Читать книгу Córka zegarmistrza - Kate Morton - Страница 9

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lato 2017

Оглавление

To była ulubiona pora dnia Elodie Winslow. Lato w Londynie; w pewnym momencie późnego popołudnia słońce zdawało się zatrzymywać w swojej wędrówce po niebie, a światło wlewało się przez świetliki w chodniku, padając wprost na jej biurko. Najlepsze jednak było to, że po wyjściu Margot i pana Pendletona Elodie została sama.

Piwnica Stratton, Cadwell & Co. w budynku przy Strandzie nie była szczególnie romantycznym miejscem, w przeciwieństwie do pomieszczenia magazynowego w New College, gdzie Elodie pracowała w wakacje tuż po tym, jak skończyła studia magisterskie. Nie było tu ciepło. Nigdy. Nawet podczas fali upałów takiej jak ta, siedząc przy biurku, Elodie musiała wkładać sweter. Ale od czasu do czasu, przy pomyślnym układzie gwiazd, biuro z jego zapachem kurzu i toczącą swe wody Tamizą było niemal urocze.

W małej, wąskiej kuchence za ścianą zastawioną szafkami na dokumenty Elodie wlała do kubka wrzącą wodę i włączyła minutnik. Margot uważała, że to przesada, ale Elodie lubiła, gdy herbata parzyła się dokładnie trzy i pół minuty.

Ze wzrokiem wbitym w ziarna piasku przesypujące się w klepsydrze wróciła myślami do wiadomości, którą dostała od Pippy. Odsłuchała ją na telefonie, gdy lawirując między samochodami, przechodziła przez ulicę, by kupić kanapkę na lunch. Było to zaproszenie na przyjęcie promocyjne, które zdaniem Elodie zapowiadało się równie kusząco jak siedzenie w poczekalni przed wizytą u lekarza. Na szczęście miała już plany – zamierzała odwiedzić ojca w Hampstead i odebrać kasety, które dla niej odłożył – nie musiała więc wymyślać wymówki.

Odmawianie Pippie nie było łatwe. Były najlepszymi przyjaciółkami od trzeciej klasy szkoły podstawowej w Pineoaks. Elodie często dziękowała w duchu pannie Perry za to, że posadziła je w jednej ławce: Elodie, nową dziewczynkę w dziwnym mundurku i z zaplecionymi nieudolnie przez ojca krzywymi warkoczykami, i Pippę, z jej szerokim uśmiechem, dołeczkami w policzkach i rękami, które gdy mówiła, pozostawały w ciągłym ruchu.

Od tamtej pory były nierozłączne. Przez szkołę podstawową, liceum, a nawet potem, kiedy Elodie wyjechała do Oksfordu, a Pippa studiowała w Central Saint Martins. Teraz nie widywały się już tak często, ale można się było tego spodziewać. Londyński świat sztuki tętnił życiem towarzyskim, nic więc dziwnego, że Pippa, która kiedy biegła z otwarcia jednej galerii albo instalacji do drugiej, na okrągło przysyłała Elodie zaproszenia.

Tymczasem świat archiwów był miejscem zdecydowanie nietowarzyskim. Tak przynajmniej twierdziła Pippa. Elodie pracowała do późna i często miała do czynienia z ludźmi; sęk w tym, że ci ludzie nie żyli. Panowie Stratton i Cadwell, założyciele Stratton, Cadwell & Co., podróżowali po świecie w czasach, gdy ten zaczynał się kurczyć, a wynalezienie telefonu nie zdążyło jeszcze osłabić zaufania do korespondencji. I tak Elodie całymi dniami obcowała z zakurzonymi wyblakłymi przedmiotami należącymi do zmarłych, natrafiając na relacje z wieczorku w Orient Expressie lub spotkania wiktoriańskich podróżników poszukujących Przejścia Północno-Zachodniego.

Takie spotkania towarzyskie w czasie sprawiały jej nieopisaną radość. To prawda, że nie miała wielu przyjaciół – przynajmniej takich z krwi i kości – lecz nie martwiła się tym. Męczyło ją to całe uśmiechanie się, rozmowy i spekulacje na temat pogody i zawsze wychodziła ze spotkań wyczerpana; czuła się tak, jakby zapodziała gdzieś swoje pokłady żywotności i miała ich już nigdy nie odzyskać.

Teraz wyciągnęła z kubka torebkę herbaty, wycisnęła do zlewu ostatnie krople i dolała odrobinę mleka.

Wróciła do biurka, gdzie promienie popołudniowego światła zaczynały codzienną wędrówkę, i grzejąc ręce o kubek, nad którym unosił się obłok pary, przejrzała pozostałe zadania. Była w połowie katalogowania relacji młodszego Jamesa Strattona z jego wyprawy na zachodnie wybrzeże Afryki w 1893 roku; musiała napisać artykuł do kolejnego numeru miesięcznika „Stratton, Cadwell & Co.”, a pan Pendleton zlecił jej korektę katalogu nadchodzącej wystawy, zanim ten pójdzie do druku.

Uwagę Elodie, która przez cały dzień podejmowała decyzje w sprawie słów i ich szyku, przykuło woskowane kartonowe pudło stojące na podłodze pod biurkiem. Stało tu od poniedziałkowego popołudnia, kiedy z powodu awarii wody w biurach na piętrze trzeba było natychmiast opróżnić starą szatnię – nisko sklepioną dobudówkę, do której nie wchodziła chyba od dziesięciu lat, odkąd zaczęła tu pracować. Pudło znaleziono na dnie zabytkowej szyfoniery, pod stertą zakurzonych żakardowych zasłon; przyklejona na wieczku etykieta głosiła: Zawartość szuflady biurka na poddaszu, 1966 – nieskatalogowana.

Znalezienie materiałów archiwalnych w nieużywanej szatni, dziesiątki lat po tym, jak tam trafiły, było niepokojące, nic więc dziwnego, że pan Pendleton zareagował nerwowo. Miał bzika na punkcie procedur i Elodie i Margot przyznały zgodnie, że dobrze się stało, że osoba, która odbierała przesyłkę w 1966 roku, dawno już tu nie pracuje.

Do tego wszystko wydarzyło się w najmniej odpowiednim momencie, odkąd bowiem przysłano konsultanta do spraw zarządzania w celu „ograniczenia kosztów”, pan Pendleton chodził kompletnie skołowany. Już samo naruszenie jego przestrzeni wydawało się wystarczającym ciosem, ale podawanie w wątpliwość jego metod pracy było już nie do przyjęcia. „To tak, jakby ktoś pożyczał twój zegarek, żeby powiedzieć ci, która jest godzina”, wycedził kiedyś przez zaciśnięte zęby po porannym spotkaniu z konsultantem.

Niespodziewane pojawienie się pudła mogło wywołać u niego apopleksję, tak więc Elodie – która w równym stopniu nie lubiła spięć co bałaganu – zobowiązała się wszystko naprawić, uprzątnąć i ukryć przed wzrokiem przełożonego.

Nie chcąc wywołać jego kolejnego wybuchu złości, schowała pudło pod biurkiem, teraz jednak, skoro została sama w pustym biurze, uklękła na dywanie i wyciągnęła je z kryjówki…

*

Punkciki światła zaskoczyły ją i torba wciśnięta głęboko na dno pudła odetchnęła. Podróż była długa i co zrozumiałe, męcząca. Jej krawędzie zaczynały się przecierać, klamry zaśniedziały, a we wnętrzu czuć było nieprzyjemną woń stęchlizny. Warstwa kurzu na stałe przywarła do eleganckiej niegdyś powierzchni, przez co stała się torbą, którą ludzie trzymali na odległość i przechylając głowę, próbowali odgadnąć, co też może zawierać. Była zbyt stara, by na coś się przydać, ale roztaczała wokół siebie trudną do określenia historyczną aurę, przez co szkoda ją było wyrzucić.

Kiedyś była kochana, podziwiana za elegancję – i co ważniejsze, za swoją funkcję. Służyła wiernie pewnej osobie w czasie, kiedy przedmioty takie jak ona były wysoko cenione. Od tamtej pory ukrywano ją i ignorowano, odzyskano i zdyskredytowano, zgubiono, znaleziono i zapomniano.

Teraz, jeden po drugim, przedmioty, które zalegały na niej przez dziesiątki lat, były usuwane, aż w końcu ona także wynurzyła się na powierzchnię w tym pomieszczeniu wypełnionym elektrycznym brzęczeniem i skrzypieniem rur. Wśród rozproszonego żółtego światła, woni papieru i miękkich, białych rękawiczek.

Rękawiczki chroniły dłonie kobiety: młodej, o wąskich ramionach, delikatnej szyi i twarzy okolonej krótkimi, czarnymi włosami. To ona trzymała torbę w wyciągniętych rękach, ale nie z niesmakiem.

Dotyk miała delikatny. Zaciśnięte w zamyśleniu usta przywodziły na myśl drobną sznurowaną sakiewkę, a zmrużone lekko szare oczy rozszerzyły się, gdy z uwagą oglądała ręcznie wykonane szwy, najprzedniejszego gatunku indyjską bawełnę i równy ścieg.

Kiedy musnęła kciukiem inicjały na klapie, spłowiałe i smutne, torba zadrżała z radości. Uwaga, jaką poświęcała jej ta młoda kobieta, sugerowała, że to, co okazało się nieoczekiwanie długą podróżą, być może właśnie dobiegało końca.

Otwórz mnie, nęciła torba. Zajrzyj do środka.

*

Dawno, dawno temu torba była lśniąca i nowa. Wykonana na zamówienie przez pana Simmsa we własnej osobie w fabryce W. Simms & Son przy Bond Street, zaopatrującej rodzinę królewską. Pozłacane inicjały ręcznie wytłoczono na gorąco; każdy srebrny nit i klamra zostały starannie dobrane, obejrzane i wypolerowane; najwyższej jakości skórę skrojono i zszyto z dbałością o szczegóły, po czym z dumą natłuszczono i wyczyszczono. Dalekowschodnie przyprawy z sąsiedniej perfumerii – goździki, olejki sandałowe i szafran – napełniły torbę nutą dalekich, egzotycznych miejsc.

Otwórz mnie…

Kobieta w białych rękawiczkach otworzyła zmatowiałą srebrną klamrę i torba wstrzymała oddech.

Otwórz mnie, otwórz mnie, otwórz mnie…

Odchyliła skórzaną klapę i po raz pierwszy od przeszło wieku ciemne zakamarki torby wypełniły się światłem.

Wraz z nim powróciły bezładne urywki wspomnień: dźwięk dzwonka nad drzwiami W. Simms & Son; szelest spódnic młodej kobiety; tętent końskich kopyt; zapach świeżej farby i terpentyny; upał, pożądanie, szepty. Blask latarni gazowych na dworcach kolejowych; długa kręta rzeka; pszeniczny zapach lata…

Odziane w rękawiczki dłonie cofnęły się, unosząc z sobą zawartość torby.

Dawne doznania, głosy przycichły, ślady wyblakły i w końcu wszystko spowiła pustka i cisza.

To był koniec.

*

Elodie położyła zawartość pudła na kolanach, torbę zaś odłożyła na bok. Był to piękny przedmiot, nijak niepasujący do pozostałych, które wyjęła z kartonu. Były wśród nich głównie artykuły biurowe – dziurkacz, kałamarz, drewniana wkładka z przegródkami na długopisy i spinacze… i etui na okulary, z krokodylej skóry, opatrzone etykietą producenta z napisem: Własność L. S-W. Sugerowała ona, że biurko wraz z całą jego zawartością należało niegdyś do Lesley Stratton-Wood, wnuczki brata Jamesa Strattona. Wiek się zgadzał – Lesley Stratton-Wood zmarła w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, co tłumaczyło pojawienie się pudła w siedzibie Stratton, Cadwell & Co.

Ale torba – chyba że była to doskonale wykonana kopia – była zbyt stara, by mogła należeć do pani Stratton-Wood, a znajdujące się w niej przedmioty wyglądały na pochodzące sprzed dwudziestego wieku. Wstępne oględziny ujawniły dziennik w czarnej oprawie z monogramem E.J.R. i marmurkowym wzorem, mosiężne etui na pióro ze środkowego okresu epoki wiktoriańskiej i spłowiałą zieloną teczkę na dokumenty. Na pierwszy rzut oka nie sposób było powiedzieć, do kogo należała torba, ale pod skrzydełkiem teczki widniał pozłacany tłoczony znak: Czcigodny James W. Stratton, Londyn, 1861.

Teczka na dokumenty była płaska, więc Elodie pomyślała, że pewnie jest pusta, kiedy jednak otworzyła zatrzask, w środku coś na nią czekało. Była to delikatna srebrna ramka, na tyle mała, by zmieściła się w dłoni. Znajdowała się w niej fotografia młodej kobiety z długimi włosami, jasnymi, ale nie blond, z których część upięto na czubku głowy w niedbały kok. Kobieta patrzyła przed siebie, brodę miała lekko uniesioną, wysokie kości policzkowe. Zaciśnięte usta wyrażały determinację, może nawet sprzeciw.

Elodie ogarnęło znajome uczucie wyczekiwania, gdy przyglądała się sepiowej fotografii – obietnicy życia, które czekało, by ktoś odkrył je ponownie. Suknia kobiety była luźniejsza niż te, które zwykle noszono w tamtym okresie. Biały materiał udrapowany na ramionach i dekolcie układał się w literę V. Jeden z bufiastych rękawów był podwinięty aż do łokcia. Kobieta miała szczupły nadgarstek, a wsparta na biodrze dłoń podkreślała wcięcie w talii.

Otoczenie wydawało się równie niezwykłe jak modelka, kobieta bowiem nie pozowała na kanapie ani na tle zasłony z widokiem, tak charakterystycznych dla wiktoriańskich portretów. Stała na dworze, otoczona bujną roślinnością. Światło było rozproszone, przez co efekt wydawał się upajający.

Elodie odłożyła zdjęcie na bok i sięgnęła po dziennik z monogramem. Otworzył się, odsłaniając grube kremowe kartki drogiego papieru czerpanego. Zapisane starannym pismem linijki były tylko dopełnieniem licznych rysunków piórkiem przedstawiających postacie, widoki i rozmaite przedmioty. A zatem to nie dziennik, lecz szkicownik.

Spomiędzy kartek wypadł wydarty skądś skrawek papieru. W poprzek zapisano na nim dwa zdania: Kocham ją, kocham ją, kocham ją. I jeśli nie mogę jej mieć, oszaleję, kiedy bowiem nie ma jej przy mnie, boję się…

Słowa urywały się, jak gdyby wypowiedziano je na głos. Elodie odwróciła kartkę, ale autor nie zdradził, czego się bał.

Opuszkami palców musnęła litery. Na oglądanym w ostatnich promieniach słońca papierze widać było pojedyncze nitki, a także maleńkie, przejrzyste punkciki w miejscach, gdzie ostrze stalówki przebiło papier.

Wsunęła świstek z powrotem między kartki szkicownika.

Mimo czasu, który upłynął od napisania wiadomości, jej przesłanie było niepokojące: świadczyło jasno i dobitnie o tym, że pewne rzeczy pozostały niedokończone.

Elodie ostrożnie odwracała kartki zapełnione kreskowanymi rysunkami, tu i ówdzie na marginesie pojawiały się robocze szkice profili twarzy.

Nagle zamarła.

Ten szkic był bardziej szczegółowy od pozostałych, pełniejszy. Przedstawiał rzekę, wysunięte na pierwszy plan drzewo i las widoczny w oddali za rozległym polem. Po prawej stronie za zagajnikiem wznosił się szczyt domu z bliźniaczymi szczytami, ośmioma kominami i ozdobnym wiatrowskazem przedstawiającym słońce, księżyc i inne symbole niebieskie.

Rysunek wykonano z wielką dokładnością, nie to jednak przykuło uwagę Elodie. Miała wrażenie déjà vu tak silne, że poczuła ucisk w piersi.

Znała to miejsce. Wspomnienie było tak żywe, jak gdyby tam była, a jednak wiedziała, że odwiedziła to miejsce wyłącznie w wyobraźni.

Słowa pojawiły się równie jasne i czyste jak pieśń ptaka o poranku: Krętą ścieżyną szli, łąką w kierunku wierzb, i nad rzekę zanieśli swe sekrety i miecz.

I nagle przypomniała sobie. Była to historia, którą opowiadała jej mama. Bajka do poduszki, romantyczna i zagmatwana, o bohaterach, złoczyńcach i królowej elfów, a jej akcja toczyła się w domu pośród ciemnych lasów otoczonych długą wijącą się rzeką.

Nie pochodziła jednak z książki z obrazkami. Mama opowiadała baśń, kiedy siedziały obok siebie w dziecięcym łóżeczku Elodie w pokoju ze skośnym sufitem…

Zegar na ścianie wybił godzinę. Był to ostrzegawczy niski dźwięk dobiegający z gabinetu pana Pendletona, i Elodie zerknęła na zegarek. Była spóźniona. Czas kolejny raz stracił kształt, a jego strzałka zmieniła się w wirujące wokół niej drobinki kurzu. Elodie ostatni raz zerknęła na znajomą scenerię, włożyła szkicownik i resztę przedmiotów z powrotem do pudła, zamknęła je i wsunęła pod biurko.

Zebrała swoje rzeczy i zaczęła się szykować do wyjścia. Była w połowie codziennego rytuału sprawdzania i zamykania drzwi, kiedy poczuła nieodpartą chęć. Nie mogąc się jej oprzeć, szybkim krokiem podeszła do pudła, wyjęła szkicownik i wsunęła go do torby.

Córka zegarmistrza

Подняться наверх