Читать книгу Córka zegarmistrza - Kate Morton - Страница 10
ROZDZIAŁ DRUGI
ОглавлениеElodie złapała autobus linii 24 na północ od Charing Cross do Hampstead. Metrem byłaby szybciej, ale nim nie jeździła. Było tam za dużo ludzi, za mało powietrza, a ona źle się czuła w ciasnych przestrzeniach. Niechęć ta towarzyszyła jej od dziecka i zdążyła się do niej przyzwyczaić, ale teraz żałowała, że tak jest. Podobała jej się sama idea metra jako przykładu dziewiętnastowiecznego przedsięwzięcia, jego wiekowe płytki, historia i kurz.
Samochody wlokły się jeden za drugim w ślimaczym tempie, zwłaszcza w okolicach Tottenham Court Road, gdzie budowa linii Crossrail obnażyła tyły wiktoriańskich szeregowców z cegły. Był to jeden z ulubionych widoków Elodie; pozwalał zajrzeć w przeszłość tak rzeczywistą, że dało się jej dotknąć. Jak zawsze próbowała sobie wyobrazić życie ludzi, którzy mieszkali w tych domach dawno temu, w czasach, gdy południową część St Giles stanowiły slumsy – zapuszczony rojny labirynt krętych uliczek, dołów kloacznych i sklepów z ginem, pełen hazardzistów, prostytutek i uliczników – gdzie Charles Dickens odbywał swe codzienne spacery, a alchemicy pracowali wytrwale na cuchnących ściekami ulicach Seven Dials.
James Stratton młodszy, który jak wielu ludzi epoki wiktoriańskiej fascynował się ezoteryką, opisywał w swoich dziennikach wizyty u pewnej spirytystki i jasnowidzki w Covent Garden, z którą łączył go długotrwały flirt. Jak na bankiera James Stratton miał wyjątkowy dar pisania, a jego dzienniki dawały barwny, pełen współczucia, a czasami zabawny obraz życia w wiktoriańskim Londynie. Był miłym człowiekiem, dobrym, zaangażowanym w poprawę życia biednych i wywłaszczonych. Jak pisał do przyjaciół, próbując przekonać ich do swoich filantropijnych idei, wierzył, że „aby odmienić życie i perspektywy człowieka, wystarczy dać mu miejsce, gdzie wieczorem będzie mógł złożyć głowę do snu”.
W kręgach zawodowych był szanowany, a nawet lubiany – ot, radosny człowiek, którego chętnie zapraszano na przyjęcia, bogaty obieżyświat i człowiek sukcesu epoki wiktoriańskiej. Ale w życiu osobistym był znacznie bardziej samotny. Ożenił się późno, po kilku krótkotrwałych romansach z niewłaściwymi kobietami; były wśród nich aktorka, która uciekła z włoskim wynalazcą, i modelka, która zaszła w ciążę z innym. Po czterdziestce obudziło się w nim głębokie, trwałe uczucie do jednej ze służących, cichej dziewczyny imieniem Molly, której często sprawiał drobne przyjemności, choć nigdy otwarcie nie wyznał jej swych uczuć. Zupełnie jakby celowo wybierał kobiety, które nie chciały – albo nie mogły – go uszczęśliwić, pomyślała Elodie.
– Czemu miałby to robić? – spytała Pippa, unosząc brwi, gdy Elodie wspomniała o tym pewnego wieczoru przy tapas i sangrii.
Elodie nie była pewna. Wiedziała tylko, że w jego korespondencji nic nie było jawne; słowem nie wspominał o nieodwzajemnionej miłości, tak jak nie przyznawał się do tego, że jest nieszczęśliwy, lecz pod powierzchnią listów wyczuwało się jakąś melancholię, jak gdyby uparcie poszukiwał czegoś, co już zawsze miało pozostać poza jego zasięgiem.
Zdążyła się przyzwyczaić do podejrzliwości, która malowała się na twarzy Pippy za każdym razem, gdy wypowiadała na głos podobną myśl. Nie potrafiła opisać słowami intymności obcowania z przedmiotami należącymi niegdyś do innego człowieka. Nie rozumiała współczesnej potrzeby upubliczniania najskrytszych uczuć; sama strzegła swojej prywatności i zgadzała się z francuskim poglądem le droit à l’oubli – o prawie do bycia zapomnianym. A jednak jej praca – więcej, jej pasja – polegała na ocalaniu od zapomnienia, a nawet odtwarzaniu życia tych, którzy nie mieli w tej materii żadnego wyboru. Czytała najbardziej osobiste myśli Jamesa Strattona, dzienniki niespisywane z myślą o potomności, tymczasem on nigdy o niej nie słyszał.
– To oczywiste, że się w nim kochasz – mówiła Pippa, kiedy Elodie próbowała jej wytłumaczyć.
Ale to nie była miłość. Elodie najzwyczajniej w świecie podziwiała Jamesa Strattona i czuła się w obowiązku chronić jego dziedzictwo. Ten człowiek wyprzedzał swoją epokę, a zadaniem Elodie było dopilnować, by go za to szanowano.
Obracając w głowie słowo „szanowano”, pomyślała o ukrytym w torbie szkicowniku i poczuła, że się rumieni.
Co, na Boga, ją opętało?
Czuła panikę zmieszaną ze strasznym, cudownym i podszytym poczuciem winy radosnym oczekiwaniem. Nigdy w ciągu dziesięciu lat pracy w archiwach Stratton, Cadwell & Co. w tak oczywisty sposób nie złamała zasad ustanowionych przez pana Pendletona. Mówiły one jasno i wyraźnie: wyniesienie czegokolwiek z piwnicy – gorzej, ukrycie przedmiotu w torbie i, o zgrozo, przewiezienie londyńskim autobusem dwudziestego pierwszego wieku – to wyjątkowy przejaw braku szacunku. Rzecz niewybaczalna.
Lecz kiedy autobus linii 24 okrążył stację Mornington Crescent i wjechał w Camden High Street, Elodie, upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzy, wyjęła szkicownik z torby, pospiesznie przerzuciła kartki i zatrzymała się na stronie z rysunkiem domu i rzeki.
I tym razem ogarnęło ją dojmujące uczucie swojskości. Znała to miejsce. W historii opowiadanej przez mamę dom był bramą do innego świata. Dla Elodie, skulonej w matczynych ramionach i wdychającej jej egzotyczny zapach narcyzów, cała ta opowieść była niczym brama, zaklęcie, które przenosiło ją z tu i teraz do krainy wyobraźni. Po śmierci matki świat opowieści stał się jej kryjówką. Czy to w czasie przerwy na lunch w nowej szkole, w domu podczas długich cichych popołudni, czy nocami, kiedy napierająca zewsząd ciemność groziła uduszeniem, wystarczyło ukryć się, zamknąć oczy, przekroczyć rzekę i las i wkroczyć do zaczarowanego domu…
*
Autobus dotarł na South End Green i Elodie zatrzymała się przy straganie koło stacji Overground, po czym pospieszyła Willow Road w kierunku ogrodów Gainsborough. Dzień nadal był ciepły i wyjątkowo duszny i kiedy stanęła przed drzwiami maleńkiego domu ojca – niegdyś chatki ogrodnika – czuła się, jakby przebiegła maraton.
– Cześć, tato – rzuciła, kiedy pocałował ją w policzek. – Przywiozłam ci coś.
– No nie wiem – bąknął, z powątpiewaniem zerkając na roślinę doniczkową, którą trzymała w dłoniach. – Po tym, co przydarzyło się tej ostatniej?
– Wierzę w ciebie. Poza tym pani, od której ją kupiłam, powiedziała, że wystarczy ją podlać dwa razy w roku.
– Dobry Boże, naprawdę? Dwa razy w roku?
– Tak powiedziała.
– Niewiarygodne!
Mimo upału ojciec przygotował kaczkę w pomarańczach, swoją specjalność, i jak zawsze zjedli razem przy kuchennym stole. Byli rodziną, która spożywała posiłki w jadalni tylko przy wyjątkowych okazjach: w Boże Narodzenie, urodziny albo gdy matka Elodie uznała, że powinni zaprosić na Święto Dziękczynienia amerykańskiego skrzypka z żoną przebywających właśnie w Londynie.
Jedząc, rozmawiali o jej pracy, przygotowaniach do nadchodzącej wystawy, chórze ojca i zajęciach, które prowadził ostatnio w jednej z miejscowych podstawówek. Jego twarz pojaśniała, gdy opowiadał o dziewczynce, której skrzypce były niemal tak długie jak jej ramię, i jasnookim chłopcu z własnej woli przychodzącym do sali prób i błagającym o lekcje gry na wiolonczeli.
– Widzisz, jego rodzice nie bardzo lubią muzykę – wyjaśnił ojciec.
– Niech zgadnę: dogadaliście się?
– Nie miałem sumienia powiedzieć „nie”.
Uśmiechnęła się. Jej ojciec miał słabość do muzyki i do głowy by mu nie przyszło, żeby odmówić dziecku, które dzieliło jego pasję. Wierzył, że muzyka ma moc, która odmienia ludzkie życie – „ich umysły, Elodie” – i nic nie ekscytowało go bardziej niż rozmowy o plastyczności mózgu i zdjęcia z rezonansu magnetycznego wskazujące na związek między muzyką a empatią. Elodie serce się ściskało, gdy obserwowała go, jak słucha koncertów, i widziała bezbrzeżne skupienie na jego twarzy, kiedy siedział obok niej w teatrze. Sam był niegdyś zawodowym muzykiem. „Tylko drugim skrzypkiem”, zaznaczał za każdym razem, gdy pojawiał się ten temat. Po czym dodawał z niemal nabożnym szacunkiem: „Nie to, co ona”.
Ona. Wzrok Elodie powędrował do jadalni po drugiej stronie korytarza. Z miejsca, w którym siedziała, widziała tylko brzegi kilku ram, ale nie musiała patrzeć na ścianę, by wiedzieć, gdzie dokładnie wisi jaki obraz. Ich ułożenie nigdy się nie zmieniało. To była ściana jej mamy. Ściana Lauren Adler, pełna urzekających czarno-białych fotografii tryskającej energią młodej kobiety z długimi, prostymi włosami, tulącej do siebie wiolonczelę.
W dzieciństwie Elodie tak często przyglądała się fotografiom, że na dobre wryły się w jej pamięć. Jej matka podczas rozmaitych koncertów z koncentracją wymalowaną na twarzy, widoczną w wysokich kościach policzkowych, w skupionym wzroku i zwinnych szczupłych palcach dotykających strun, które lśniły w blasku lamp.
– Masz ochotę na deser?
Ojciec wyjął z lodówki salaterki z musem truskawkowym. Elodie nie mogła nie zauważyć, jak stary wydaje się tata w porównaniu ze zdjęciami matki, której młodość i piękno zostały zaklęte w bursztynie wspomnień.
Ponieważ pogoda była piękna, wzięli kieliszki z winem i deser na taras na dachu z widokiem na ogród. W dole na trawniku trzech braci rzucało frisbee, najmniejszy biegał między dwoma pozostałymi, podczas gdy siedzący nieopodal dorośli nachylali się ku sobie zajęci rozmową.
Letni zmierzch spowijał świat sennym blaskiem i Elodie nie chciała psuć atmosfery. A jednak po kilku minutach swobodnego, kojącego milczenia, w którym oboje się specjalizowali, postanowiła zaryzykować.
– Wiesz, o czym dzisiaj myślałam?
– O czym? – zapytał. Brodę miał ubrudzoną śmietaną.
– O bajce na dobranoc z dzieciństwa. Tej o rzece i domu z wiatrowskazem z księżycem i gwiazdami. Pamiętasz ją?
Roześmiał się zaskoczony.
– Boże drogi! Ależ mnie zaskoczyłaś. Tak, oczywiście, uwielbiałaś ją. Dawno już o niej nie myślałem. Zawsze zastanawiałem się, czy nie jest zbyt straszna, by opowiadać ją dziecku, ale twoja mama uważała, że dzieci są dużo odważniejsze, niż się wydaje. Mówiła, że dzieciństwo to przerażający czas i jeśli dziecko słucha strasznych opowieści, czuje się mniej samotne. Chyba się z tym zgadzałaś, bo kiedy wyjeżdżała na tournée, nie podobały ci się książki, które ci czytałem. Czułem się odepchnięty. Chowałaś je pod łóżkiem, żebym ich nie znalazł, i upierałaś się, żebym zamiast tego opowiedział ci o polanie w głębokim, ciemnym lesie i magicznym domu nad rzeką.
Elodie się uśmiechnęła.
– Nie byłaś zadowolona z moich starań. Tupałaś nóżkami i krzyczałaś: „Nie!” albo „Nie tak!”.
– Ojejku.
– To nie była twoja wina. Twoja mama była świetną gawędziarką.
Ojciec popadł w melancholijną zadumę, mimo to Elodie, która zwykle uważała, by nie rozdrapywać jego dawnych ran, tym razem nie zamierzała dać za wygraną.
– Zastanawiam się, tato… czy ta baśń pochodziła z jakiejś książki?
– Chciałbym. Dzięki temu nie straciłbym tyle czasu, próbując pocieszyć swoje niepocieszone dziecko. Nie, to była rodzinna opowieść przekazywana z ust do ust. Pamiętam, jak twoja mama mówiła, że usłyszała ją w dzieciństwie.
– Też tak myślałam, ale może się pomyliła? Może ten, kto opowiedział jej tę baśń, przeczytał ją w książce? Jednej z tych ilustrowanych wiktoriańskich bajek dla dzieci.
– Możliwe. – Ściągnął brwi. – Ale skąd te wszystkie pytania?
Z nagłym ukłuciem zdenerwowania Elodie wyjęła z torby szkicownik, otworzyła go na rysunku domu i podała ojcu.
– Znalazłam to dziś w pudle w pracy.
– Ładne… widać, że ktoś miał talent… piękny charakter pisma… – Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w szkic, po czym spojrzał na córkę niepewnym wzrokiem.
– Tato, nie widzisz? To dom z tej opowieści. To ilustracja tego samego domu.
Kolejny raz spojrzał na rysunek.