może ją do Komory wezmę, bo widzę, że ma zapał stokrotka. Tylko młoda jeszcze. Prokuratury mi tu nie trza. Ledwie się ogarniam ze starymi klientami. Chyba że będzie indywidualne zapotrzebowanie.

Gosia z trudem powstrzymała się, żeby nie wybuchnąć.

– Gdzie ona jest?

– Powieźli ją do dom – odparł już spokojniej. Gosia odniosła wrażenie, że ze współczuciem. – Cała kolejka była. Chętnych ma ta cichodajka co niemiara. Aż dziw bierze, że to twoja rodzina.

– Mamy różnych ojców.

– To taka zamiana! – Gwizdnął. – Aż żal, bo niektórzy już pytają o ciebie. Można się pomylić. Gdyby nie kolor włosów, sam bym się nabrał.

– Ona ma dopiero piętnaście lat.

– Tapety tyle nałożyła, że mogłaby być twoją matką. Gada jak profesjonalistka – zaczął, ale zaraz przerwał. – Zresztą to nie moja sprawa. Jutro włosy utlenisz, a dziś musi być tak, jak jest. Dookoła idź, nie przez salę. Gości mi wystraszysz.

Zrobił z dłoni koszyczek i podsadził ją do okna. Gosia brudną tenisówką stanęła mu na ręku, zgrabnie przerzuciła nogę przez framugę i lekko zeskoczyła na trawnik.

– Jednak ucieczki z bidula do czegoś się przydają – zaśmiał się Jelcyn i wychylił się, by podać jej mydło i ręcznik. W drugim ręku trzymał uniform: czarną obcisłą sukienkę z lycry, biały falbaniasty fartuszek i drapowany czepek.

– Tylko nie pobrudź – rzucił, a potem zabrał się do systematycznego odgruzowywania pomieszczenia i nie zwracał już na nią uwagi. Gosia stała jeszcze chwilę w miejscu. Czuła przyjemny powiew wiatru i z radością myślała o czekającej ją kąpieli.

– Zastawa rezerwowa jest w kredensie. – Jelcyn znów wychylił się z okna. – Zamelduj się u barmanki. Niech nikt nie waży się tutaj przychodzić. A jeszcze Tarasa mi tu zawołaj! Ale bystro! Niech weźmie narzędzia. Wszystkie – podkreślił.

Sebastian Hamelusz otworzył szybę i wystawił rękę z papierosem. Wiedział, że Gutek będzie się pieklił, jeśli wyczuje dym w aucie. Choć Gustaw Moro sam palił jak smok, a i klientom pozwalał we wnętrzu dymić do woli, wściekał się, kiedy kierowca robił to pod jego nieobecność. Podobnie było ze słuchaniem muzyki na postojach. Awantura była też o grzanie silnika na pusto i paprochy na tapicerce. Gutek w trakcie jazdy słuchał tylko kabaretów Jana Pietrzaka nagranych na kasety przez swoją byłą konkubinę Beatę Biały, laureatkę pierwszych organizowanych przez siebie wyborów Miss Polonia, i żarł sandwicze z salcesonem od matki, sypiąc okruchy gdzie popadnie.

Seba wydmuchał niebieską mgiełkę za okno, a potem zdecydował się wysiąść. Zaparkował naprzeciwko drzwi wejściowych do Maxima i od kilku godzin nudził się jak mops. Gutek przesiadywał tutaj niemal codziennie, ale trudno było przewidzieć, kiedy skończy interesy. Czasami wytaczał się dopiero o świcie, pijany jak bela, w otoczeniu hałastry małolatek i pochlebców, innym razem zaś odjeżdżali spod restauracji po zaledwie szocie wódki. Sebastian od małego żył „na czujce”. Tajniaków rozpoznawał, gdy tylko materializowali się na horyzoncie. I nigdy jeszcze się nie pomylił. Mówiono, że Seba węch ma lepszy niż rasowy pies, bo też i był synem milicjanta. Stary Hamelusz nie dożył transformacji. Trzech nastolatków zakatowało go cegłówką w bramie w pierwszym dniu obrad Okrągłego Stołu. W śledztwie sprawcy zarzekali się, że nie znali profesji ofiary. Sądzili także, że w portfelu mężczyzna będzie miał więcej niż dwadzieścia tysięcy złotych. Przed denominacją ta kwota nie starczyłaby nawet na pół litra wódki. Ponoć poszło o zakład: czy jesteś w stanie zabić człowieka? Dzieciaki zatrzymano już o świcie. Sypały się nawzajem. Proces przebiegł szybko i bez relacji w mediach. Cały kraj żył nową demokracją. Świat radował się obaleniem komunistów w kraju nad Wisłą. Zabójcy trafili do poprawczaka, a w dniu uzyskania pełnoletności wyszli na wolność i zniknęli bez śladu. Sebastian był świadkiem zakopania w gdyńskim lesie tylko jednego z nich. Dwaj pozostali zasłużyli na uczciwą odpłatę, więc prawdopodobnie zjadły ich już bałtyckie ryby. Słoń uznał, że syn milicjanta nie powinien uczestniczyć w egzekucjach, choć młody buńczucznie nalegał, by samemu dokonać pomsty. Słoń honorowo obiecał, że dopilnuje sprawy za niego.

– Dokonując odwetu, bierzesz na siebie ciężar świata – przemawiał jak ojciec chrzestny. – Przyjdzie i na ciebie pora. Jeszcze nie jesteś gotów, chłopcze.

Kiedy Sebastian otrzymał dowód osobisty, dowiedział się prawdy o relacji ojca z gangsterem. Za komuny Słoń był wtyką Hamelusza. Donosił milicjantowi o tym, co dzieje się w półświatku na Wybrzeżu, a w zamian ojciec Sebastiana krył bandytę i kasował jego konkurentów, gromadząc na nich dowody w prowadzonych przez siebie dochodzeniach. Można powiedzieć, że dzięki jego ojcu Jerzy Popławski, cwany jubiler, który dorabiał się na handlu walutą pod kantorami i rabowaniu aut, wyrósł na prawdziwego bossa trójmiejskiego półświatka.

– Długi należy spłacać – kontynuował Słoń, kiedy Sebastian okazał się wreszcie gotów, by wstąpić w szeregi gangu. – Teraz, gdy sytuacja polityczna się zmieniła, nasza relacja również uległaby zmianie. Musisz wiedzieć, że pod koniec Hamel był zdecydowany. Działał z nami i dla nas. W gruncie rzeczy wszystko jest względne. Ojciec byłby z ciebie dumny, że dokonałeś właściwego wyboru.

To Sebastiana ostatecznie związało z Popławskim. Przyrzekł mu lojalność i nawet nie mrugnął, kiedy Słoń oddał go na służbę Gutkowi Moro, by miał oko na nieobliczalnego biznesmena i donosił mu o wszystkim, co deweloper kombinuje.

Restauracja była pełna, a wciąż przybywali kolejni goście. Przed wejściem stały nowiutkie limuzyny na warszawskich blachach. Sporo było też marynarzy i cudzoziemców. Dziś po południu do Gdyni przybiło kilka drobnicowców oraz prom pełen Niemców z kieszeniami nabitymi walutą. O tej porze wszyscy ostatecznie lądowali na Orłowie i kończyli noc w Maximie.

Seba rozprostował ramiona. Przeszedł się alejką. Mijając wejście do klubu, nieznacznie skinął głową Julianowi Górskiemu, ps. Góra lub Julek, młodemu, ale już słynnemu bokserowi, który jak dotąd nie przegrał ani jednej walki. Bokser stał na bramce wyłącznie dla prestiżu Maxima. Mecenas płacił mu za tę stójkę w dolarach. Mężczyźni przywitali się na tyle dyskretnie, by nikomu nie przyszło do głowy, że są w komitywie. Kiedy Seba miał wolne, wypijali czasem po kilka lufek. Nigdy jednak w Maximie i zawsze z dala od wspólnych znajomych. To była dziwna przyjaźń, bo Julek zawsze gadał jak najęty, opowiadał z emfazą, pytał i sam sobie odpowiadał, a Sebastian milczał, rechotał z żartów przyjaciela, komentując ewentualnie sytuację równoważnikami zdań. Tak naprawdę jednak rozumieli się bez słów. Byli w tym samym wieku, urodzili się dokładnie tego samego dnia i roku, w różnych miejscach na świecie, a fizycznie zdawało się, że to ogień i woda. Julek – potężny, ogolony na pałę – budził respekt samym wyglądem zakapiora. Lubił swoją rosnącą z dnia na dzień sławę. Chętnie pozował do zdjęć paparazzim. Ubóstwiał śmiać się i bawić. Sebastian – wysoki, chudy wręcz, z falą kasztanowych włosów opadających fantazyjnie na oczy – stał zawsze w cieniu, jakby wstydził się swojej urody amanta. Twarz miał delikatną, prawie bez zarostu i gdyby nie wybity po jednej z bójek ząb, trudno byłoby go przyporządkować do branży, w której działał. Nie znosił swojego przezwiska „Laluś” i tylko szefowie mogli go tak nazywać, nie narażając się na rękoczyny. Julian zawsze zwracał się do przyjaciela po imieniu. Ich przyjaźń niedawno została wystawiona na próbę, kiedy Julek zdecydował się objąć przedstawicielstwo Ryszarda Domina, ps. Pastuch, polonijnego biznesmena i agenta wywiadu, którego, jak się okazało, Słoń – szef Sebastiana – szczerze nienawidził, choć od lat wspólnie przemycali z Niemiec wozy, by je sprzedawać w Rosji. Nikt z gangu nie rozumiał, dlaczego Słoń po prostu nie pozbędzie się Pastucha, tak jak to zrobił z innymi konkurentami, którzy nie uznawali jego władzy. Mówiono coś o dokumentach nacisku, którymi Pastuch szantażuje Słonia, jego długach wobec polonijnego biznesmena i kobiecie, która ich podzieliła, a której imienia nie wolno było głośno wymawiać. Wszyscy jednak wiedzieli, że brzmi ono Warwara. Mówiono, że Rosjanka była tak piękna, iż Słoń, kiedy tylko ją zobaczył, zaoferował za jedną noc z nią swój własny dom. Był gotów pozbawić dachu nad głową całą rodzinę. Na szczęście dostał kosza. Warwara lubiła pieniądze, ale była ambitna. Ryszard Domin natomiast przez długi czas odpowiadał jej oczekiwaniom finansowym i prestiżowym. Oficjalnie nie należał przecież do półświatka. Obsypywał kochankę diamentami i zabierał w wojaże po świecie. Ale i to się jej znudziło. Porzuciła Pastucha dla młodego „borowika”, który ją bił i poniewierał. Kiedy się rozstali, zniknął bez śladu. Mówiono, że jego ciało zakopane jest w gdyńskich lasach. W końcu piękna Rosjanka wyszła za umocowanego w rządzie zamożnego starca o pseudonimie Dziadek. Julek zbierał na ich temat dane i dzielił się nimi z Sebastianem, choć chłopak wolał się tym nie interesować. Uważał, że im mniej wie, tym dłużej będzie żył, z czego Julek się śmiał.

Choć Słoń i Pastuch wciąż patrzyli sobie na ręce oraz pilnowali, by stan zimnej wojny nie przeistoczył się w krwawą walkę, to na zewnątrz tworzyli wspólny front i wspierali się biznesowo. Konsultowali nawzajem swoje decyzje, dawali gwarancje bezpieczeństwa w razie starć z innymi grupami przestępczymi. Mieli tych samych dostawców broni, cyngli, lecz przede wszystkim – wspólnego wroga, który paradoksalnie robił z nich twardych sojuszników. Obaj śmiertelnie nienawidzili Wojciecha Kłysia, pseudonim Pochłaniacz, młodego wilka z Będzina, który parę lat temu osiadł na Wybrzeżu i skutecznie przesuwał swoje terytorium wpływów, jednocząc się z mafią pruszkowską, której wyczyny aktualnie nie schodziły z pierwszych stron gazet. Mówiono, że to tylko przykrywka, bo prawdziwym pracodawcą Pochłaniacza jest MSW. Nie było jednak na to żadnych dowodów. Kłyś słynął z tego, że lubował się w obcinaniu palców dłużnikom oraz szczycił się niesamowitymi wprost znajomościami w elitach władzy. Jako pierwszy w Gdyni zaczął legalizować mafijne pieniądze. Dziś był nie do pokonania nawet dla urzędników skarbowych. Mówiło się, że niemal wszystkie najlepsze lokalizacje nowoczesnych apartamentów były jego pralniami, a połowa rady miejskiej miała już tam mieszkania. W prasie Pochłaniacz pokazywał się jako rzutki biznesmen, konsekwentnie zaprzeczając niechlubnemu przydomkowi szefa gangu obcinaczy palców. Pastuch swoimi szpiegowskimi metodami dowiedział się jednak, że Pochłaniacz wcale nie zrezygnował z ulubionego procederu, a co gorsza przygotowuje całkiem nowy i superbezpieczny kanał przerzutu narkotyków z Kolumbii, bo do tej operacji zatrudnił zwalnianych właśnie na fali zmiany ustroju politycznego wpływowych esbeków, którzy nie przeszli weryfikacji. Ta informacja spowodowała, że Słoń i Pastuch chwilowo zakopali topór wojenny, a nawet rozpoczęli aktywną współpracę. Mimo to Julek i Sebastian woleli nie drażnić swoich mocodawców.

Nie czuło się jeszcze jesieni. W dzień wciąż panowały upały. To rzadkość nad Bałtykiem, więc może dlatego Wybrzeże nadal okupowali turyści, a doliniarze mieli pełne ręce roboty.

Teraz jednak plaża opustoszała. Noc była ciepła, jasna. Księżyc, okrągły jak hostia, wisiał na niebie obsypany gwiazdami. W jego blasku drobna postać wynurzająca się z morza zdała się Sebastianowi jedynie mirażem trytona lub nimfy morskiej. Ruszył wzdłuż krzaków, by nie stracić bałtyckiej Afrodyty z oczu. Dziewczyna kilkakrotnie zanurzała się w zimnej wodzie, a potem spacerowała z rozpostartymi ramionami w spienionych bałwanami falach. Prawie dziecko, choć widać było, że lada dzień rozkwitnie. Biodra miała szerokie, pośladki jędrne, kształtne. Najbardziej niesamowite były jednak jej włosy. Sebastian jeszcze nie widział czegoś takiego: zdawały się płonąć. Wyjął papierosa i wpatrywał się w nagą zjawę zdecydowanie dłużej, niż powinien. Ciało miała alabastrowe, w księżycowej poświacie aż niebieskawe. Z pewnością całe lato unikała słońca. Nie było w niej niczego wyzywającego, ani grama wulgarności. Dałby sobie rękę uciąć, że wciąż była jeszcze niewinna, nieświadoma własnych walorów, czysta. W końcu wytarła się i ubrała w uniform kelnerki z Maxima, ściągnęła miedziane włosy i umocowała na nich czepek. Sebastian domyślił się, że jest nowa. Kojarzył wszystkie kobiety zatrudnione w klubie. Tę widział pierwszy raz. Kiedy ognistowłosa ruszyła na przełaj, w kierunku restauracji, do wejścia kuchennego na rampie, poczuł dławienie w gardle i impuls, że musi ją ratować. Nie zastanawiając się dłużej, łamiąc wszelkie reguły ustalone przez Gutka, po prostu poszedł za nią.

Gosia nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. W wyobraźni widziała już tipy w dolarach, pensję na etacie, ubezpieczenie społeczne i prawdziwe jedzenie, którego tak wiele przecież zostawało, więc kelnerki wszystko zabierały dla siebie. Tyle razy słyszała, że trzeba płacić łapówki, prostytuować się, a i tak czekać na wakat, by zdobyć posadę kelnerki tak znanego klubu. Ona nie będzie musiała z nikim sypiać, płaszczyć się. Jelcyn nie zaproponował jej pracy w zamian za coś. Po prostu ją docenił, cieszyła się. Poprawiła sukienkę, brudne łachmany zawinęła w kulę i z ulgą pozbyła się ich, wrzucając do najbliższego pojemnika na śmieci, po czym tanecznym krokiem ruszyła do jednego z bocznych wejść restauracji. Nie mogła się doczekać, aż ujrzy zaskoczoną minę barmanki, która tyle razy upokarzała ją przed wszystkimi pracownikami, i prawie zaśmiała się w głos.

– Nominały się nie zgadzają – usłyszała znienacka. – Pakujesz i wypierdalasz.

– Coś ty za bardzo chytry, Gutek – padło z drugiej strony krzaków.

Gosia się zatrzymała. Czuła, że nie powinno jej tutaj być. Bała się nawet poruszyć.

– Nie pasuje, to zwijaj mandżur. – Znów to samo ściszone parsknięcie. – Klientów na ten śnieg znajdziemy. Nie zmarnuje się. Jesiotr dopiero otworzył furtki transferowe. Będzie pracował tylko ze stałą ekipą.

– Kto mówi, że ja rezygnuję?

– To o co się rozchodzi? Twojego psa szlag już trafił.

– A ta trzecia walizka? Kupujesz kota w worku, Gutek? Za takie pieniądze? Nietypowe.

– Bardzo – padła odpowiedź, a potem rozległ się głuchy dźwięk tarcia metalu o metal. – Ale ciekawość pierwszy stopień do piekła. Ryzykowałem, więc sprawdzam.

Gosia zajrzała między liście. Rampa, z której zamierzała wejść do klubu, obstawiona była ludźmi z krótkimi karabinkami w rękach. Trzy z nich wymierzone były w jednego człowieka. Miał wąsy i ekscentryczną marynarkę w kratę, zdecydowanie zbyt ciepłą na tę porę roku. Reszta towarzystwa nosiła się na sportowo. W samym środku wysokiej trawy, na krześle w stylu ludwikowskim, wyniesionym najprawdopodobniej z restauracji, siedział krępy mężczyzna w okularach połówkach. Gosia zwróciła uwagę na jego buty z wężowej skóry, na niewielkim obcasie i ze spiczastymi noskami. Minę miał godną władcy i już na pierwszy rzut oka wyglądał na zajadłego. Najwyraźniej uzurpował sobie prawo do bycia rozgrywającym w tej kompanii.

Drzwi do pomieszczenia, w którym zwykle zmywała, były teraz zdjęte z zawiasów i oparte o ścianę. Obok stał zbiornik, z którego próbowała zatamować wyciek szamba. Taras, Ukrainiec zatrudniony w restauracji jako złota rączka, trzymał w ręku ten sam klucz, którym zakręcała zawory. Była pewna, że w tej chwili gotów jest użyć go w zgoła innym celu. Na ziemi, w trawie, leżał pokrwawiony i zakneblowany mężczyzna, a obok niego cztery potężne walizki opakowane w folię elastyczną. Trzy z nich, otwarte, były wypełnione torebkami oklejonymi szczelnie taśmą. Dziewczyna domyślała się, co zawierają. Ostatnia była zamknięta. Mężczyzna w kraciastej marynarce trzymał na niej stopę. Wokół, rozstawieni w ciasnym kręgu, stali znudzeni faceci w dresach. Jeden z nich wyróżniał się wzrostem i choć chudy jak szczypior, widać było, że dysponuje potężną siłą. Na tle reszty wyglądał niczym olbrzym. W ręku miał kij do bejsbola. Czyścił go akurat z brunatnej substancji i jakichś resztek.

– Bułka! – Facet w butach z węża dał sygnał chudzielcowi.

Krąg się zacieśnił. Żylasty dryblas ruszył do ataku na człowieka w tweedzie.

– Na twoim miejscu, Kurczak, jeszcze bym się zastanowił. – Gutek Moro wypluł groźbę i szarpnął mężczyznę leżącego na ziemi. Twarz ofiary wykrzywił grymas bólu. Gosia rozpoznała go bez trudu. Tyle lat marzyła o tej chwili. Tak wiele razy wyobrażała sobie śmierć Piotra Marii Stokłosy, kapitana żeglugi wielkiej i swojego ojczyma, który doprowadził do tego, że jej własna matka oddała ją do domu dziecka. Tak, kiedyś podskoczyłaby z radości, ale teraz, kiedy była świadkiem jego powolnej agonii, bo nie wyglądało na to, by Stokłosa miał szansę wyjść z tego cało, czuła jedynie litość. Odchyliła głowę. Liście zaszeleściły. Odruchowo cofnęła się, ale pechowo nadepnęła na pustą butelkę, która poturlała się, robiąc okropny rumor. Karabinki zmieniły położenie. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Gosia nie zwlekała z ucieczką.

Nie odbiegła nawet kilku metrów, gdy poczuła, że ktoś zaatakował ją od tyłu. Położył jej dłoń na ustach, tak że nie mogła oddychać. Unieruchomił, trzymał jak w kleszczach. Nie była w stanie się poruszyć ani wydobyć głosu. Mrugała tylko rozpaczliwie. Czepek kelnerki spadł na ziemię, włosy rozsypały się na plecach. Wtedy mężczyzna odwrócił ją do siebie i położył palec na ustach, nakazując milczenie. Czuła zapach tytoniu pomieszany z jego potem oraz lekko wyczuwalną wodą kolońską. Ta mieszanka nie była jej wstrętna. Instynkt podpowiadał jej, że ten człowiek nie zrobi jej krzywdy. Wpatrywała się w ładną, niemal dziewczęcą twarz. Nagle uśmiechnął się szelmowsko. Zauważyła, że ma nieznacznie ukruszoną jedynkę, ale wcale go to nie szpeciło. Pomyślała, że bił się lub ścigał na motocyklu. Odpowiedziała mu oczyma, że poddaje się jego woli. Znów dostrzegła błysk w jego oku, lewy kącik nieznacznie poszedł w górę. Porozumieli się bezbłędnie.

Odholował ją na róg budynku i pokazał gestem, by uciekała. Zrobiła, jak kazał. Tuż przed wejściem jednak się zatrzymała i patrzyła, jak chłopak, bo miał niewiele więcej lat niż ona, rusza rozkołysanym krokiem za krzaki, i raczej domyśliła się, niż słyszała, że rozmawia z ludźmi z bronią.

Nagle obok niej wyrósł mężczyzna w marynarce z koca. Potem zza krzaków wynurzył się jeszcze jeden człowiek. Ten w ekstrawaganckich butach, wyglądający na bossa i nazywany Kurczakiem. Zdjął okulary połówki, zmrużył oczy i zapytał półgłosem:

– To ona, Gutek?

Mężczyzna w marynarce z koca skinął głową.

– Zajmij się tym – polecił Kurczak, podając mu pistolet i bardzo powoli wrócił na swój prowizoryczny tron.

Gosia obejrzała się za siebie. Jej młody obrońca zniknął. Wokół nie było nikogo. Kiedy mężczyzna zwany Gutkiem wskazał ścieżkę prowadzącą na plażę, karnie ruszyła za nim.

– Powinienem powiedzieć: witaj, córko – odezwał się po dłuższej chwili.

Gosia zatrzymała się i cofnęła bojaźliwie. Chwycił ją za ramię.

– Jak się miewa Agnieszka?

Dotknął włosów dziewczyny. Przesuwał je między palcami, jakby coś sobie przypominał. Zniosła to, spinając się jednak jak zwierzę do skoku.

– Słucham? – wydukała skołowana.

Gustaw Moro zdawał się znudzony.

– Agnieszka Werner. Tak twoja matka nazywała się przed ślubem z tym pacanem marynarzem, który za chwilę będzie gryzł glebę. Kurczaka można zdradzić tylko raz. Ostatni. Nosisz jej nazwisko. Imię wybrałem ja, więc pamiętam. Małgorzata. Wyrosłaś na kobietę znacznie piękniejszą niż ona.

Gosia gwałtownie wyrwała się z jego kleszczy, ale mężczyzna tylko zaśmiał się pod wąsem.

– Widzę, że rozumu też ci nie brakuje. Moja krew.

Nagle spoważniał.

– Jelcyn od dawna mi o tobie opowiada, więc wstawiłem się u Mecenasa. Bo chyba nie wierzysz w jego bezinteresowną miłość do bliźnich? – Wskazał na jej fartuszek i sukienkę kelnerki. – Wszystko kosztuje.

Gosia instynktownie zasłoniła brzuch i zgarbiła się, by ukryć dekolt.

– Przecież mamy wspólny interes. Nie powiesz mi, że kochałaś Piotra Marię jak ojca. Sprzedałby cię za garść moniaków, okradłby przed śmiercią ze złotych zębów i naszczał na twój grób.

Gosia skrzywiła się. Chciała odpowiedzieć temu nadętemu starcowi, że jeśli prawdą jest, iż to on uwiódł jej nastoletnią matkę, mamił obietnicami, a zaraz po porodzie zostawił je obie bez środków do życia, to właśnie na jego grób należałoby naszczać najpierw.

– Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi – powiedziała, siląc się na obojętność.

A potem, zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się i zaczęła biec. Zdawało się jej, że pokonanie kilkusetmetrowej odległości trwa całe wieki. Nikt nie ruszył za nią w pogoń, nie powalił na ziemię. Do jej uszu dobiegł jedynie gromki śmiech Gutka i jego groźba:

– Laluś dostanie dziś wciry. Nie wygrzebie się z tej niesubordynacji. Jest pozamiatany.

Wchodząc do Maxima, usłyszała strzały. Całą zmianę drżała na samą myśl, że ten młody chłopak zapłacił za jej głupotę życiem, i zastanawiała się, co powie, kiedy przyjedzie policja, jednak nie usłyszała syreny. Za to o świcie przed wejściem zaroiło się od czarnych bmw. Widziała z okna, że ochroniarze pakowali do bagażników czarne worki. Nie była pewna, czy to te walizki, które widziała w nocy, czy może ciała zabitych. Wtedy za kierownicą jednego z aut dostrzegła swojego wybawcę. Nawet nie spojrzał w jej kierunku, ale ucieszyła się, że jest żywy. Pozostali bohaterowie tej historii zupełnie jej nie interesowali.

– Dopiero cię awansowałem, a już nosek zaswędział. – Podszedł do niej Jelcyn. Nadal był w smokingu, choć koszula była już przepocona, spodnie wymiętoszone i uwalane białym proszkiem. Fular zwisał smętnie z kieszeni. Wyszukał w paczce papierosa. Włożył do ust. Nie zapalał. Wpatrywał się wnikliwie w twarz dziewczyny. – Jutro bądź na dziesiątą wieczór. Coś ładnego włóż – dodał. – Ustalimy, co dalej, bo nieźle namieszałaś.

Z kieszeni wysupłał czepek, który zgubiła na tyłach restauracji, otrzepał go, ale jej nie podał. Twarz miał poważną. Wiedziała, że jest w kłopotach.

– Ja się starałem, Seba się starał, ale Kurczak wie, że to byłaś ty i widziałaś. Zostało ci tylko jedno.

– Co? – jęknęła. – Ja nie rozumiem…

– Masz szczęście, że Gutek lubi małolaty. Wprawdzie jesteś dla niego za stara, ale chuda jesteś, biust jeszcze niedorozwinięty. Napalił się na ciebie już dawno temu. W kółko mnie o ciebie pytał. Zobowiązał się przed Kurczakiem wziąć to na siebie. Tylko zrób coś z włosami. Białe mają być. Bo wiesz, rude to wredne. – Uśmiechnął się smutno i odszedł.

Gosia obciągnęła zbyt krótką spódnicę.

– Sprzedali mnie? – zwróciła się do Ukraińca, który siedział na schodach i czyścił sobie paznokcie kozikiem.

Taras długo nie odpowiadał. Zdawało się, że czynność pochłania go tak, iż stracił kontakt ze światem, ale Gosia znała go dobrze i wiedziała, że w końcu powie jej prawdę. Obejrzała się za siebie. Jelcyn schował się już do środka. Zawahała się, ale w końcu usiadła obok.

– Czego oni ode mnie chcą?

Ukrainiec uparcie milczał. Był niski, lecz potężny jak mały niedźwiedź. Chciałaby mieć takiego ojca. Wyobrażała sobie, że otacza ją muskularnym ramieniem i obiecuje, że zajmie się tym tematem, a ona by mu wierzyła. Nie było w tym nic erotycznego. Miała tylko potrzebę wypłakać się i zasnąć kamiennym snem. Ale Taras nie zbliżył się do niej nawet na milimetr. Za to na schody wyszedł znów Jelcyn z kluczami. Zakładał sztaby, przekręcał kolejne zamki.

– To nic strasznego. Dasz sobie radę. – Ziewnął.

Gosia ukryła twarz w dłoniach. Włączyła walkmana, włożyła słuchawki do uszu. Rozbrzmiały pierwsze takty Snu. Przewinęła. Poleciała Bitter Sweet Symphony. A potem Come As You Are. Kiedy kaseta wkręciła się w odtwarzacz i dziewczyna była zmuszona nawinąć taśmę jeszcze raz, Taras w końcu się odezwał:

– Eto uże nie tolko twoj biznes, Margareta. Wsie oni iszczeznut. Uwidisz. Idiot wojna.

– Chcesz mieć uchwałę, kup sobie prezydenta – zaśmiał się Gustaw Moro i skinął na Gosię, by przyniosła więcej lodu.

Dziewczyna chwyciła metalowe wiaderko i ruszyła do aneksu kuchennego. Idąc, przyjrzała się swojemu odbiciu w ścianie okien zimowego tarasu. Miała świadomość, że wszyscy obecni w tym pomieszczeniu odprowadzają ją łakomym spojrzeniem. Nie bez przyczyny Gutek nakazał jej dziś włożyć sukienkę z gumowanego materiału, która przykleiła jej się do ciała i bezceremonialnie eksponowała wszystkie jego walory. Obwiesiła się też całym złotem, którym ją obdarował do tej pory. Wiedziała, że jeśli musiałaby uciekać, nie będzie czasu na pakowanie. Poza nią w salonie nie było innych kobiet. Ludzie Jerzego Popławskiego siedzieli na miękkich sofach. Grali w karty na żetony, udając głuchych. Tak naprawdę chłonęli każde słowo szefa i byli w pogotowiu. Przed nimi stały napoje bezalkoholowe oraz miska ponczu, który Gosia nauczyła się robić, kiedy zamieszkała u Gutka przy Króla Jana III. Ten dom podziwiali wszyscy. Gutek jako pierwszy w latach osiemdziesiątych zbudował sobie basen na dachu nowoczesnego apartamentowca. Lokal miał być wizytówką jego możliwości budowlanych i tak było w istocie. Każdy, kto wybierał się po andruty, niemal na wyciągnięcie dłoni mógł podziwiać błękitną lagunę otoczoną rododendronami. Budziło to w wielu prawdziwą zawiść, co jednak tylko cieszyło Gutka. Broń gości została zdeponowana i leżała w plastikowym pudełku, w śluzie u ochroniarzy apartamentu dewelopera. Dziewczyna była jednak przekonana, że gdyby podczas narady Słoń z Gutkiem nie doszli do porozumienia, poradzą sobie gołymi rękoma. Z boku, na pufie rozsiadł się Waldek Pilichowiak, patykowaty kurier z Wejherowa zwany Tamagoczim. Był niewiele starszy od Gosi, raczej chuchro o zapadniętych policzkach. Na twarzy nawet śladu zarostu. Nie brał udziału w dyskusji, nic nie jadł i nie pił. Już na początku debaty założył słuchawki i zapamiętale grał w elektroniczną gierkę dla dzieci. Gutek wyraźnie go nie znosił. Co jakiś czas zerkał podejrzliwie na bandytę i wykrzywiał twarz w pogardliwym grymasie.

– Nie wspominałeś, że wyjdzie tak drogo. – Słoń poprawił okulary na nosie. – Ani że choć mam płacić więcej, udziałów dostanę mniej.

– Sprawa wykracza daleko poza poziom polityki lokalnej – podkreślił rozpromieniony Gutek.

– To się jeszcze okaże.

– Sam w ubiegłym roku mówiłeś, Jerzyku, że się nam opłaci. Tobie się nie udało. Za bardzo afiszujesz się w Sopocie z Julkiem. Wszyscy wiedzą przecież, że nasz zwycięski bokserek to figurant Pastucha. Ale od czego ma się przyjaciół? Wystarczy pięć właściwych numerów, by dotrzeć do papieża, a my potrzebujemy tylko spacyfikować szeryfa – dodał, po czym rozejrzał się, czy osiągnął odpowiedni efekt.

– Szkoda tylko, że jednym z tych kontaktów jest twój brat, a nie ty – odciął się Słoń i cmoknął z dezaprobatą. – A może Anatol, Bogu ducha winny młodszy Moro, jeszcze o niczym nie wie?

Gutek zerwał się. Gracze zamarli z kartami w rękach. Czekali na sygnał Popławskiego, lecz Słoń milczał.

– Kurwa. – Tamagoczi rozpaczliwie wciskał guziki gierki. – Ja pierdolę!

Dopiero po chwili podniósł głowę i uśmiechnął się głupawo.

– Sorry – zwrócił się do Słonia.

Ten podniósł dłoń, Tamagoczi natychmiast odłożył gierkę. Nie zdjął jednak słuchawek. Powietrze zgęstniało.

Gutek wahał się. Chciał coś powiedzieć, międlił w ustach przekleństwa. Ostatecznie powstrzymał się od pyskówki, usiadł bardzo powoli. Rozpiął guzik tweedowej marynarki. Włożył do ust truskawkę. Połknął ją razem z szypułką. Mlasnął.

– Brat zrobi, co mu każę – powiedział głośniej, niż powinien.

Nie zabrzmiało to wiarygodnie.

– Skoro tak mówisz – odparł z przekąsem Słoń. – Nie wypada mi nie wierzyć. Jest to raczej istotne, bo jak się domyślam, to on wykłada większość kasy. Ale jakby co, mam numer do twojego komornika. W pierwszej kolejności zażądam oszacowania tego właśnie budynku. Basen mi niepotrzebny, ale będę miał blisko na wafle.

Gutek wybuchnął kontrolowanym śmiechem. Słoń się przyłączył. Wszystko znów było, jak należy. Następnie gangster sprawnie okrążył stół, omijając przeszkody dla wózka, po czym wyjął cygaro z pudełka stojącego przed Gutkiem. Długo kręcił je w dłoniach, powąchał, by w końcu odciąć końcówkę, ale kiedy Gutek pośpieszył z zapalniczką, zmienił zamiar. Odkroił sobie spory kawał tortu bezowego i rozgniótł go na talerzyku, robiąc z ciasta papkę. Gutek przypatrywał się tym działaniom z obrzydzeniem. Ludzie Słonia zaś znów się odprężyli i rzucali ukradkowe spojrzenia w stronę nóg Gosi. Tamagoczi także wrócił do swojej gry.

– Miałeś udane lato, Gustawie. – Słoń przejechał teraz wózkiem pod okno. Przyjrzał się ogromnemu basenowi wykładanemu portugalską porcelaną. Na tafli wody pływało kilka jesiennych liści. – Małolata się sprawdza?

– Jak złoto. – Gutek nerwowo upił łyk drinka. Skrzywił się. – Co z tym lodem?

W tym momencie dziewczyna postawiła na stole oszronione wiaderko. Gutek gwałtownie podciął ją pod kolanami. Zaskoczona, straciła równowagę i opadła wprost na kościste kolana biznesmena. Objął ją wpół i siłą przyciągnął do siebie, miętosząc jej pośladki oraz piersi, jakby to była plastelina. Nie zaprotestowała, ale na jej twarzy wraz z rumieńcem pojawił się grymas wstrętu. Kiedy Gutek chciał ją pocałować, odwróciła głowę.

Słoń obserwował ten popis z wielkim zaciekawieniem. Kątem oka złapał również wściekłe spojrzenie stojącego przy drzwiach Lalusia. Kierowca zbielał na twarzy, z trudem się hamował. Gosia tymczasem cmoknęła powietrze w okolicy czoła Gutka i delikatnie, lecz stanowczo, wysupłała się z jego objęć.

– Może kawy? – zaszczebiotała do Popławskiego. – Herbaty?

– Ma pani rumianek? – zainteresował się gangster. – O tej porze piję tylko ziółka. Lekarz mi zalecił.

Gosia skinęła głową i zwróciła się do karków na sofie.

– A panowie?

Wyraźnie się ożywili. Kokietowali ją, jakby znajdowali się w Wersalu. Zamówili colę i dodatkową porcję paluszków, ale kiedy najmłodszy i najbardziej napompowany sterydami mięśniak spytał o strogonowa, ruszyła do kuchni, kręcąc przesadnie biodrami.

– Pojawiła się raczej nieoczekiwanie. – Słoń odchrząknął z niewinną miną. – Ufasz jej?

Gutek przyjrzał mu się badawczo.

– Inaczej miałaby już włoskie obuwie.

– Trochę szybko się wprowadziła. Pozwalasz jej tutaj być.

– Tak jak ty tym bydlakom – odburknął Gutek i spojrzał na Tamagocziego. – Nie słyszałem, żeby Kurczak podpisał z nami pakt o nieagresji.

– Z tobą niczego nie musimy podpisywać – odpowiedział mu Tamagoczi z kpiącym uśmiechem i chciał jeszcze coś dodać, ale Słoń go uciszył.

– To sprawa między mną a Kurczakiem. Nasz biznes to nie twój biznes. Niech cię o to głowa nie boli.

Gutek nie miał wyjścia, zapamiętał zniewagę i postanowił całkowicie ignorować Tamagocziego.

– Sprawdziłem ją – zapewnił Słonia.

Mężczyzna wysupłał z bocznej saszetki przytroczonej do wózka mały notes w skajowych okładkach. Otworzył, poślinił ołówek.

– Nie rób sobie kłopotu. Nie ma jej w bazie – uciął Gutek.

– Zamiast twoich zapewnień wolałbym jej PESEL. Z ostatnią twoją świnką było sporo zawracania głowy. Straciliśmy trzydzieści fur, że o czterech zaufanych żołnierzach nie wspomnę. Kurczak się wkurwił, bo wypłynęła na Zatoce. A co gorsza, jej mamusia prawie poszła do mediów.

– Prawie poszła – podkreślił Gutek. I uderzył się w pierś, jakby składał przysięgę. – Załatwione. Zapomniane. Mea culpa.

– Sypać zaczęła w najmniej odpowiednim momencie. Zablokowała nam korytarz w obwodzie kaliningradzkim. Jeszcze długo nie będzie tam czysto. No i jest jeszcze ta twoja Beatka z młodym kochasiem ze stadniny – ciągnął niestrudzony Słoń, ale Gutek natychmiast mu przerwał.

– Do tej sprawy jeszcze wrócimy. Już nie będę się z nimi bawił.

Popławski westchnął.

– Ostatni raz po tobie sprzątałem. Chciałbym, żeby to było jasne.

– Jak słońce! Otwarcie korytarza tureckiego dla kolumbijskiego śniegu naprawi nasze stosunki z Kurczakiem. Wczoraj się z nim widziałem. Pracują bardzo efektywnie. Niemcy aż kwiczą z radości na zatrzymanie ludzi Pastucha. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. To się nazywa kapitalizm. A i Jesiotr będzie zadowolony.

– Takie bzdety nie obchodzą go chyba w wiedeńskim sanatorium. Dostał izolatkę, z tego, co wiem.

– I bardzo dobrze. Sypie? Słyszałem, że trafili go ruskim krokodylem. Ponoć nogę mieli mu odjąć. Jak on teraz, biedak, będzie ruchał o kulach?

Słoń wzruszył ramionami i zamaszyście zamknął notes. Spojrzał raz jeszcze na Gosię krzątającą się w kuchni. A potem łypnął na Sebastiana, który nie spuszczał z dziewczyny wzroku, i wreszcie na Gutka.

– Guciu – zaczął po ojcowsku, choć byli w tym samym wieku. – Znasz jej starego. On zna ciebie. Nigdy nie byliście i nie będziecie przyjaciółmi. Na co ci to?

Gutek zaśmiał się nerwowo.

– Człowieku, ona nie ma ojca. Wziąłem ją z domu dziecka. A kapitan Stokłosa niech się cieszy, że wciąż ma komplet kończyn oraz głowę. Bo jakby zadarł z Pochłaniaczem, brakłoby mu już kilku paluszków do liczenia kapuchy. Od wczoraj obiecał poprawę. Słyszałeś pewnie – dodał z dumą Gutek.

– Z Maxima ją wziąłeś. – Słoń nie pozwolił na zmianę tematu. – Ukrywała się tam. Jelcyn gadał, że matka schowała ją w bidulu, bo kapitan do niej lazł. Ma też siostrę. – Przerwał, widząc dziwne zacietrzewienie na twarzy Gutka. – Też niezła dupa, tylko chyba niepełnoletnia. A Jesiotr, jak się dowie, co zrobiłeś z jego przydupasem żeglugi wielkiej, potnie ci ją na paski. – Zwrócił wzrok na dziewczynę. – Tak swoją drogą, muszą teraz na gwałt szukać nowego kapitana na „Juratę”. Podobno Eva wygrywa w przedbiegach. Wraca za kilka dni z Wiednia z Pochłaniaczem w obstawie, bo szukają jej wszystkie służby. Wiedziałeś, że oni są razem? Ech, nie chciałbym być w twojej skórze, jak Jesiotr się dowie. – Machnął ręką.

Gutek przyjrzał się koledze rozbawiony.

– „Jurata” to przypał. Wspomnisz moje słowa.

Słoń udał, że nie słyszy. Przypatrywali się obaj dziewczynie w czerwonej sukience. Gosia, otoczona dobrze zbudowanymi mężczyznami w dresach, uwijała się teraz przy ekspresie do kawy. Atmosfera w tamtej części mieszkania kipiała testosteronem. Co chwila słychać było salwy śmiechu.

Gutek perorował więc dalej:

– Popukałbyś, co? Mogę się podzielić. Jak mi się znudzi, puszczę ją do drugiego obiegu.

– Twój kutas, twoje ryzyko – mruknął wyraźnie znudzony dyskusją Słoń. Wciąż walczył z bezą. – Zresztą za stary jesteś na kazania. Ta dziewczyna jest dobra, ale to jeden strzał. Z tym że to ty leżysz na deskach. I od kiedy to taki jesteś przyjaciel Wojtka Kłysia? Pochłaniacz dowie się, że robisz coś na lewo i z radością wyjmie swój sekator.

– Wystarczy – mruknął Gutek.

– Jak chcesz. – Słoń podniósł do ust kęs tortu. – Tylko ci dobrze radzę. Nie kombinuj nic za jego plecami, bo Pochłaniacz po prostu lubi ucinać paluchy. I nie zawaha się, nawet jeśli wczoraj przyrzekał ci sojusz.

– Nic nie kombinuję.

– Akurat. – Słoń wzruszył ramionami. – Srali muchy, będzie wiosna.

– Wracając do naszych spraw – rzucił niby od niechcenia Gutek, znacznie zniżając głos. Rozejrzał się. – Mam solidną kartę przetargową. Dokument, który wart jest…

– Nic nie jest wart – wszedł mu w słowo Popławski.

Tym razem nie krył wściekłości.

Jego gwałtowna reakcja zaskoczyła Gutka, mimo to nie odpuszczał.

– Pismaki już to dostały. Mam swój ekran w „Głosie Wybrzeża”. Materiał idzie za dwa tygodnie i lider gdańskiej opozycji będzie skompromitowany.

Słoń zaśmiał się szczerze rozbawiony.

– Nikt się dziś nie przejmie wątkiem esbecji w życiorysie. Choćby i facet został prezydentem. Lustracja to mowa nienawiści. Gruba kreska jest teraz na topie. Nie uwalniajmy bomb z łajnem, kojarzysz? Dla wszystkich tak jest lepiej.

– To nie to. Żadne tam esbeckie teczki. Mam coś całkiem nowego – rozpromienił się Gutek. Szczerze się ucieszył, że mówią o dwóch różnych sprawach. – Chodzi o dużą forsę do wyjęcia. O Pierwszego Psa.

– Od dawna mam go w kieszeni – zbył go lekceważąco Słoń. – Sam go wsadziłem na to stanowisko.

– O Pierwszego Grubego Psa.

Gutek podniósł do góry szklankę z drinkiem. Mrugnął do Popławskiego. Ten milczał jak głaz. Jego twarz nie wyrażała niczego.

– To za otwarcie furtki transferowej – kontynuował tymczasem Gutek. – Całej autostrady dla naszego śniegu.

– Naszego? – Słoń zmarszczył czoło. – Śniegu? Wiesz, że jestem absolutnym fanem motoryzacji. Biznes rozrywkowy też lubię całkiem, nie powiem. Kobiety, wszelkie zboczenia i dewiacje nie są mi obce. Narzędzia terroru, balistyka, kino, czasem krótka smycz, ale prochu nie lubię. Nie toleruję. Nie zezwalam. Tępię. – Podniósł głos, a im dłużej mówił, tym bardziej się nakręcał i coraz wyżej wstawał z wózka. – Poza tym, z tego, co wiem, ty jesteś biznesmenem. Czyścisz w budowlance pieniądze, które ja zarobię. Nie odwrotnie.

– Rozumiem, Jerzyku, że to jedynie wersja oficjalna – przerwał mu Gutek. – Szkoda, bo naprawdę cenię twoją opinię. Też jestem tradycjonalistą. Honor to podstawa. Ale choć przykro mi to mówić, alkohol i papierochy to już przeszłość. Czas zainwestować w nowe technologie. W ropę. Energetykę. Cały kraj woła o jeszcze. Popyt znacznie przewyższa podaż. To biznes rozwijający się szybciej niż moja oryginalna branża. Budowlanka zresztą nada się doskonale do wyczyszczenia tych złociszy, które zarobimy na MDMA i kryształach.

– Mówisz do mnie jak do dziecka – żachnął się Słoń. I zarechotał jak z doskonałego żartu. – My zarobimy? Ja z tobą? A dlaczego miałbym wchodzić w jakiekolwiek partnerstwo? Mam już wspólników. Sprawdzonych i pewnych od lat. Może małe przypomnienie: ty pracujesz pode mną, Gutek. Dla mnie. Ty jesteś mój. Zapomniałeś?

Gutek udał, że nie słyszy pogardy w głosie Popławskiego.

– Taras, skocz no do garażu – krzyknął do Ukraińca skulonego przy kaloryferze.

Wszyscy odwrócili głowy. Niektórzy dopiero teraz zauważyli niewysokiego, ale umięśnionego i nieproporcjonalnie szerokiego w barach mężczyznę, który wzbudzał respekt. Potężne ramiona, dłonie wielkości patelni. Ogromny arbuz zamiast głowy, ogolony na łyso, z mnóstwem blizn i tatuaży wykonanych głównie cyrylicą. Reszta ciała mężczyzny była drobna i wiotka. Nogi chude, patykowate. Stopy w za dużych gumowych klapkach zdawały się karykaturalnie krótkie, jakby nie dawały oparcia tak rozbudowanemu tułowiowi.

– Przynieś swoją torbę podróżną – polecił Gutek. – Tę w niebieską kratę. Mniejszą.

Ukrainiec wytoczył się z salonu bardzo powoli, kląskając głośno klapkami. Kiedy mijał się w drzwiach z Lalusiem, uścisnęli sobie dłonie, co nie uszło uwagi Popławskiego.

– Skąd go wytrzasnąłeś?

– Z kątowni – zaśmiał się Gutek. – Przydałby ci się, co? Sam go znalazłem i wykształciłem.

– Chyba nie w robieniu wrażenia. Gadanego też nie ma. – Słoń się skrzywił. – Ani gustu.

– Ma dobre oko i silne ręce – pośpieszył z wyjaśnieniem Gutek, pusząc się jak paw. – Jeszcze nie raz mnie o niego poprosisz. W pojedynkę poradziłby sobie z twoimi trzema i to bez metalowych pomocy naukowych.

– A tak na poważnie?

– Przypałętał się na pekaesie, co, Gosia? – krzyknął do nowej dziewczyny, jakby szukał u niej wsparcia. – Na truskawki do Polszy przyjechał, ale ma taką maskę, że nikt go nie chciał zatrudnić. Pomyślałem, że się nada. Jelcyn go przytulił w Maximie. I miałem rację. Daję ci na niego gwarancję jakości. Pamiętasz działacza kółek rolniczych i wieloletniego dłużnika Pochłaniacza, bo na kampanię pieniądze wziął, ale z umów się nie wywiązał?

– Podnóżka pana polityka po solarium z krawatem w wesołe prezerwatywy?

– Powiem inaczej, jak mówi o sekretarzu byłego ministra nasz przyjaciel Pochłaniacz: żona tego cwela, co na psiarni wystawił szanowanego biznesmena na trzy lata, już jest wdową. Bierz się do niej. – Gutek wzruszył ramionami i gromko śmiał się z własnego żartu.

Słoń trawił wiadomość.

– Samobójstwo. Nasz Taras gołymi ręcami go odpalił. Taki chłop ma naturalny ścisk w grabuli. Musiał się śpieszyć, by po zadławieniu charakterystyczna bruzda samobójcza posiadała cechy przyżyciowości, jak mawia mój kolega doktor z czterdziestoletnim stażem pracy z trupami. Niemożliwe? Owszem. Ale psiarnia nawet palucha nie znalazła ani peta, bo Taras nie pali. Tylko przekrwiona przegroda nosowa i pajączki w gałkach ocznych ofiary mogły sprawę rypnąć, ale z tym sobie jakoś poradzili magicy od techniki moich kumpli ze służb. Nie wnikałem, jak to załatwili. Jest w każdym razie posprzątane i wszystkie papiery w aktach są czyste. Kosztowało to parę złotych, ale inwestycja już teraz się zwraca. Tak na poważnie to Afganistan, pierwsza linia. Szkolenie GRU i legitka na czołgi. Na ciele ma trzydzieści dwie blizny. Chcesz, to ci pokaże w wolnej chwili. W jednej z dziur może chować pomarańczę. Zmartwychwstał ze trzy razy. Raz po nim przejechało działko bojowe. No i te urocze tatuaże.

– Prawdziwy skarb – potwierdził Słoń. – Fakir albo talent. Trzymasz go w domu? Nie boisz się, że cię zje, jak przymkniesz oko?

– W nocy też, Jerzyku, więc nie zapraszam. – Gutek znów zaśmiał się fałszywie. – Swoją drogą szykuje się piękna przygoda. Jeśli nie chcesz, nie będę cię przekonywał. Wiem, że się nie lubicie z Wojtkiem, ale Pochłaniacz dawno obiecał swój akces, a ja się zgodziłem.

– Zgodziłeś się – zakpił Słoń i roześmiał się głośno, jakby usłyszał doskonałą anegdotę. – Wspaniałe wieści.

Gutek nadął się obrażony.

– Poza tobą mamy innych chętnych. Nie chcę, żeby jucha przedwcześnie poszła w miasto, bo po co dostarczać im podniet, jak do podziału tortu wystarczy trzech. Na więcej styknie.

– Trzech? To jest jeszcze ktoś następny poza mną i tym szczurem Pochłaniaczem? – Słoń zerknął na Tamagocziego. – Kto trzeci? Kurczak?

– No ja. – Gutek udał zdziwionego. – Ty, oczywiście, ja i Pochłaniacz. Czwarta część idzie na koszty.

– Pochłaniacz? Na jakie koszty? – wychrypiał Słoń. – Kurczak wie?

Gutek zacisnął usta. Tamagoczi przestał grać. Rejestrował przebieg rozmowy, jakby zapisywał ją na twardym dysku. Zaczynało robić się nieprzyjemnie. Niestety Gutek nie dostrzegał zagrożenia. Ciągnął, radośnie klaszcząc w dłonie:

– Drogie to było i nie wykluczam, że cena jeszcze wzrośnie. Ale kiedy Gruby Pies zostanie spacyfikowany, nikt poza nami się nie wciśnie! Zmonopolizujemy rynek. Dlatego trzeba spieniężyć wszystko, co się da, i zainwestować w towar. Opłacić magazyny. Ochronę, psiarnię. Pierwsze transporty są już na Kontenerowej. W moim magazynie – dokończył z dumą.

Słoń zawiesił w powietrzu widelczyk z bezą.

– Obyczajówka czy TW?

Gutek pokiwał mu palcem, jak małemu chłopcu.

– Śpij spokojnie, Jerzyku. Detonacja stuprocentowa. Dlatego drożej wychodzi.

– Przejdźmy do biblioteki. – Słoń spojrzał na otwarte drzwi gabinetu Gutka. – Nie będę kupował kota w worku.

– Nie musimy tam iść. – Gutek nagle spoważniał. Pochylił głowę w kierunku Słonia i zniżył głos do szeptu: – Nie muszę ci pokazywać tych dokumentów. One ciebie dotyczą. I Pastucha, z którym od dawna negocjujesz temat kolumbijskiego kanału, bo te bajki moralne o szkodliwości prochu to możesz wstawiać swojej babci. Grubego Psa też tam znajdziemy, więc chyba jednak współpracował, a teraz, kiedy został wyeliminowany, gra z politykami, by wrócić. Posunął się ponoć do głupiego blefu wobec służb, co Pochłaniacz wyniuchał, ale ja generała nawet rozumiem. Wie i sra pod siebie ze strachu. To dlatego polazł do mocodawców z raportem. Liczy na nowe otwarcie, a powinien przeczekać. Jeśli nie masz sposobu na pokonanie przeciwnika, zabierz mu nerwy. Będzie twój. – Gutek cieszył się jak dziecko. – Razem z wierchuszką największych czerwonych pająków radzą pewnie teraz, co robić, kogo odpalać najpierw. Wyjścia więc za bardzo nie ma. Ale na razie cicho sza. Nikomu nie powiem, Jerzyku.

Słoń wpatrywał się w Gutka z nienawiścią. Kipiał z wściekłości, ale jak zwykle zachował spokój.

– Ile? – syknął.

– Tyle, ile każdy ze wspólników. Trzydzieści procent.

– A gwarancje?

– Żadnych.

Słoń zdobył się na uśmiech.

– Mam nadzieję, że zabukowałeś sobie grób? – powiedział.

– W alei zasłużonych – odparł niefrasobliwie Gutek. – Nie ma się co wstydzić. Takie czasy. Wszyscy ambitni to robili. Gangrenę najskuteczniej się leczy za pomocą amputacji. Byle nie zwlekać za długo, bo zostaje tylko modlitwa. Na razie proponuję ci biznes na uczciwych warunkach. Przydadzą się twoje kontakty, żołnierze. Forsa też idzie na trzy, odejmując część kosztową. Sam rozumiesz. Potrzebujemy Pochłaniacza, by wyrównać siły, bo twoje są w tej sytuacji, powiedziałbym, nieco nadwyrężone. – Zawiesił głos.

Słoń wpatrywał się w Gutka w napięciu. Obaj wiedzieli jednak, że gangster ma związane ręce i musi się zgodzić.

– Otwierasz puszkę Pandory, panie prezes – odezwał się w końcu Popławski, a Gutek odetchnął z ulgą. – Znasz chyba konsekwencje?

– Liczę na nie. – Gutek się uśmiechnął. – I powiem ci więcej. Dorzucę to cacko w czerwonej sukience, jeśli masz ochotę.

Pomachał do dziewczyny częstującej właśnie parującym strogonowem trzech ludzi Słonia. Gosia odmachała mu niemrawo. Posłał jej całusa. Natychmiast odwróciła się na pięcie. Mimo tego dodał:

– Warto spróbować. Nieznacznie używana.

Słoń wpatrywał się w dziewczynę. Siedzący wokół niej mężczyźni prześcigali się w koszarowych żartach.

– Wolałabym jednak dobrego cyngla. – Słoń wskazał miejsce przy kaloryferze, gdzie siedział Taras. – Bo wiesz, Gruby Pies to betka. Widać musi zostać uciszony dla dobra wszystkich zainteresowanych. A jest ich cała zgraja i mają środki. To nie moja bajka. Nie będę się mieszał do polityki. Jestem na to za krótki. Mnie martwi twój nagły pociąg do Pochłaniacza. Znam Wojtka od dzieciaka. Pierwszy palec obciął przy mnie i już wtedy dało mu to dużo frajdy. Gra tylko o swój statek do Kolumbii i choćbyś mnie przekonywał, że jest twoim funflem, że mu ufasz, wchodzisz tym sposobem do czyśćca.

Odblokował koła wózka i zaczął wykręcać.

– Na twoim miejscu sprawdziłbym jednak PESEL tej małej. Pojawiła się w tym momencie nie bez przyczyny. Skąd wiesz, czy Stokłosa albo Jelcyn ci jej nie podstawili? Ona nie jest taka, jak te poprzednie.

– No pewnie. Jest brzydsza, starsza, ale ma tyłeczek stworzony do łupania orzechów. I to naturalny rudzielec. Wszędzie.

– Nie jest durna – westchnął Słoń. – Takie omijasz, żenisz się z nimi albo szybko je zakopujesz. Inaczej zyskują przewagę.

Tamagoczi ruszył do kuchni. Gosia podała mu porcję gulaszu, ale odmówił. Przy stoliku na dłuższą chwilę zapadła cisza.

– Skoro praktycznie zgadzamy się we wszystkim – Gutek odchrząknął, widząc zniecierpliwienie na twarzy Popławskiego – mam prośbę o jedną małą przysługę. Jak dla przyjaciela.

Słoń zdjął okulary, przetarł je jedwabną ściereczką. Wpatrywał się w Gutka oczyma krótkowidza.

– Wiesz, jaki mam kłopot z tym dżokejem? Tym chłystkiem mojej byłej. Tej kurwy Beaty.

– To matka twoich dzieci.

– Tej suki w rui.

– Chyba już dość napsułeś im krwi. Od pożaru jej sklepu minął ledwie tydzień. Czy jeszcze nie?

– Stare dzieje. – Gutek machnął ręką. – Wczoraj Taras z Sebą wóz mu naremontowali. Tak dla żartu, kwalifikuje się na szrot. Patrzyłem z radością, jak pukawka dymał do pracy eskaemką.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– Zutylizujesz go.

– Ja? – zdziwił się szczerze Słoń. Z trudem ukrywał oburzenie. Nie był przyzwyczajony do słuchania rozkazów. Zwykle sam je wydawał. Wskazał na swój wózek inwalidzki. – Zasadniczo nie mam kompetencji.

– No przecież, że nie oczekuję aż takiego dowodu przyjaźni, Jerzyku. Poślij tam kogoś solidnego. Zapłacę za robociznę.

– Masz swojego ruska.

– Rzuca się w oczy. Poza tym tutaj mi potrzebny. Psa nie mam, a domu ktoś musi pilnować.

– To braciak już nieaktualny?

– Akcję wstrzymaj. – Gutek spoważniał. – Do czasu Grubego Psa. To wiele zmieni.

– To zmieni wszystko.

– Żebyś wiedział, kumie. – Zadowolony Gutek poczochrał wąsa. – Cały układ sił.

– Dlatego ja w to nie wchodzę – zdecydował Słoń, a ciszę, która zapadła, można było kroić. – Na twoim miejscu też bym się zastanowił. Będziesz miał na głowie całą psiarnię. Gra moim zdaniem zbyt ryzykowna. Taką wiadomość możesz przekazać swoim mocodawcom. I nie chodzi o Pochłaniacza. Ani o pieniądze.

Gutek z trudem ukrywał zaskoczenie.

– Zlecenie jest kryte. Czekamy na wytyczne z MSWiA. Ten, kto zrobi ten dil, będzie królem.

– Na krótko. Szybko zostanie zutylizowany.

– Na stare lata zrobiłeś się strachliwy.

– Po prostu stać mnie jeszcze na dokonywanie wyborów – warknął Słoń.

Trzasnęły drzwi. Do pokoju wczłapał Ukrainiec. Z siatki wyciągnął kilka oklejonych taśmą pakową prostopadłościanów. Ułożył je rzędem na stoliku. Gutek dał mu znak. Taras wyciągnął zza skarpety swój wojskowy nóż i jednym ruchem rozciął folię, ukazując białe kryształy wielkości mirabelek. Słoń z daleka widział, że towar jest pierwsza klasa.

Taras każdą czynność wykonywał precyzyjnie i powoli, jakby świat zewnętrzny zbytnio go rozpraszał. Popławski z zadowoleniem przyglądał się poczynaniom Ukraińca, doceniał jego ukryty intelekt, trzymanie emocji na wodzy i wyuczony spryt. Cudzoziemiec nikomu nie patrzył w oczy. Z nikim nie zadzierał. Doskonale wyczuwał, kto jest kim w tym pomieszczeniu i jaka jest obecnie jego własna pozycja. Ale ona się zmieni. Bo facet miał swoje zasady. W przeciwieństwie do Lalusia przy drzwiach, który aż się pienił na widok nowej flamy Gutka. Słoń czuł, że młody kocha się w dziewczynie, i doświadczenie podpowiadało mu, że z tym dwojgiem będą jeszcze kłopoty, choć ten idiota Gutek zdawał się niczego nie dostrzegać. Zdobył się więc na miły wyraz twarzy i wyciągnął dłoń do Tarasa.

– Miło pana poznać. Jerzy Popławski. Dla przyjaciół Słoń.

Rad poznakomitsa – odparł człowiek niedźwiedź.

W tym momencie ludzie Słonia przestali jeść. Wszyscy obserwowali tę scenę w napięciu. Był to nieczęsty widok. Słoń nie zwykł spoufalać się z żołnierzami. Być może żaden z nich nie dostąpił tego zaszczytu. A jednak gangster zrobił wyjątek dla sobaki Gutka, jak nazywano za plecami Tarasa w ich ścisłym gronie. Jeśli dodać do tego, że działo się to w domu człowieka, którego Słoń, gdyby mógł, udusiłby dziś własnymi rękoma za bezczelną potwarz, stała się rzecz absolutnie niebywała.

Taras zdawał się nie dostrzegać wagi tej wiekopomnej chwili. Ledwie wysunął swoją potężną grabę i przyłożył ją do ręki Popławskiego, wstał, oblizał ostrze z narkotyku i odszedł na swoje legowisko przy kaloryferze.

– Bardzo dobrze wychowany siepacz – pochwalił go Słoń. – Polubiłem go.

– To mój cyngiel. – Gutek skorygował zazdrośnie słowa rywala, kładąc nacisk na słówko „mój”, po czym przesunął paczki z narkotykami w kierunku Popławskiego. – Czyściutki. Zrobisz sobie jeden do trzech. Doskonała jakość. O taką zawsze ciężko w biznesie. To gościniec dla twoich chłopców i zachęta do przemyśleń. Żebyś wiedział, że myślę perspektywicznie o naszej współpracy.

Prokurator Dariusz Norin wyłączył z prądu maszynę do pisania i zaczął układać akta. W biurze pozostały już niedobitki. Tylko młoda asesor Janka Rudnicka ślęczała nad dokumentami wrzuconymi jej rano przez szefa, by w trybie pilnym wezwała na przesłuchanie nieoczekiwanego świadka. Norin zdziwił się, bo był piątek, kwadrans po piętnastej, a w polskiej prokuraturze nie było zwyczaju zostawania po godzinach, jeśli ktoś nie miał dyżuru. Taką przywarę z jego wydziału miał tylko on, o co żona od lat ciosała mu kołki na głowie i nijak nie mogła go tego oduczyć. Dziś jednak nie zamierzał podtrzymywać tej niechlubnej tradycji. Renata od rana czekała na niego na Mazurach. Był pewien, że ma już na sobie te poszarpane spodenki z dżinsu, które tak lubił. Zadzwoniła, gdy tylko przybyła do Sztynortu, i pochwaliła go, że tango, które wynajął, jest piękne, a żagle całe, nie tak jak w ubiegłym roku. Policzyła też garnki i sztućce. Wszystko się zgadzało. Pogoda szykowała się idealna. Wiało tak, że bez Norina nie weźmie się do halsowania. Kazała mu przywieźć tę dużą latarkę i sprawdzić, czy płyn na komary jest w bocznej kieszeni jego torby, a potem skończyła jej się widać karta, bo połączenie przerwano. Znał wystarczająco żonę, by wiedzieć, że sprawę uznała za załatwioną i ruszyła na zakupy. Liczył, że zgromadzi odpowiedni zapas puszek i chleba, bo nie zamierzali schodzić na ląd przez najbliższy tydzień. Pewnie będzie utyskiwała, że sama musiała nosić ciężary, bo on jak zwykle został dłużej w pracy. Ale dobrze wiedział, jak udobruchać swoją smoczycę. Zrobi jej niespodziankę i przyjedzie wcześniej. Dziś rano zatankował micrę do pełna, a wieczorem zajmie się Renią, jak zawsze na wodzie. Oboje uwielbiali wspólne wyprawy. Ostatnio tak rzadko Ania zgadzała się pojechać do dziadków. Miała już dwanaście lat i uważała się za panienkę. A łóżkowe szaleństwa w czterdziestometrowym mieszkaniu z dzieckiem typu jestem-już-prawie-dorosła-i-wiem-co-tam-robicie-więc-sobie-darujcie nie wchodziły w grę.

Norin otworzył szafę. Z ulgą odwiesił zmiętoloną togę, w której miał odczytywać dziś akt oskarżenia w sprawie uprowadzenia TIR-a aż po dach zapakowanego papierosami z przemytu przez stałą grupę przestępczą. Znał dobrze wszystkich tych chłopaków, podobnie jak ich kobiety, które szpalerem witały go przed wejściem do sali. Rzucały w jego kierunku nienawistne spojrzenia, bo zanim prokurator Norin stworzył wydział przestępczości zorganizowanej, ich mężowie lub kochankowie stawali do takich spraw z wolnej stopy. Żaden się nie przyznawał, dawali sobie nawzajem alibi, a uprowadzenia ciężarówek z kradzionym towarem zwykle rozchodziły się po kościach, bo do trucka przemycanego alkoholu czy tytoniu nikt się nie przyznawał. Norin sprytnie jednak powiązał wszystkie śledztwa i regularnie udowadniał w aktach oskarżenia, że nie są to pojedyncze incydenty, lecz regularne działania gangu, co poskutkowało aresztami dla wszystkich. Najpierw na trzy miesiące, potem cały kolejny rok, ponieważ gangsterzy okazali się okrutnie chorowici i w ten sposób próbowali przeciągać wydanie orzeczenia. Dlatego kobiety całą wściekłość o to, że ich ukochani znajdują się za kratami, wyładowywały na jego skromnej osobie. Chyba siódmy już raz przybył do sądu, by usłyszeć, że rozprawa zostaje odroczona, a wiedział ze swoich źródeł, że następnym krokiem członków grupy będzie wyeliminowanie ławnika, co może oznaczać rozpoczęcie procesu od początku. Nie chciał dziś jednak o tym myśleć. W sądzie był sezon urlopowy, a na napisanie odpowiedniego pisma i rozwiązanie tej kwestii miał czternaście dni. Wróci z Mazur, zajmie się podsądnymi.

Otrzepał z paprochów prokuratorski uniform. Z wieszaka zdjął swój wysłużony sztormiak. Spod biurka wygrzebał torbę podróżną, a z niej cywilne ciuchy. Wyjściowe buty zamienił na pepegi, dyżurną marynarkę powiesił na krześle. Nie będzie jej oglądał przez cały urlop. Chwycił dżinsy i T-shirt, po czym wesoło pogwizdując, ruszył do łazienki, by uwolnić się wreszcie z koszuli i spodni od garniaka. Ten, kto lubi chodzić w kostiumie Kena, z pewnością ma duszę adwokata, tyle że nie dostał się na wymarzoną aplikację – zawsze to powtarzał. Na nic się zdadzą powieściowe mity o prokuratorach elegancikach. To nie Ameryka.

– Panie Darku. – Przed wejściem do łazienki zaczepiła go śliczna asesorka.

Janka Rudnicka była boso, w rozchełstanej bluzce. Ołówkową spódnicę miała wygniecioną i przesuniętą zamkiem naprzód. W rękach trzymała plik dokumentów w różnych miejscach poznaczonych kolorowymi fiszkami. Wyglądała na poruszoną. Była tak młoda i ładna, że kiedy tylko pojawiła się w wydziale, od razu zaproponował jej przejście na ty. To jednak nie zmieniło jej postawy. Przeciwnie, wzmogło jedynie respekt. Zaprzestała jedynie tytułowania go „panem prokuratorem”, ale uparcie pozostała przy „panu” i nadal traktowała go z absolutnie bezkrytycznym szacunkiem. A on wprost to ubóstwiał.

– Czy mogę na słówko?

– Za pół godziny muszę być na dworcu. – Norin próbował ją zbyć, ale Janka patrzyła tak błagalnie, że nie mógł powstrzymać się od żartu. – Chyba że zainteresowanie moją osobą ma nieco inne podłoże. – Wskazał koedukacyjną toaletę dla personelu.

Kobieta roześmiała się z wdziękiem.

– Znów pomyłka. – Uniósł kącik ust w kpiącym uśmiechu. – Tylko dwadzieścia centymetrów różnicy wzrostu, a człowiek całe życie przegrywa z Banderasem.

– Każą mi go zatrzymać. Co najmniej na czterdzieści osiem.

– I bardzo dobrze – odparł, wciąż udając powagę. – Zbójom nigdy nie zaszkodzi więzienny wikt. Zawsze po weekendzie rozmowa jest sympatyczniejsza.

– Kiedy to nie jest jakiś tam zbój. A sprawa o korupcję.

– Gratuluję. – Dariusz Norin poczochrał się po brodzie drwala. – Widzę, że w końcu panią docenili.

– To polityk. Lider partii. Trzy lata temu, nie będąc jeszcze wtedy w rządzie, wziął od dilera lancię i nie wpisał jej do zeznania podatkowego. Kiedy się zepsuła, oddał ją do salonu i odmówił pokrycia kosztów remontu, a teraz sprawa wypłynęła.

– Przypadki chodzą po ludziach – mruknął od niechcenia, ale zaciekawiła go.

– Były pracownik dilera złożył zawiadomienie, ale moim zdaniem to prowokacja. Poza tym nasz polityk nie stawił się na przesłuchanie. Mają jakieś obrady czy komisję. Z trudem udało się go zawiadomić o wezwaniu. A ja dostałam wyraźnie polecenie od szefa Antczaka, żeby sprawę dziś zamknąć. Brzydzę się polityką, ale rozumiem te gry. Miałam kiedyś chłopaka, który kandydował. Zresztą skutecznie. Od tamtej pory staram się nie posiadać telewizora. – Urwała.

– Wyrazy współczucia – mruknął Norin. Rudnicka zaś uśmiechnęła się szeroko. Kosmyk włosów spadł jej na oczy. Zdmuchnęła go z gracją. Była teraz śliczniejsza niż Marilyn Monroe w najlepszych latach.

– Przyjmuję. Wybitna kanalia. Poza tym nie znosił mojego kota.

– Ten związek nie miał więc przyszłości.

Janka w odpowiedzi podała mu akta. Przejrzał je pobieżnie. Wystarczyło przeczytanie tylko kilku protokołów z brzegu i już wiedział, że kobieta ma rację. Nie interesowało go zupełnie, do jakiej partii należał polityk, ani też jego zeznanie podatkowe. Był urzędnikiem państwowym i jego obowiązkiem było dbanie o to, by ewentualna wina została udowodniona. A z zebranych dokumentów nie wynikało to jednoznacznie.

– Więc musi pani go zatrzymać?

Kobieta milczała. Potem powoli kiwnęła głową.

– Szef nawet się ucieszył, że świadek się nie stawił. Kazał mi przesłać dokument z zarzutami bezpośrednio do siebie. Mam czas do osiemnastej. I teoretycznie podstawę. Teoretycznie – powtórzyła dobitniej.

Norin milczał dłuższą chwilę.

– Ale pani nie jest przekonana, że do przestępstwa doszło?

– Faktem jest, że auto wziął. Podpisał dokument użyczenia, ale to nie była korupcja. Nie jeździł nim nawet miesiąc. Pewnie zorientował się, że to może zostać wykorzystane przeciwko niemu. Mógł też zostać zmanipulowany. Sam tego wozu nie odebrał. Wysłano kierowcę z jego biura poselskiego, bo wtedy szykowali się do kampanii wyborczej. W dokumentach widnieje jedynie słowo „testy”. Nie dostał tej lancii na prezent. – Wyciągnęła umowę. – Ja osobiście nie widzę tu znamion przestępstwa. Prokurator Antczak niestety tak… – Przerwała.

– Więc boi się pani, że jeśli nie wypełni pani polecenia, pani kariera błyskawicznie się skończy? – Norin się uśmiechnął. – Poważny dylemat. Konformizm czy ideały?

Kobieta pochyliła głowę. Prokurator zmrużył szelmowsko oczy i wziął ją pod rękę. Kiedy szli korytarzem do jej pokoju, zniżył głos do szeptu i dodał:

– Pani Janeczko, proszę działać tak, jak oczekuje tego od pani szef. Niech okręgówka dostanie swoją wersję wydarzeń. Ale po zakończeniu procedury proszę nie zapomnieć zostawić akta na moim biurku. – Zatrzymał się. – Sprawdzę, czy nie zrobiła pani błędów formalnych. – Uśmiechnął się zawadiacko. – A potem osobiście wyślę je jeszcze raz Arkadiuszowi.

Tym razem się nie roześmiała, choć w lot pojęła plan.

– Co na to powie prokurator Antczak? Czy to nie będzie niebezpieczne? – wyszeptała, nie kryjąc już przerażenia.

– Dla pani? – zdziwił się. – Nie.

Rudnicka wahała się dłuższą chwilę.

– A dla pana?

– Zawsze lubiłem być bohaterem. Zwłaszcza w oczach pięknych kobiet.

Tym razem obdarzyła go jednym z dziesiątek swoich przeuroczych uśmiechów i pobiegła do pracy.

Norin zaś stał jeszcze długo w pustym korytarzu i rozmyślał. Nie nad tym, czy dobrze robi, bo co do tego był przekonany. Zastanawiał się, dlaczego jego szef włazi w tyłek opozycji i fabrykuje aferę. Co na tym zyska? Kogo kryje? I jakie to może mieć konsekwencje dla urzędu? Bo że sprawa jest śliska, nie podlegało dyskusji.

Kiedy rzecz wreszcie ułożyła mu się w głowie, nacisnął klamkę i wszedł do toalety. Przebrał się, wyciągnął czerwonego marlboro, zapalił. Zanim jeden papieros się skończył, odpalił drugiego. Wydmuchując dym i strzepując popiół, gdzie popadnie, ruszył do Błękitnego Pudla na sopockim Monciaku, prokuratorskiego bufetu. Poza oskarżycielami lubiła się tutaj zbierać gangsterska brać. Wpatrywał się w karki siedzących przy bitkach wołowych klientów i zastanawiał się, co robi Renia. Czy dzwoniła już do pracy, na dyżurkę, do domu i co jej powie tym razem, kiedy zawita na jacht późną nocą. Kluczyki do auta paliły go w kieszeni jak wyrzut sumienia. Co on właściwie wyprawia? Czy robi to dla tej laleczki, która może wcale nie zagrzeje tutaj miejsca? Dla jej nóg, biustu, uśmiechu, figlarnego spojrzenia? A może wyłącznie dla siebie? Znęciło go niebezpieczeństwo, nabrał chętki na rozgrywkę? Tak naprawdę wcale się nie wahał. Był pewien, że na jego oczach dzieje się niegodziwość, i tylko szukał usprawiedliwień, a raczej pretekstu, by postąpić słusznie, choć to czysta głupota. Strzał we własne kolano. Mógłby ruszyć już zaraz i byłby na Mazurach przed zmrokiem. Nie zrobił tego.

Wrócił do swojego gabinetu. Akta Markiewicza już tam leżały. Wyjął najnowszą kartę, szybko przeleciał wzrokiem. Sprawdził, czy podpis asesorki jest czytelny, a potem zmiął ją w kulę i wrzucił do szuflady. Włączył znów maszynę do pisania i założył nowy papier. Po to przecież powołali go na stanowisko. Już kończył, kiedy rozdzwonił się telefon. Nie odebrał. Wiedział, że trzeba pozwolić Renacie wychodzić złość. Dzwonek rozległ się ponownie, potem drugi raz, trzeci. Wyjął więc kabel z gniazdka i dopisał ostatnie trzy zdania. Spiął nowe akta. Wydzwonił umyślnego, by dostarczył je natychmiast do prokuratora okręgowego. Chciałby widzieć minę Antczaka, kiedy otworzy tę niespodziankę. Kopię zostawił w swojej szafie pancernej. Stał już ponownie spakowany w drzwiach, wpatrywał się w ciemne okna, kiedy ciszę przeciął jednostajny dźwięk telefonu. Tym razem na sąsiednim biurku. Tym samym, przy którym od rana siedziała młoda asesorka. Nabrał powietrza. Podniósł słuchawkę, przyłożył do ucha. Rozpaczliwie szukał dobrej wymówki dla żony, lecz wiedział, że ona i tak wie wszystko i jak zwykle zrozumie. Niech się tylko zobaczą na jachcie. Zawsze mówiła, że kocha go właśnie dlatego, że jest jak skała, opoka. Niezdolny do krętactw i lawirowania.

– Halo? – Mimo tego głos mu zadrżał, stał się piskliwy.

– Serwus, Norin – usłyszał w słuchawce i natychmiast usiadł. Serce biło mu mocno i chciało mu się śmiać.

– Aleś mnie przestraszył, Jesiotr.

– A czego to niby boi się pierwszy polski szeryf prokuratury? Nawet Bułka kark przed tobą skłania. Słoń kwiaty ci z okazji rocznicy ślubu przesyła, a Kurczak skrzynki wina.

– Których nie odbieram.

– I za to masz ich dozgonny szacun. Ty grasz swoją rolę, oni swoją. To, że stoicie po dwóch stronach barykady, niczego nie zmienia. Liczą się zasady. Zawsze. Witaj w kraju, Napoleonie Norin.

– Słyszałem, że cię posadzili w Wiedniu. Tym razem za handel kradzionymi wozami. I do nas ten proceder dociera. Mam już kilka odprysków tych spraw na tapecie.

– Ale poszedłem na współpracę – zarechotał Jesiotr. – Austriacy się nie połapali, dopóki mój prowadzący im blachy nie przywiózł. Glejt wystawili, potem wzięli mnie w obroty i przewerbowali za kupę szmalcu. Ale jaja. Co robisz dziś wieczorem? Jutro mam spotkanie w Głównej i potem znów wylatuję. Tym razem Kolumbia. Czekoladowe pupy, kałasznikowy i komary jak byki. Ja to mam przesrane.

– Nie wiem, z czego się tak cieszysz.

– To już koniec. Ostatnia misja, Norin. Dziś wódka. Jakoś obłaskaw Renatę. Ona cię kocha jak nikt.

– Właśnie chyba przestała. Od rana czeka w Sztynorcie, a ja jak zwykle w robocie, jak zauważyłeś.

– To wtopa, Norin.

– Gładko powiedziane.

– I tak dziś żadnego pekaesu nie złapiesz – kusił Jesiotr.

– Mam własny – bronił się słabo Norin.

– Ale skoro Renata na Mazurach, to Ania pewnie u babci, więc i chata wolna. Mam kilka flach płynnego złota. Nie żaden szajs z akcyzą.

Norin wyjął paczkę marlborków. Była pusta.

– Czekaj, sprawdzę tylko rozkład.

Podszedł do swojego biurka, zerknął, czy jest na nim porządek, i włączył telefon do gniazdka. Spojrzał na torbę podróżną, potem na swój sztormiak. Wrócił do odłożonej słuchawki.

– Za pół godziny u mnie – zarządził i wyszedł z prokuratury, zanim telefon na jego biurku znów zaczął dzwonić.

Szara koperta z czerwoną pieczęcią z laki leżała na szafce na buty przy wejściu, ale ani Norin, ani Jesiotr przez cały wieczór nie podejmowali tego tematu. W butelce single malt widać było dno. Norin podniósł ostatni drink do ust. Jesiotr zrobił to samo.

– Nie dorobiłeś się jeszcze? – Rozejrzał się po niewielkim mieszkaniu. Meblościanka, wzorzysta kanapa, paprotka na telewizorze i wyświechtany dywan, który małżeństwo Norinów dostało w prezencie ślubnym od teścia. Ostatni remont, nie licząc samodzielnego malowania, robili w tym lokalu jeszcze przed narodzinami córki.

– I to raczej się nie zmieni. – Norin wzruszył ramionami. – Ale nadrabiam poczuciem humoru.

Jesiotr wstał, przyniósł kopertę. Przesunął szklanki, popielniczkę. Pieczołowicie starł popiół ze stołu i rzucił dokumenty przed prokuratorem, jakby to był kawał mięsa do pokrojenia.

– Ten raport to moja przepustka do wolności, Darek. Mam dosyć.

– Dosyć czego? Kasy czy adrenaliny? Przecież ty to kochasz. Jak będziesz żył bez kombinowania i zapędzania wszystkich w kozi róg? – zaśmiał się Norin.

– Dosyć strachu. Zdrowie mi siada. – Pokazał obandażowaną nogę. – Ostatnie posiedzenie w sanatorium prawie przypłaciłem protezą. Wtedy powiedziałem sobie: szlus. Lokal kupiłem w Zachodniopomorskiem. Tam się zaszyję. Basen sobie zbuduję na dachu. I będę miał ich gdzieś – zaśmiał się niepewnie agent. A potem dodał już całkiem poważnie: – Chcieli mnie wrobić w gwałt na mojej byłej. Rozumiesz? Sprawę spreparowali na cacy. Dziesięć lat temu miałem ją pobić, zgwałcić i zmusić do aborcji. Ja, rozumiesz? To tylko początek. Znam ich metody. Ta rozgrywka już nie na moje nerwy. Za stary jestem na takie zabawy.

Norin zerknął na okładkę. Widniało na niej prawdziwe nazwisko przykrywkowca: Jerzy Pawłowski, służby BEA.

– Widzę, że i ciebie żarty się trzymają.

Pawłowski wzruszył ramionami.

– Nazwisko jak nazwisko. Potrzebuję dostarczyć to generałowi.

– To dzwoń do sekretarki. Przyjmą cię z honorami.

– Nie obecnemu. Byłemu. On nie jest w to umoczony. W przeciwieństwie do wicepremiera i kilku ludzi z listy najbogatszych. Że o ludziach z resortu PRL nie wspomnę. Ale ci, którzy go wstawili na stołek, owszem, są na tej liście i ponieważ generał miesiąc temu wypadł z gry, będzie tym bardzo zainteresowany, jak myślę. Nikt nie lubi, jak się bawisz jego kosztem. Sam tego doświadczyłem.

– To jakiś szantaż?

Jesiotr sięgnął po butelkę. Potrząsnął szkłem. Z torby wyciągnął kolejną, ale Norin pokręcił głową. Agent z ciężkim westchnieniem odłożył flaszkę.

– Gra. O Polskę. Pomożesz?

Norin odsunął dokumenty.

– Jestem patriotą, ale dziś usłyszałem na ten temat piękne zdanie. Pozwolisz, że zacytuję. Polityka mnie brzydzi.

– Jesteś urzędnikiem państwowym. Nie powiesz mi, że nie odczuwasz zmian.

– Ojczyzna i władza to dwie różne sprawy.

– Możesz na tym wiele wygrać. Masz córkę. Jest jeszcze mała, ale za chwilę koszty ci wzrosną. Renia też ucieszyłaby się z nowego samochodu i wakacji za granicą dwa razy do roku.

– Ten, co mamy, nam wystarcza. A wakacje w kraju bardzo lubimy. Słuchaj, Jurek, nie jestem idiotą. Domyślam się, co tam jest, albo raczej co może być. – Norin zaciął się w sobie. – Wolę swoją małą wojenkę. Sam sobie radź.

– Przecież wiem, do jakiej roli cię szykują – żachnął się Pawłowski. – Nie uciekniesz od polityki. I nie udawaj, że ci z tym źle. Szykują wielką popisówkę dla mediów: likwidacja mafii. Ty zaś pretendujesz do miana pierwszego szeryfa Trzeciej RP. A to jest – poklepał dokumenty – prawdziwa przestępczość zorganizowana. Nie tylko twoje chłopaki od przemytu i rozbojów, które wciąż chodzą na smyczach ubeków.

– Mam gdzieś, kto kogo dokąd prowadza. Byle uczciwych ludzi nie wybijali. To, co robią między sobą, jak się czyszczą. – Norin wzruszył ramionami. – Czasami to nawet lepiej.

Jesiotr ciągnął jednak dalej, bynajmniej nie zbity z pantałyku.

– Tutaj masz wszystko, czego potrzebujesz do swoich aktów oskarżenia. Nie tylko krajowe kontakty. Niemcy są za współpracą, Austriacy już dawno cisną, żeby rozbić półświatek na Wybrzeżu. A zresztą to nie tylko podwarszawskie bandziory. Jest przecież jeszcze Kraków, całe Wybrzeże i Podkarpacie. System jest ścisły i niewiele ról zostało do obsadzenia. Zresztą wiemy obaj, że zbóje, których trzymasz za gardło, to tylko pionki w rękach peerelowskich aparatczyków. Wiesz, kto nimi zarządza, nawet jeśli Kurczakowi czy Słoniowi wydaje się, że są bossami. Służby wciąż rozdają karty. Nie minęło nawet dziesięć lat od przełomu.

– Znów jakaś polityczna agitka. A dowody? Masz coś, co poskutkuje procesami, aresztowaniami? Jestem prokuratorem, a nie agentem zero zero siedem. Nie szukam sensacyjek, jak ty. Nie łamię prawa, nie naginam się. Działam w procedurze i wyłącznie jeśli mam na człowieka odpowiedni paragraf.

– Akurat – zaśmiał się Jesiotr. – A akcja z dzisiejszą lancią? Ktoś kazał ci wsadzać nos do gorącej wody? Myślisz, że nie zauważą twojego sabotażu z Markiewiczem?

Norin aż się zapowietrzył. Zastanawiał się, skąd Jesiotr wie o tej sprawie. Czyżby był aż tak mocny? Chyba nie docenił przyjaciela. Mimo to postanowił grać w otwarte karty. Nie wstydził się swoich działań. I nie miał sobie nic do zarzucenia.

– Działałem w zgodzie z literą prawa. To, co chcieli zrobić temu politykierowi, jest naruszeniem zasad. Nie obchodzi mnie, kim jest ten klient ani z jakiej jest brygady. Prawej czy lewej. To była zwykła nieuczciwość. Ktoś znacznie wyżej ulokowany miał na tym skorzystać. Tyle.

– Wiem, wiem, jesteś nieprzemakalny, nieprzekupny, odporny i niewidoczny. Na dodatek nie masz czerwonych koneksji, ale oni cię lubią, bo potrafisz się zbiesić, a to dobrze wygląda w mediach. Wiarygodnie. Dlatego właśnie ciebie wybrali do tej roli i dlatego rozmawiamy. Ciebie posłuchają.

– Mnie? – Norin zatoczył ramieniem okrąg, jakby obejmował przestrzeń, w której się znajdowali. – Rozejrzyj się, Jureczku. Chyba wypiłeś dziś za dużo. Człowieku, my w Kartoflandzie nie mamy nawet porządnego prawa. Luk jest tyle i nieuregulowanych kwestii, że papugi tłuką kapuchę na wypuszczaniu z puszek niewinnych. Nie mogę skruszyć bandyty, wziąć go na współpracę, bo nie mam narzędzi. Nie mogę mu zapewnić zmiany tożsamości, bezpieczeństwa przed kumplami. To nie Italia. Czy wiesz, że jak byłem w rejonie i za mojej kadencji wzrosła liczba zatrzymań, zaraz przenieśli mnie do okręgówki na szeregowca? Tak zwany awans prewencyjny. Uciszanie za pomocą dodatku do pensji i premii za zamknięcie japy oraz łechtanie ambicji ryczałtem na benzynę.

– Ale zgodziłeś się. Nikt cię nie zmuszał.

– A co miałem zrobić? Patronem prokuratury jest Piłat. Im prędzej nauczysz się umywać ręce i czytać między wierszami, jaka winna być treść oskarżenia, tym szybciej awansujesz. Samodzielne myślenie szkodzi. Oczywiście, mogłem też wziąć stanowisko wiceszefa prokuratury, ale to by oznaczało, że mam siedzieć cicho do końca. Takiej marchewki bym nie przełknął. Musiałbym pobić w domu wszystkie lustra, żeby nie oglądać co rano swojej kłamliwej mordy. Choć, masz rację, po tych wszystkich latach awansowałbym do stolicy i mieszkalibyśmy już pewnie w Chotomowie na esbeckim osiedlu.

– Właśnie! – ucieszył się Pawłowski. – Nie poszedłeś na to. Oni to wiedzą.

– Co wiedzą?

– Ile razy mam ci powtarzać! To widać jak na dłoni. W swoim szaleństwie jesteś chorobliwie uczciwy, ale nadal pitbull. Wrzucą cię w to, pozwolą paszczyć i ścigać, ale cały czas będą cię prowadzić tak, żebyś nie ruszył nikogo z zarządzających. – Jesiotr nagle przerwał. – A ustawy będą. Wiesz, że trwają nad tym prace. Prawica nie odpuści. Dla nich to sprawa honoru. Nie udało się z lustracją, to załatwią esbeków tylnymi drzwiami. Mówisz, że nie chcesz smyczy, a już od dawna chodzisz im przy nodze.

– Stworzyłem mapę polskiej mafii – oburzył się Norin. – Wiem dokładnie, co się dzieje i kto jest kim. Od czegoś trzeba zacząć.

– Walczysz z najniższym poziomem tej struktury. To fasada. Wyłącznie żer dla mediów. Dziennikarze rzucili się na wojnę gangów, a ty jak debil, z pocałowaniem rączki, bierzesz udział w zasłonie dymnej. Tak to się załatwia. Zwykłe odwracanie uwagi od spraw najistotniejszych. – Zniecierpliwiony Jesiotr machnął ręką i zanim Norin zdążył zaprotestować, przełamał pieczęć i wysupłał z koperty trzy pliki dokumentów z obwolutą.

– Co ty robisz? – przeraził się prokurator.

Jesiotr uciszył go gestem.

– Sam to napisałem, człowieku. Mam tego kilka kopii. Za kogo mnie masz? Mogę w każdej chwili przybić nową lakę. Z jakim godłem chcesz? Polskim, niemieckim czy austriackim? Mogę dać i wszystkie trzy pieczątki. Z każdą służbą pracuję. Czytało to już ze sto osób. Nikt pary nie puścił. I odsyłają mnie od Annasza do Kajfasza. Nie wiedzą, kto okaże się tym śmiałkiem, który otworzy puszkę Pandory.

– Ja mam nim być? – zaśmiał się Norin.

– Daruś, jeszcze nie zwariowałem. Mówię ci to, bo wiem, że to jest bomba. Nie może pójść oficjalną drogą. Wiesz, dlaczego dopiero w Wiedniu udało mi się to skończyć? Bo tam jest ziemia neutralna dla agentury całego świata. Austriacy też mają dosyć. Dopiero tam dostałem zielone światło na ujawnienie osób, które podzieliły tort Polski Ludowej i dzielą go nadal. A teraz, jeśli pozwolisz, obarczę cię tą wiedzą, bo będąc na stanowisku szefa najważniejszego wydziału prokuratury, musisz znać bebechy. Rzecz najpilniejsza to sprawa kanału narkotykowego z Kolumbii. Przemyt na taką skalę zawsze idzie za przyzwoleniem służb. Nie da się całkowicie wyeliminować tej branży, można ją tylko kontrolować. Tutaj masz nazwisko pułkownika, który kręci tym interesem. A to tylko wierzchołek góry lodowej.

Norin spojrzał na pierwsze nazwiska i natychmiast sięgnął po papierosa. Jesiotr podał mu ogień. Otworzył nową butelkę. Tym razem prokurator nie protestował.

– Znasz? – Pawłowski się uśmiechnął. – Pułkownik Tadeusz Otto, szef pierwszego departamentu. Jego figurant to Ryszard Domin, polonijny biznesmen z Chicago, ksywa Pastuch lub Kałboj, choć oczywiście za żadną nie przepada. Przedstawia się pieszczotliwie: dla przyjaciół Rychu. Wszak wszystkie Ryśki to fajne chłopaki. Domin zaczynał od firmy poligraficznej, na którą dostał bezzwrotną pożyczkę od resortu. Był wielce oddany Solidarności, prawdziwy mecenas patriota. Dostarczał opozycji tusz i papier do powielaczy. Maszyna, na której wydrukowano pierwszą wolną gazetę, pochodziła od niego. Wcześniej finansował druk niektórych publikacji, to znaczy resort mu to zlecał. Nawet go chyba popisowo internowali. Po transformacji przerzucili go do kontrwywiadu i skierowali do Kanady. Teraz już działał w branży farmaceutycznej. Moi kumple z BEA obstawiają, że został w pewnym momencie przewerbowany. Może Amerykanie, może KGB? Moim zdaniem jednak GRU. Wojsko masz w trzeciej części dosyć dobrze nakreślone. Choć na ten moment jestem za krótki, żeby cokolwiek wykluczyć. A pułkownik Tadeusz Otto? Nasz stary znajomek i człowiek byłego ministra. To on trzęsie polską policją. Zza winkla, rzecz jasna. Po latach w SB umie się to robić bez afiszowania. Na jego wniosek powołano młodego z drogówki. Komendant Leki nie cieszył się długo stanowiskiem. Marzyła mu się autonomia, więc go odwołali. Tak wyglądają te nominacje. Otto z brygadą rozstawiają pionki na szachownicy. Twoi partnerzy do walki z mafią to zwykli figuranci esbeków.

– Chyba fantazja cię ponosi.

– Myśl sobie, co chcesz, Norin – zniecierpliwił się Jesiotr. – Siedzisz w tym, będziesz prokuratorem, bo w kosmos cię nie wystrzelą, a oni dobrze wiedzą, na czym ci zależy. Możesz sobie nosić ortalionową kurteczkę i być nieprzemakalny. Na każdego znajdzie się hak. Ty masz rodzinę.

– To groźba?

– Ostrzeżenie. Człowieku, nie trzeba być agentem, żeby widzieć gołym okiem, jak cię złamać. I już nie pierdol, bo wiesz dobrze, o czym mówię. Mała Ania, najdroższa Renata. Kochasz je obie nad życie. To wystarczy.

Norin odsunął zagraniczną flaszkę Jesiotra. Postawił na stole zwykłą czystą.

– Mam już dosyć tych perfum – rzucił rozzłoszczony, po czym ruszył do kuchni po nową paczkę papierosów i czyste kieliszki. Rozlał zamaszyście, aż kilka kropel spadło na dokumenty.

– Ja się nie boję – zapewnił i zaraz dodał: – To też powinni wiedzieć, skoro tak dobrze mnie znają. I nie mam sobie nic do zarzucenia. Nawet żony nigdy nie zdradziłem, a okazji nie brakowało.

– Wiem, stary. – Jesiotr odetchnął z ulgą. Wreszcie się zgadzali. I choć prokurator tego nie mówił, zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Było realne. To dobrze wróżyło dalszej rozmowie. – Wracając do Domina. Na zewnątrz kreacja jest idealna. Mucha nie siada. Po prostu złote dziecko biznesu, czego się tknął, robił z tego miliony.

– Takich jak on jest cała lista. Tygodnik „Naprzód” co roku publikuje na swoich łamach ich oświadczenia majątkowe – wtrącił znudzony prokurator.

– Wiadomo. Każdy z nich, jak jeden mąż, to ten sam typ. TW, uchol albo figurant. Dziś w kraju nie ma innych pieniędzy niż te zagrabione w czasie komuny przy pomocy służb. Zresztą to ludzie z byłego resortu pociągają za sznurki. Domin i jemu podobni to wyłącznie figuranci. Mają dobrą legendę, ale dają twarz. W razie draki jakiś pułkownik Otto zawsze wyciągnie ich z opresji. Sprawdź sobie KRS największej polskiej fabryki jogurtów i koniecznie zerknij na nazwiska członków zarządu.

– Znów Otto?

Jesiotr skinął głową.

– Figurował do ubiegłego roku. Teraz nie ma po nim śladu. Robi oszałamiającą karierę polityczną. Za kilka lat wszystko wyczyści gumka myszka. Nikt się do niego nie dokopie i niczego mu nie udowodnią. Choćby nikłego powiązania. Nie wiem, kogo podstawią na jego miejsce. Teraz jest jakiś no name, chyba rodzina ze strony żony. Leszek Grabowski. Figurant, na moje oko. Ma dwadzieścia dwa lata i nawet się tam nie pojawia, sprawdziłem.

– Słup – podsumował Norin.

– Razem z twoim Kurczakiem i siostrą Pochłaniacza – dodał ochoczo Jesiotr. – W zarządzie masz też młodego Moro. Nie tego pajaca dewelopera, co zbratał się ze Słoniem, ale Anatola, dawnego TW Otta. I tutaj zagadka. Jakim sposobem Tolek, syn rybaka, a dziś jeden z najbogatszych Polaków, zdobył nowatorski system komputerowy i nabił kabzę na sprzedaży oprogramowania dla państwowych spółek? Skąd miał pieniądze na franczyzę od Japońców? Oni wszyscy mają doskonałe pomysły, ale cynk i pierwszą kasę dała im Polska Ludowa, a raczej bezrobotna bezpieka, która hula dziś w biznesie jak doświadczona kurwa na rurze. Tym sposobem dochodzimy do twojego podwórka. Zerknij na listę członków zarządu pierwszej polskiej komercyjnej telewizji. Weźmy pierwszy przykład z brzegu: pułkownik Bronek Zawisza, który działał jeszcze w FOZZ-ie. Co ty myślisz, przypadek? Teraz zakłada banki. Wpuszcza do Polski Portugalczyków. A dlaczego? Bo z nimi pracował w wywiadzie wojskowym. Sprywatyzują zaraz nasz największy państwowy bank. Będą nam, kurwa, drukowali pieniądze! A pamiętasz panią sędzię, gwiazdę procesów mafijnych? Wkrótce będzie szefem Trybunału Konstytucyjnego. Ma to obiecane. Są przecieki, że szykują ją na ministra. Wspomnisz moje słowa. Wiesz, jak zaczynała? W Przemyślu Otto wziął ją na stopa.

– Autostop raczej nie jest zakazany.

– Wiedzieli, że miała tam matkę. Wiedzieli, że jeździła okazją, bo do jej wioski pekaes dociera tylko dwa razy dziennie, a musiała być w pracy następnego dnia. Otto przejeżdżał nieprzypadkowo. Ustawili to. Wiem to na stówę.

– To nadal nie nosi cech przestępstwa.

– Może ona faktycznie wierzy w ich idee. – Jesiotr zaperzył się, jakby musiał wyjaśniać dorosłemu człowiekowi rzeczy oczywiste. – Może i nie zdaje sobie sprawy, jak sugerujesz, choć wątpię. Odpowiedni ludzie przy władzy ciągną swoich. A ci, którzy faktycznie pociągają za sznurki, nie śpieszą się na parnas na Wiejską. Wolą działać z ukrycia.

– Tak było i za Cesarstwa Rzymskiego.

– Nie bredź mi tu o Agrypinie, Daruś. Mam rację. Wiesz lepiej ode mnie, jak działa ten układ. I choć teraz zaprzeczasz, to doskonale rozumiesz. Pod takimi ludźmi robisz. To sitwa. Jesteś członkiem polskiej mafii, chłopie. Tego gangu nie stworzyły luki prawne ani grupka gości z bejsbolami, która zapragnęła władzy. Starzy bandyci za komuny byli ucholami esbecji, korzystali z tych kontaktów całe dziesięciolecia, wykształcili młodych, zbudowali imperium. Ale to nie ich ziemia, tylko agenciaków, którzy kiedyś służyli za przykrywki firm polonijnych, a teraz, gdy czasy się zmieniły, przychodzą do swoich prowadzących po zaległe wierzytelności. Młodzi nic jeszcze nie rozumieją. Nie minęła nawet dekada. Ludzie mają swoje sklepy, iluzję dobrego życia, kwitnie komercja, której nasi ojcowie, ba, dziadkowie nie doświadczali. Zachłysnęliśmy się komfortem. Uwierzyliśmy, że my też możemy zbudować małą Amerykę, jeśli będziemy cicho. Tylko że nie każdy zrobi biznes, a tylko ci, którzy mają dostęp do danych i kapitału. Danych wciąż dostarcza bezpieka. Kasę poniekąd też. Rękoma twojej braci z gangów. A co będzie za dwadzieścia lat? System się utrwali. Niemcy, po nauczce z Adolfem, wyczyścili swój gnój. U nas w stajni położono perskie dywany. Tyle że namakają gównem i kurewsko śmierdzą.

– Jezu, Jureczku, już nie mieszaj do tego wojen. Zapędzasz się – jęknął umęczony Norin. – Do puenty. Nie musisz mi tutaj robić lekcji historii. Sam wiem, jak było. Jestem od ciebie starszy.

– Może dlatego tak trudno ci się odciąć – zaatakował Jesiotr. – Sytuacja się zmieniła, ale długi trzeba zwracać. Zawsze. Dlatego teraz Domin, wielki pan biznesmen, pod pretekstem mienia przesiedleńczego ze Stanów szmugluje kradzione auta, a w nich narkotyki, ale to tylko ochłap rzucony twoim drobnym gangsterom, żeby się obłowili i byli do dyspozycji. Jak myślisz, dlaczego nikt nigdy nie wpadł?

– Ależ wpadają. Nie mam w co rąk włożyć.

– Mówię o poważnych wpadkach. Sam powiedz, jak to możliwe, że od kilku lat nie było żadnego większego przypału z narkotykami?

– Nie jestem dzieckiem. Wiem, co teraz powiesz. Sprawa jest kryta, bo część kasy z tego biznesu wzięli politycy. I jak ja mam to udowodnić?

Jesiotr wyciągnął z pliku dokumentów długą listę.

– Przecież daję ci to na tacy. Nazwiska, kwoty, daty. Na kampanię, na swoje prywatne domiszcza, na uciszenie gadatliwych. I wezmą też z kolumbijskiego kanału. Pamiętasz aferę „Żelazo”?

Norin wykrzywił twarz w grymasie pogardy. Jak miał nie znać tej sprawy? Na Jesiotrze nie zrobiło to jednak wrażenia.

– Trzej bracia na usługach esbecji zrobili skok stulecia na niemieckie złoto. Przywieźli sto kilogramów, złożyli w ministerstwie. Dostali z tego dilu sześć procent, a resztę rozparcelowano. Cyrankiewiczowa chwaliła się kolią z brylantami. Nawet wtedy byli równi i równiejsi.

– Sprawiedliwie nie znaczy, że po równo – mruknął prokurator.

– A komu braciaki się mieli poskarżyć? – oburzył się Jesiotr. – To i tak cud, że udało im się przeżyć. Bo w dzisiejszych czasach raczej by podgrzewali trawę. Teraz jest to samo. Co prawda nie złoto, ale narkotyki, broń i handel ludźmi. Idziemy z czasem i postępem. Ropa, banki, media. To są dzisiejsze żyły złota. Powoli ta ekipa prywatyzuje nasz kraj. To nie jest demokracja, to folwark kilku osób. Otto jest jednym z nich. A on ma swoich nad twoją głową.

Norin milczał. Jesiotr ciągnął więc dalej:

– Streściłem ci tylko dwa pierwsze akapity swojego raportu. Istotnych nazwisk jest więcej. Warto, byś poznał te konfiguracje. Bo to nieoczywiste powiązania biznesu, polityki i członków dawnego resortu. Prawdziwa czerwona pajęczyna. Tym powinieneś się zająć. Jeśli trzeba, masz moje wsparcie. Ja odchodzę, ale znam wszystkich. Wiem wiele.

– Taki z ciebie patriota? – zakpił Norin. – Przecież to jest tajne. Nie znajdę tego w oficjalnym obiegu. Jak mam wykorzystać rzecz procesowo? A może w ujawnieniu tej listy masz swój interes? Niemcy to twoi nowi mocodawcy. Dla kogo tak naprawdę pracujesz?

– Odpierdol się. Nikt mnie nie opłacił. Ale, przyznaję, ten raport to mój dupochron. I mam misję, zgadza się. Tak samo jak i ty. Dlaczego, myślisz, siedzimy tu i gadamy? Co mam, kurwa, zrobić z tą wiedzą? Jak dalej żyć, patrząc na to gówno?

– Może wyjedź na Baleary? Kup sobie jacht, ożeń się – zaśmiał się kąśliwie Norin.

– Próbowałem. Uwierz. Ale szlag mnie trafia. Tak po ludzku. Razem możemy to wysadzić.

– Nie pomogę ci – oświadczył nagle Norin.

– Co?

– Idź już spać, Jesiotr. – Prokurator spojrzał na zegarek. Właśnie minęła pierwsza. – Muszę dziś wcześnie wstać. Renia łeb mi urwie. Ale podwiozę cię do komendy.

– Wiesz, że to nie może pójść drogą oficjalną. – Pawłowski nie krył zawodu. – Polską policją kręci Otto. Posadził na stołku swoją nową marionetkę, bo stara się skończyła. Ale to zawsze jest ich człowiek. Dlatego muszę dyskretnie rozmówić się z Maksem Lekim. Facet zna ten mechanizm i miałby interes, by zaryzykować ujawnienie listy. Bo nie powiesz mi, że jest zadowolony, że go odstawili od koryta.

– Odwet? Daj spokój. On za tydzień wyjeżdża do Brukseli. Awansowali go. Będzie oficerem łącznikowym. Klawe życie.

Jesiotr spojrzał na Norina znacząco.

– Załatwili go, jak i ciebie załatwią. Pozornym awansem. Nie widzisz tego? Ale on się z tym nie pogodził. Próbował znaleźć na nich esbeckie kwity.

– Na kogo? – zdenerwował się prokurator. – Nazwiska.

– Na generała Otto. Na Bronka Zawiszę. Na Romka Maciulewicza, ksywa Jelcyn. Ten nigdy nie objął eksponowanego stanowiska, ale pensję płaci mu MSWiA.

– Skąd wiesz?

– Wiem, bo Leki kłapie językiem na prawo i lewo. Jest na nich wściekły. Dlatego tak bardzo wspierał walkę z gangami. Liczył, że któryś z łachudrów skruszeje i wyda mocodawców. Ale oni nic nie wiedzą. Zawsze wpada tylko koordynator. Dalej trop się urywa. I dlatego jestem pewien, że ten ostatni generał, wcześniej gwiazda ruchu drogowego, weźmie te kwity i pójdzie z tym, gdzie trzeba, bo zechce rozegrać swoją partię. A żeby coś zmienić, trzeba tych aparatczyków zmusić do działań. Sprowokować. Na tym zależy Niemcom i Austriakom. Będziemy mieli wsparcie.

Norin wstał. Zaczął sprzątać ze stołu.

– Pokój Ani jest wolny. Nie wiem, czy pościel czysta.

– Myślałem, że jednak masz jaja.

Norin spojrzał na przyjaciela. Jesiotr widział, że prokurator walczy ze sobą.

– Jak sam zauważyłeś, mam rodzinę. Nie będę narażał żony i dziecka. – Wskazał raport. – I nie będę tego czytał. Prosiłbym cię, abyś ponownie zapieczętował swój ładunek, bo ja się na sapera nie nadaję. Co innego, jeśli wypłynie przy okazji zgonu jakiegoś mafiosa, rozróby, strzelaniny, co będę mógł mieć w protokole. Wtedy możesz na mnie liczyć.

– Gadasz jak papuga!

Jesiotr był wściekły. Wstał. Podszedł do okna, odchylił firankę. Na parkingu pod topolą stała zaparkowana czarna limuzyna. Dziwnie wyglądała wśród tanich autek na blokowisku. Chciał wspomnieć o tym prokuratorowi, ale po namyśle odpuścił. Przyjaciel i tak dostał dziś sporą dawkę adrenaliny. Wtedy ponownie usłyszał głos Norina:

– Ale znam człowieka, który może pomóc. Kajetan Wróblewski zwany Dziadkiem. Zaczynał od techniki, potem działał w jedynce, więc był pod Ottem. Wywalili go ze Służby Bezpieczeństwa za niesubordynację, grubo przed weryfikacją. W raportach pisali mu na zmianę, że jest idiotą albo indywidualistą, co w służbach jest synonimem. Moim zdaniem to bardzo przedsiębiorczy człowiek. Ma trzypokojową bibliotekę. Zawsze o takiej marzyłem. Ukrył się najpierw w kryminalnym, potem dali go do pezetów. Miał zaskakująco dużo danych o interesujących mnie osobistościach. Pewnie z przyczyn, o których wspominałeś. Jestem przekonany, że to znacznie lepszy adres, żeby dotrzeć do byłego czy też urzędującego generała, niż ja. Straszna szuja. Nie lubimy się. Dlatego może być zainteresowany twoim raportem.

– No stary! – rozpromienił się Jesiotr.

W tym momencie zadzwonił dzwonek. Obaj mężczyźni zerwali się z foteli. Norin zerknął przez wizjer. Na klatce schodowej stał policjant w mundurze. Prokurator dał znak Jesiotrowi, by ukrył się w kuchni. Sam zaś chwycił w dłoń szklankę i na wpół opróżnioną butelkę wódki, po czym podszedł do drzwi. Pawłowski zebrał dokumenty, wsunął je pod dywan.

– Panie prokuratorze – wyrecytował formułkę policjant. – Prokurator generalny wzywa pana do biura ministra.

– Ministra? O tej porze? Czy w związku z tym mogę liczyć na nadgodziny? – próbował żartować Norin. Udał, że się zatoczył. Wzniósł toast. Czknął, całkiem prawdziwie. – Bo wie pan, jestem akurat na urlopie. Żegluję sobie.

Policjant zachował niewzruszoną twarz. Spojrzał w bok, a potem odchrząknął i kontynuował, jakby był robotem:

– Będę pana asekurował. Radiowóz już czeka. Proszę za mną.

Norin grał na zwłokę. Bardzo powoli zdejmował kapcie, sznurował trapery oraz zapinał na wszystkie zamki i zatrzaski wysłużony sztormiak. W tym czasie kręcił się po korytarzyku i nagle dyskretnie się wychylił, by zerknąć na drugiego gościa czekającego na niego na klatce. Prokurator okręgowy Arkadiusz Antczak miał na sobie flauszowy płaszcz, spod którego wystawały spodnie od piżamy.

– Arek? – zdziwił się Norin. – Ciebie też zgarnęli?

– To ja cię zgarniam, idioto. Osobiście. Na polecenie premiera. Teraz już przeholowałeś – wysyczał zwierzchnik. – Czy wiesz, z jakim trudem udało się wycofać szczotki „Rzeczpospolitej”? Straty są ponoć ogromne. Gdyby to jutro poszło, byłaby afera. W ostatniej chwili udało się uratować kompromitację prokuratury. Redaktor Eliza Bach miała już z tego czołówkę.

– Z czego? – Norin szczerze się zdziwił.

– Z tej lancii. Co ci strzeliło do głowy, Daruś?

Prokurator Norin się rozpromienił.

– Korupcja senatora? Dziś zatrzymanie, dziś publikacja – szydził. – A skąd pani redaktor Bach miała materiały, skoro wysłałem ci je grubo po osiemnastej? Telepatia czy ezoteryka? Chyba w UOP-ie przeszła kurs szybkiego czytania, bo mnie przebrnięcie przez umowy dilerskie zajęło kilka godzin, a robię w tym nie od dzisiaj.

– Wyłaź. – Szef okręgówki machnął ręką zrezygnowany. – Sam będziesz się tłumaczył ministrowi. Ja tym razem umywam ręce.

– Jakbyś kiedykolwiek za mną stanął.

– Bierzcie go, aspirancie, bo mu wpierdolę – jęknął prokurator Antczak.

– Tylko kota nakarmię – rzucił Norin i szybko zatrzasnął przed mundurowym drzwi oraz przekręcił zasuwę. Odwrócił się do skołowanego Jesiotra, rzucił mu klucze do mieszkania, a potem przy akompaniamencie walenia do drzwi i okrzyków: „policja”, „wyważymy drzwi”, na rachunku za prąd zapisał numer telefonu oraz adres.

– Dzwoń do Dziadka. Budkę masz pod delikatesami. Albo od razu jedź do Gdańska. Piękna willa w Oliwie. Cały dół wypełniony książkami. Nie powołuj się na mnie! A zresztą, jak chcesz. Mam ich wszystkich w dupie.

– Gruby Pies szkodzi moim interesom. Sto tysięcy papierów. – Ryszard Domin złożył menu restauracji Marina i skinął na kelnera, który szybkim krokiem zmierzał już do ich stolika. – Ja wezmę ośmiornicę na przystawkę, bażanta, tylko bez ryżu, i sorbet z mango. Panowie?

Przy stole oprócz biznesmena siedzieli jeszcze dwaj mężczyźni: Kurczak – niski mięśniak o posturze byka, w stalowym garniturze oraz butach z wężowej skóry, i Pochłaniacz – młodszy o dekadę przystojniak o zimnym spojrzeniu, ubrany w czarny dres, który nosił jak mundur. Nawet nie wzięli do rąk karty dań.

– To samo – zdecydował Kurczak.

– Więc trzy razy? – upewnił się kelner.

Domin łaskawie potwierdził. Wyjął cygaro. Kelner podał mu nożyk i popielniczkę.

– Napiją się panowie czegoś? – zagaił uniżenie.

– Woda z gazem – oświadczył Domin. Rzucił okiem na milczących towarzyszy i dodał: – Poprosimy karafkę.

– I kawa. Czarna – odezwał się nagle Kurczak. Spojrzał na Pochłaniacza, który wciąż pozostawał w pozycji sfinksa zwróconego w stronę Domina. – Dwie – skorygował. – Ta druga z cukrem.

– Oczywiście. – Kelner się skłonił.

Czerwony Pająk

Подняться наверх