Читать книгу Moje życie z hashimoto i SIBO - Katarzyna Dziurska - Страница 9

Оглавление

Moim zdaniem to wcale nie przypadek, że zachorowałam na hashimoto. Gdy patrzę wstecz na swoje życie, to widzę, że sama się do tego pośrednio przyłożyłam. Żeby to zrozumieć, powinnaś mnie lepiej poznać.

Od zawsze kochałam ruch. Będąc dzieckiem, nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. W wieku 4 lat mama zaprowadziła mnie na pierwsze zajęcia z rytmiki i tańca do klubu tanecznego „TAN” Nidzica. Od tamtej pory już nie można było mnie zatrzymać. Klasy sportowe, zajęcia pozalekcyjne, czyli SKS-y (koszykówka, biegi na długie i krótkie dystanse), taniec, no i oczywiście nauka. Mimo tak napiętego sportowego grafiku nie pozwalałam sobie na jakiekolwiek zaległości w szkole. Zawsze miałam ambicję i potrzebę bycia najlepszą w klasie, może dlatego, że moja mama była nauczycielką w tej samej szkole i nie chciałam przynieść jej wstydu. Byłam wzorową uczennicą. W czasie całej mojej edukacji dorobiłam się tylko jednej pały! Był czas na naukę, na sport, na rodzinę i znajomych. Patrząc wstecz, widzę, że moje treningi nie były dobrze zaplanowane. Dużo sportu, mało regeneracji, nieodpowiednie jedzenie.

Dorastając, zaczęłam bardzo zwracać uwagę na swój wygląd. Mimo że nie narzekałam na powodzenie ze strony kolegów, ciągle doszukiwałam się w sobie czegoś, co mogłabym zmienić, poprawić, ulepszyć. Eksperymentowałam z ubiorem, włosami, ale najgorsze okazały się zmiany w ciele. W gimnazjum uparłam się, że muszę schudnąć, mieć szczuplejsze nogi. Postanowiłam ten cel osiągnąć za wszelką cenę. Nie pytałam nikogo o radę, po prostu zaczęłam się głodzić… Trenując bardzo intensywnie, potrafiłam całymi dniami nie jeść prawie nic. Ukrywałam przed rodzicami, że nie jem obiadów w szkole. Zamiast nich jadłam rzeczy, które mnie zapychały, np. jabłko, marchewkę albo gotową sałatkę plus dużo gorzkiej herbaty i wody. W sumie nie więcej niż 500 kcal na dobę. Organizm przyzwyczaił się do tego stanu. Nie, nie czułam głodu. Przeciwnie, nie mogłam patrzeć na jedzenie. Nie miałam wtedy pojęcia, że powinnam uzupełniać niedobory witamin odpowiednimi suplementami. Boże, jakie to było niemądre, wręcz GŁUPIE! W niecały miesiąc schudłam 10 kg, z 56 kg spadłam do 46! Dla młodego organizmu był to szok. Nie wiem, skąd brałam siłę na sport. Wcale nie wyglądałam dobrze, bo wszystko na mnie wisiało. Ale cel został osiągnięty! Wprawdzie w pogoni za szczupłą sylwetką na ponad 2 lata straciłam miesiączkę, ale specjalnie się tym nie przejęłam. Lekarze straszyli mnie fatalnymi skutkami zdrowotnymi anoreksji i przepisywali leki. Skutek był taki, że w końcu rzuciłam się na jedzenie i padłam ofiarą efektu jojo. To było do przewidzenia.

Teraz mam 31 lat i w kieszeni dyplom magistra gdańskiej AWFiS, na kierunku turystyka i rekreacja w dwóch specjalnościach: trener personalny i instruktor fitness. Na studiach byłam cheerleaderką w grupie „Cheerleaders Gdynia”. To była profesjonalna, regularnie trenująca grupa z międzynarodowymi osiągnięciami. Wystąpiłyśmy kilka razy podczas meczów NBA na zaproszenie Marcina Gortata. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, ile pracy wymaga efektowne machanie pomponami podczas meczu. Żeby zrobić to naprawdę dobrze, trzeba trenować codziennie, nawet po kilka godzin. Zaczynałyśmy od intensywnej funkcjonalnej rozgrzewki, stretchingu bądź treningu siłowego, nauki choreografii. Kilka razy w tygodniu były mecze, a w weekendy zazwyczaj jakieś eventy wyjazdowe. Bywało tak, że przed bardzo ważnymi pokazami trenowałyśmy nawet dwa razy dziennie, także w niedzielę. Ciężka praca się opłaciła, bo stałyśmy się najpopularniejszym zespołem cheerleaderek w Polsce. Dziewczyny nadal podtrzymują dobrą passę, trenują, występują i podróżują. Mam z nimi stały kontakt i bardzo im kibicuję.

Zespół był ważną częścią mojego życia przez 6 lat. Jednak w pewnym momencie zapragnęłam czegoś nowego. Czułam, że się wypalam, potrzebowałam zmiany. Chciałam zrobić coś dla siebie! Chciałam się rozwijać.

Pod koniec studiów zainteresowałam się fitnessem sylwetkowym. Byłam ciekawa tego sportu i zmian, jakie mogą zajść w wyglądzie przy regularnych i odpowiednich treningach oraz diecie. Oglądałam w internecie zdjęcia dziewczyn, które były w tym dobre. Imponowały mi ich pięknie wyrzeźbione i świetnie wyeksponowane ciała. Pomyślałam, że ja też mogłabym spróbować tej dyscypliny.

Namierzyłam na Facebooku swojego przyszłego trenera, który przygotowywał Polki do zawodów i osiągał sukcesy. Wprawdzie on mieszkał w Warszawie, a ja w Gdańsku, ale zgodził się wziąć mnie pod swoje skrzydła. Dostrzegł we mnie potencjał, ale jednocześnie uświadomił, że zdecydowałam się na ciężką pracę. Musiałam popracować nad sylwetką, szczególnie nad zmianą proporcji pomiędzy górną a dolną częścią ciała. W bikini fitness, dyscyplinie, którą wybrałam, proporcje miały kluczowe znaczenie. Ja zawsze miałam tendencje do szybkiego nabierania masy mięśniowej, miałam mocno rozbudowane nogi (wcześniej wspomniane biegi, koszykówka plus dodatkowo crossfit) i „wąską” obręcz barkową. Zaczęła się „walka” o lepszą formę.

Zastanawiasz się pewnie, jak można trenować na odległość? Można! Trener pokazał mi, jak ćwiczyć, rozpisał plan treningowy i dopasował do niego dietę. Raz w miesiącu przyjeżdżałam do niego na konsultacje. W międzyczasie dzwoniłam, pisałam, wysyłałam zdjęcia. To naprawdę dobrze działało. Wiedziałam, że jestem w dobrych rękach.

Po pół roku przygotowań stanęłam pierwszy raz na scenie. Zaczęłam startować w zawodach w wieku 25 lat, więc bardzo późno. Niektóre zawodniczki w tym wieku już kończą karierę. Wiele z nich zaczyna jako 15–16-latki. W tak młodym wieku z sylwetką można zrobić wszystko. Bardzo łatwo się ją kształtuje. Można na zawołanie schudnąć albo przytyć kilka kilogramów. Wystarczy odpowiednio zmienić dietę i plan treningowy. Wtedy nie zastanawiałam się, czy to rozsądne. Po prostu robiłam to. Teraz wiem, że traktowanie organizmu w tak bezceremonialnie przedmiotowy sposób zemści się w przyszłości. Jestem pewna, że gdyby rzetelnie przebadać dziewczyny biorące udział w zawodach, to po kilku latach od zakończenia kariery część z nich okazałaby się chora, tak jak ja. Nie mówię, że wszystkie mają hashimoto. Być może w grę wchodzą też inne schorzenia, np. choroby zapalne stawów, depresja itp.

Uważam, że uprawianie jakiejkolwiek dyscypliny sportu na poziomie zawodowym, czyli podporządkowanie mu całkowicie swojego życia, nie ma nic wspólnego ze zdrowiem.

Ja popełniłam ten błąd. Pewnie dlatego, że jestem urodzoną perfekcjonistką. Od zawsze miałam potrzebę robienia wszystkiego najlepiej. Nie na 100, ale na 200 procent! Tak mnie wychowano. Miałam świadomość, że w życiu nic nie jest za darmo, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć ciężką pracą. Uważałam, że skoro los dał mi szansę, to nie mogę zawieść. Trenera, rodziców, którzy zawsze mi kibicowali, a nawet jeździli za mną na zawody, ludzi, którzy wierzyli we mnie, mimo że znali mnie tylko z Internetu, i tych, którzy na mnie postawili, czyli sponsorów. No i siebie samej!

W 2014 roku zaczęłam przygotowywać się do pierwszych zawodów. Wtedy jeszcze studiowałam i jednocześnie pracowałam jako instruktorka fitness. Jak patrzę wstecz, to widzę, że pogodzenie tego wszystkiego było nie lada wyczynem. Wstawałam około godziny 6 i na czczo robiłam półgodzinny trening cardio na wypożyczonym sprzęcie. Potem szybka kąpiel i śniadanie. Pakowałam do ogromnej torby sportowe buty, dwa komplety ubrań treningowych i pudełka z jedzeniem, które przygotowywałam poprzedniego dnia nocą. Biegłam na uczelnię. Po zajęciach trening taneczny, praca z podopiecznymi w klubie i siłownia. Nierzadko wychodziłam z niej ostatnia. Bywało, że obsługa już wygaszała światło. Po 22 wracałam do domu i zabierałam się za gotowanie. Jeśli plan nawalał i w ciągu dnia nie dałam rady zrobić treningu, to „dokręcałam” w domu na rowerze lub orbitreku. Nie było przebacz! Każdy dzień wyglądał tak samo, świątek – piątek czy niedziela. To samo dotyczyło diety. Jadłam tylko to, co sama sobie ugotowałam, co mi służyło, dawało odpowiednio dużo energii i nie wymagało długiej listy zakupów i czasochłonnego gotowania. Czyli cały czas to samo. Na śniadanie jajka, awokado, shake na bazie odżywki białkowej z owocami, zamiennie z tym omlet bądź płatki owsiane z odżywką i bananem plus czarna kawa. Trzy kolejne posiłki to niezmiennie ryż z kurczakiem i warzywami (najczęściej brokułem) oraz odrobiną oliwy z oliwek. Przygotowywałam go w parowarze, pakowałam do pudełek i zabierałam ze sobą, żeby w ciągu dnia zjeść bez zbędnych ceregieli. Jeśli tylko miałam czas i były ku temu okoliczności, podgrzewałam jedzenie w mikrofali. Jeśli nie, jadłam na zimno, prosto z pudełka. Zawsze miałam przy sobie sztućce. To nie była sztywno narzucona dieta, ale mój własny wybór – uwielbiałam ten styl życia. Mogłam jeść bardziej różnorodnie, ale szkoda mi było czasu na długie zakupy czy gotowanie skomplikowanych potraw. Poza tym po prostu czułam się rewelacyjnie, a forma się ciągle poprawiała. Było więc dla mnie oczywiste, że mój organizm dostaje wszystko, czego potrzebuje. Wiele razy wyjeżdżałam z cheerleaderkami za granicę, by kibicować drużynie Marcina Gortata. Nowy Jork, Phoenix, Waszyngton, Los Angeles – nawet tam nie odpuszczałam diety. Jadłam wyłącznie rzeczy, które sobie sama przygotowywałam. Zawsze pakowałam do walizki parowar, jakiś palnik, patelnię i gotowałam swoje posiłki w hotelowym pokoju. Mięso i warzywa w parowarze, ryż często w czajniku (tak, tak to jest możliwe!). Współlokatorki na początku narzekały na kuchenne zapachy, ale w końcu przywykły do moich dziwactw. Gotowałam wieczorami, a rankiem, kiedy jeszcze spały, wymykałam się do hotelowej siłowni, żeby zrobić trening. Dziewczyny mówiły nieraz: „Wyluzuj, tu za oceanem trener cię nie widzi”. Ale ja wiedziałam, że robię to dla siebie. Gdybym się złamała, czułabym się nie fair w stosunku do siebie.

Miałam świadomość, jak ważne jest jedzenie dla sportowca. Na samym początku, ze względu na dużą aktywność oraz chęć budowania sylwetki, musiałam jeść 6 razy dziennie, co strasznie mnie irytowało, bo w przerwach między posiłkami nie zdążyłam zgłodnieć. Na szczęście później wystarczyły tylko 4 posiłki.

Już wtedy mówiło się o tym, że osoby, które trzymają się diety, powinny od czasu do czasu zjeść coś zakazanego – cheat meal. To miało służyć rozładowaniu frustracji związanej z licznymi zakazami oraz pobudzać metabolizm. Trener zalecił mi, bym raz w tygodniu zjadła pizzę albo inny fast food. Tylko ja wcale nie miałam ochoty na takie jedzenie. Restrykcje naprawdę nie były dla mnie żadnym problemem, bo byłam zmotywowana i nastawiona na osiągnięcie celu. Kawałek pizzy nie był w mojej ocenie wart, by dla niego ryzykować, że popsuję coś, co dobrze funkcjonuje.

Gdy podczas konsultacji trener dowiedział się o tym, że nie cheatuję, dostałam solidny ochrzan. Oczywiście obiecałam poprawę, ale dalej robiłam swoje. Pilnowałam kaloryczności diety, bo wiedziałam, że nie wolno mi przesadzić ani w jedną, ani w drugą stronę. Gdy szykowałam się do zawodów, kaloryczność diety zmieniała się w zależności od fazy przygotowań. Zazwyczaj zjadałam 1950 kcal na dobę. Przed samym startem, na dwa, trzy dni przed, schodziłam nawet do 1500. Do tego dochodziło żonglowanie nawodnieniem, które służyło odpowiedniemu wyeksponowaniu sylwetki na czas zawodów. Na tydzień przed zawodami zaczynałam nawadniać organizm, wypijając nawet 9–10 litrów wody na dobę. Nie rozstawałam się z butelką i dosłownie co chwilę popijałam. To nie było przyjemne, szczególnie że generowało konieczność ciągłych wizyt w toalecie. Dzień przed zawodami zaczynało się odwadnianie, które kończyło się po zawodach. Racja wody zmniejszała się do maksymalnie pół litra na dobę. Bolała mnie wtedy głowa, skóra stawała się sucha i cienka jak pergamin. Nieraz stojąc na scenie, czułam potworne skurcze mięśni. Zalecone przez trenera suplementy miały wyrównywać niedobory elektrolitów, które wypłukałam podczas nawadniania, ale ich nie powstrzymywały. Organizm się buntował. Cóż, z perspektywy czasu nawadnianie i odwadnianie organizmu wydaje mi się drakońską praktyką, która na pewno nie jest obojętna dla zdrowia, szczególnie dla nerek. Jednak kilka lat temu uważano, że to bezpieczne. Wiem, że teraz dziewczyny startujące w zawodach fitnessowych też nawadniają się i odwadniają, ale nie tak drastycznie, jak robiło się to wtedy.

Przed ostatnimi zawodami, w których wzięłam udział, w moim grafiku upchnęłam jeszcze zajęcia z akrobatyki. Skąd ten pomysł? Razem z trenerem zadecydowaliśmy, że spróbuję swoich sił w fitnessie gimnastycznym! To już naprawdę był hardcore. Miałam szczęście, że byłam wtedy singielką, bo chyba żaden mężczyzna nie zniósłby czegoś takiego. Znajomi czasem próbowali mnie nawracać, mówili, że żyję jak zakonnica, że powinnam poluzować i wreszcie zacząć żyć. Ciągnęli na imprezy, do knajpy czy do kina, ale ja wolałam się wyspać. Wiedziałam, że po zarwanej nocy mój organizm będzie dochodził do siebie przez długi czas. Nie mogłam sobie na to pozwolić.

Przez wszystkie trzy sezony pracowałam bardzo intensywnie. To w sumie niedługo, więc wydaje mi się, że w fitnessie sylwetkowym osiągnęłam naprawdę sporo. W 2017 roku wywalczyłam drugie miejsce w jednych z najbardziej prestiżowych zawodów w branży fitness – Arnold Classic, organizowanych przed samego Arnolda Schwarzeneggera w fitnessie gimnastycznym, co było dla mnie ogromnym sukcesem jak na debiutantkę tej kategorii.

Moje życie z hashimoto i SIBO

Подняться наверх