Читать книгу Winnica Rose - Kayte Nunn - Страница 7

Rozdział 1

Оглавление

Gdyby kiedykolwiek miało dojść do apokalipsy zombie, to tu właśnie by się zaczęła, pomyślała Rose, drżąc w lodowatych podmuchach wiatru, który do doliny Shingle trafił chyba prosto z Antarktyki. Równe rzędy bezlistnych, powykręcanych krzewów winnych pokrywały ziemię aż po horyzont, odcinając się ostro od bladoszarego nieba. W oddali widać było ciemną plamę – zakładała, że to wzgórza Shingle. Wyglądały jak zgubiona przez jakiegoś olbrzyma pognieciona chusteczka do nosa.

Było dziwnie cicho. Wiatr rozwiewał jej włosy. Tupała mocno i machała rękami, na próżno próbując przywrócić krążenie w zgrabiałych kończynach. Palce skostniały jej zupełnie, kiedy godzinami zaciskała je na kierownicy swojego małego żółtego samochodzika. Kiedy tydzień temu w Sydney zdecydowała się go kupić, zapomniała sprawdzić, czy działa ogrzewanie.

To był pierwszy błąd. Drugi – brak jakichkolwiek ciepłych ciuchów w walizce. Nigdy nie przypuszczała, że w Australii może być tak zimno. Krajobraz wokół zdecydowanie nie przypominał folderów reklamowych ze zdjęciami słońca, plaży i desek surfingowych, które – jak uważała do tej pory – były tu na porządku dziennym przez cały rok. Serial „Zatoka serc” miał tu sporo na sumieniu. Dżinsy, półbuty i bluzka – wprawdzie z długim rękawem, ale co z tego – nie zapewniały specjalnej ochrony przed lodowatym wiatrem.

Parę minut wcześniej koła jej samochodu ugrzęzły w błocie na drodze obsadzonej wzdłuż drzewami. Na wybojach uderzała głową o dach malutkiego pojazdu. Miała za sobą długą, ale stosunkowo prostą drogę – przynajmniej od momentu, kiedy uciekła przed zachłannymi mackami miasta i przejechała mostem Harbour Bridge w kierunku północnym. Wytwórnię win Kalkari Wines znalazła dość łatwo dzięki drewnianemu drogowskazowi. Na rozpadającej się desce ktoś czarnymi literami z licznymi zawijasami napisał nazwę przy drodze z Eumeralli, niewielkiej miejscowości w samym centrum doliny.

Jako dziecko, w ogródku za domem, Rose ze swoim bratem Henrym często bawiła się w wykopywanie tunelu aż do Australii. Nawet kiedy jego ta zabawa już znudziła, ona nie chciała się poddawać – wykopywała w końcu dziurę tak wielką, że cała się do niej mieściła. Ich mama dostawała na ten widok szału i kazała im natychmiast dziurę zakopywać, krzycząc, że Rose uszkodziła korzenie jej ukochanych hortensji i że mogła się udusić, przywalona przez zwały ziemi. Rose zapamiętała frustrację spowodowaną tą niesprawiedliwością. W końcu ciężko się napracowała przy wykopywaniu tunelu. Teraz jednak czuła się tak, jakby w końcu udało jej się przejść przez wykop na drugą stronę.

Niestety Australia w ogóle nie spełniała jej oczekiwań.

Westchnęła z rezygnacją, nabrała głęboko do płuc lodowatego powietrza i podeszła do drzwi winiarni – niskiego budynku z drewna i kamienia, znajdującego się obok parkingu. Za nim wznosiła się duża szopa z dachem z blachy falistej o mocno przemysłowym wyglądzie. Tablica koło drzwi informowała, że winiarnia otwarta jest od dziesiątej do szesnastej. Rose spojrzała na zegarek – było ciut po jedenastej. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Przez zakurzoną szybę mogła dostrzec kilka beczek na wino i szynkwas ciągnący się przez całą długość sali.

Z prawej strony zaskrzeczała ponuro sroka. Jedna wróży smutek, przypomniała sobie stare angielskie powiedzenie. Znaki widziała wszędzie – od złych wiadomości chodzących parami po czarnobiałe ptaki zwiastujące nieszczęście. Cóż... nie wygląda to dobrze.

Starając się zignorować srokę, która patrzyła na nią pytająco z przechyloną głową, Rose skręciła w lewo, ominęła parking i ruszyła drugim podjazdem, tym z tabliczką „Własność prywatna”. Po chwili zobaczyła dom – i zaniemówiła z wrażenia. Nawet w tak ponury dzień był to niesamowity widok – ściany z piaskowca z ogromnymi prostokątnymi oknami, dach z ciemnych łupków z wystającymi oknami facjatkowymi i kominami na obu końcach. Po obu stronach ogromnych drewnianych drzwi stały imponujące kolumny z piaskowca, a kwadratowy ganek był otoczony bujnymi krzewami lawendy w zaśniedziałych miedzianych donicach. Patrząc na dom na tle wzgórz, kobieta pomyślała, że nigdy jeszcze nie widziała czegoś tak onieśmielającego ani tak pięknego. Miała dziwne uczucie déjà vu – jakby już go gdzieś kiedyś widziała albo znała…

Opanuj się, dziewczyno!

Rose ze zdenerwowania słyszała własne tętno w uszach. Nie lubiła zaskakujących zwrotów akcji w życiu. Za wszystko teraz winiła Henry’ego. Z lekkim niepokojem, czując się jak natręt, nieśmiało zapukała do drzwi.

A potem zapukała jeszcze raz, tym razem głośniej.

Nikt nie odpowiadał. Obeszła dom i znalazła na tyłach werandę zarzuconą najrozmaitszymi dziecięcymi rzeczami – zardzewiałymi rowerkami, na wpół zburzoną wieżą z klocków i dużym wyborem zabłoconych kaloszy w różnych rozmiarach. W błocie grzebało kilka brązowych kur. Wreszcie jakaś oznaka życia.

– Dzień dobry! – zawołała Rose. – Czy jest tu ktoś?

Ain’t nobody here but us chickens1, przypomniał jej się wers starej jazzowej melodii.

W tym właśnie momencie usłyszała pomruk silnika i grzechot opon na żwirze. Obiegła dom i zobaczyła poobijany samochód terenowy, który właśnie z piskiem hamulców i wśród fontanny żwiru zatrzymał się przed drzwiami frontowymi. Przyglądała się, jak szczupła platynowa blondynka (w takiej puchowej kurtce i włóczkowej czapce równie dobrze mogłaby spacerować po St. Moritz) wysiada z auta. Z bliska zobaczyła, że kobieta ma brzoskwiniową, idealną cerę, a w nosie mały brylantowy kolczyk. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat.

– Dzień dobry – zaczęła Rose. – Ja… Nie byłam pewna, czy ktokolwiek jest w domu.

Od tego rozpaczliwego zimna zaczęła szczękać zębami.

– Nie ma sprawy – odpowiedziała dziewczyna, odgarniając jasne włosy. – Jesteś pewnie tą nową au pairką.

– To właśnie ja – przyznała Rose, ale nawet w jej własnych uszach nie brzmiało to zbyt przekonująco. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej w najgorszych koszmarach nie przypuszczałaby, że znajdzie się na drugim końcu świata, udając opiekunkę do dzieci w takiej dziurze zabitej dechami. Może nie była superszczęśliwa, ale była całkiem zadowolona z życia, miała stałą pracę, mieszkanie i chłopaka. Teraz jednak dryfowała bezwładnie, odcięta od wszystkiego, co uważała za pewnik.

Musi mi się udać.

Dziewczyna spojrzała na Rose tak przenikliwie, że kobieta niemal straciła panowanie nad sobą.

– Dobrze. Dzwonili z agencji, że kogoś przyślą. Pani B ma duże problemy z plecami i na chwilę obecną sytuacja jest zupełnie do chrzanu. Lepiej wejdź do środka – stwierdziła blondynka. – Tu panuje zupełne szaleństwo, a już on to – jak by to powiedzieć? Humorzasty pajac. Ale dzieci są miłe. Przynajmniej przez większość czasu.

Mówiąc to, otworzyła tylne drzwi samochodu i zaczęła rozpinać pasy małej dziewczynce, mniej więcej dwulatce. Rose widziała tylko chmurę ciemnych włosów wymykających się spod jasnozielonej polarowej czapki.

Rose wiedziała, kim jest „on”. Henry powiedział jej to jeszcze w Londynie. Mark Cameron. Założyciel i właściciel Kalkari Wines. Trzydziestoośmiolatek. Po świetlanej karierze w jednej z największych w Australii firm produkujących wina wycofał się z pracy w korporacji i zaryzykował swoją reputację i cały majątek, aby założyć Kalkari. Jakieś dziesięć lat temu kupił sześć hektarów podupadłych winnic w dolinie Shingle razem z imponującą posiadłością Kalkari House. Od tego czasu znacznie powiększył swój stan posiadania i według znalezionych przez Rose informacji posiadał już około sześćdziesiąt pięć hektarów obsadzonych winoroślą na terenie doliny. Według danych z internetu właśnie zaczął osiągać sukcesy w produkcji, a ostatni rocznik zdobył bardzo dobre recenzje zarówno w Wielkiej Brytanii, Stanach, jak i w Australii. Jeśli chodzi o życie prywatne, Mark miał przepiękną hiszpańską żonę Isabellę i syna Leo. Henry pokazał Rose zdjęcie małżonków w internecie. Wyglądali razem naprawdę imponująco. Rewelacje Henry’ego były chyba jednak nieco przeterminowane – przynajmniej sądząc po małej dziewczynce w samochodzie.

– Nazywam się Astrid – dodała blondynka, wyciągając dziecko z samochodu. – A to jest Luisa. Przywitaj się z… Przepraszam, jak masz na imię?

– Rose. Cześć, słonko! Miło mi cię poznać – odpowiedziała siostra Henry’ego, uśmiechając się szeroko do dziewczynki. W końcu to nie jej wina, że jej nową opiekunkę skierowały tu nie do końca uczciwe zamiary, a Rose i tak uwielbiała małe dziewczynki z dołeczkami w policzkach. Zastanawiała się jednak, gdzie jest Leo – w samochodzie nie było po nim śladu.

– Och, twój akcent! Jesteś Angielką! Tego mi nie powiedzieli – zauważyła Astrid.

A ty jesteś Niemką, sądząc po akcencie, pomyślała Rose z jednakowym zaskoczeniem.

– Wejdźmy do środka. Strasznie tu zimno. – Trzymając Luisę za rękę, dziewczyna weszła przez drzwi frontowe do wyłożonego kamiennymi płytami holu. Był on zupełnie pusty, nie licząc kilku stolików pod ścianami i dywanu, który najlepsze lata miał już za sobą. Astrid skręciła od razu w lewo, a Rose poszła za nią, kilka kroków z tyłu, starając się wczuć w klimat tego miejsca.

Kuchnia była duża i kwadratowa, z ogromną kuchenką pokrytą cytrynowożółtą emalią, bladoszarymi granitowymi blatami i białymi płytkami na podłodze. Chmury na zewnątrz zaczęły się rozpierzchać, a przez dwa wielkie okna w drewnianych ramach do środka wlewało się słońce. Na środku pomieszczenia stał podniszczony stół otoczony krzesłami z wygiętymi drewnianymi oparciami. Był ledwo widoczny pod pozostałościami czegoś, co wyglądało na śniadanie. Podłoga się lepiła; pokryta warstwą płatków śniadaniowych. W ogromnym zlewie i na suszarce obok niego piętrzyły się sterty brudnych naczyń. Tak pewnie wygląda pomieszczenie po wybuchu bomby, doszła do wniosku Rose.

– Tak jak mówiłam, pani B nie było już od ładnych kilku tygodni, a ja mam pełne ręce roboty, zajmując się Luisą i Leo – powiedziała Astrid, wskazując przepraszająco na cały ten bałagan. Rozpięła dziewczynce kurtkę, zdjęła dwa kubki ze stołu i pobieżnie je opłukała, po czym nastawiła czajnik.

– Leo jest akurat w szkole, poznasz go później.

Luisa wyglądała nieśmiało zza nóg Astrid, przyglądając się Rose spod ciemnych, niesamowicie długich rzęs.

Urodę odziedziczyła z pewnością po matce!

– Lubiś tlóliki? – zapytała dziewczynka niepewnie.

– Pewnie, że lubię – odpowiedziała Rose z powagą.

Tup tup tup. Luisa wyszła z kuchni niepewnym krokiem zaabsorbowanej dwulatki.

– Poszła po swoją ulubioną przytulankę – zauważyła Astrid, robiąc trochę miejsca na stole, i postawiła przed Rose kubek z herbatą. – Mleko? Cukier? Proszę. W agencji mówili, że trudno im znaleźć kogoś, kto mógłby zacząć od zaraz, ale wydaje się, że im się udało, i to bardzo dobrze. Już ledwo wytrzymywałam tutaj całkiem sama. – Niania ledwo zrobiła przerwę na zaczerpnięcie oddechu. – Póki nie ma pani B, będziesz gotować, sprzątać i robić zakupy. Będziesz się też zajmować Luisą i Leo, kiedy ja będę miała wolny wieczór albo wolny dzień, a także pomagać mi przy dzieciach. Potrafisz gotować, prawda? Specjalnie zaznaczyliśmy, że potrzebny nam ktoś, kto umie gotować – dodała z naciskiem.

– Tak, nie powinno być z tym problemu. Radzę sobie w kuchni. Ale gdzie jest pani Cameron albo pan Cameron? Myślałam, że jedno z nich zapozna mnie z obowiązkami, pokaże dom i okolicę.

– Mark jest dziś na konferencji. Zostawił mnie na gospodarstwie. – Niania wysunęła wojowniczo dolną szczękę.

– Aha… – Rose nie była pewna, czy na pewno nie przeszkadza jej to, że dyryguje nią ktoś, kto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie może jeszcze zgodnie z prawem kupić sobie piwa w sklepie, ale zignorowała swoją frustrację. Ma w końcu wytrzymać tu tylko przez kilka tygodni, zdobyć to, po co przyjechała, a potem może wyjechać – na przykład na plażę. W końcu w tym potwornym kraju musi gdzieś być ciepło.

Nadal nie mogła uwierzyć, że tak łatwo zgodziła się na szalony plan Henry’ego. Miał on więcej dziur niż przeżarte przez mole swetry, które tak lubił jej ojciec. Gdyby myślała nieco bardziej logicznie, z pewnością by się nie zgodziła, ale w jej ówczesnym stanie emocjonalnym trudno było o racjonalne podejście do życia. Była załamana po tym, jak jej chłopak Giles (czy też raczej były chłopak) nagle zakończył związek i równie nagle wyjechał do nowej pracy w Brukseli. Sama więc zachłannie rzuciła się na możliwość wyjazdu i oddzielenia się tysiącami kilometrów od tego „pozbawionego jaj pajaca” (jak nazwał go Henry na wieść o tym, co się stało).

Kiedy byli dziećmi, brat zawsze się nią zajmował. Był od niej osiem lat starszy i o wiele mądrzejszy. Toczył za Rose jej dziecięce walki i ustawiał do pionu szkolne koleżanki, które dokuczały jej z powodu wzrostu (w wieku jedenastu lat górowała nad wszystkimi w klasie), długich nóg i rozpaczliwie niemodnych ubrań. Dodatkowo miała jeszcze szerokie usta, które aż prosiły się o dowcipy o żabach. Nadal rumieniła się na wspomnienie tego nastoletniego etapu w swoim życiu.

Na swój własny, dziwny sposób Henry pewnie nadal próbował się o nią troszczyć, ale w efekcie namówił ją na porzucenie całego dotychczasowego życia. Z drugiej strony jednak miała złamane serce, a poza tym była bez pracy i dachu nad głową. (Giles wynajął ich mieszkanie – cóż, technicznie rzecz biorąc było to jego mieszkanie – tuż po tym, jak powiadomił ją o swoim wyjeździe). To były wystarczające powody, aby zgodzić się na plan brata.

I tak nie chciała zostać w tamtym mieszkaniu. Bez Gilesa było tak puste, jak jej serce, a smutek zalegał w nim jak zapach spalonego czosnku. Henry przysłał kumpla z furgonetką po jej rzeczy i zgodził się składować je w swoim garażu. Oddał jej wolny pokój w swoim mieszkaniu i zapewnił kilka spokojnych tygodni na nurzanie się w rozpaczy. Pewnego ranka jednak, tuż przed wyjściem do pracy, zapukał do jej drzwi.

– Siostrzyczko, musisz wziąć się w garść i zacząć myśleć o przyszłości. Koniec roztkliwiania się nad sobą.

Przyjrzał się jej pogniecionym ciuchom, brudnym włosom i podpuchniętym oczom, po czym kazał jej szybko iść pod prysznic, a sam zaczął zbierać brudne kubki po kawie i resztki grzanek z masłem orzechowym.

– Doprowadź się do porządku. Ja się wszystkim zajmę.

– Ale właśnie miałam kupić lokówkę Instyler Tulip! – zaprotestowała Rose. – Przez kolejne dziesięć minut jest oferta specjalna dla widzów składających zamówienia telefonicznie, aż dziesięć funtów taniej! – Rose spędzała dnie na oglądaniu całodobowego kanału z telezakupami. Doskonale odwracał uwagę od jej problemów. Henry jednak był nieprzejednany.

Pomrukując gniewnie na temat wszystkowiedzących starszych braci, Rose zrobiła jednak to, co jej kazał. Zabrała ze sobą pudełko z chusteczkami jednorazowymi, jakby to była szpitalna kroplówka, do której ją podłączono i powłócząc nogami, poszła do łazienki.

Nieco później, nad kubkiem herbaty, do której Henry wsypał pół cukierniczki, wysłuchała jego planu.

– Masz depresję – oświadczył.

– Niesamowite, mój drogi Watsonie. Nie uważasz, że mam do tego prawo?

– Wiem, czego ci trzeba – zignorował jej pytanie.

– Ach tak? Ty i specjaliści od psychologii z programów śniadaniowych?

Henry uniósł dłoń, powstrzymując jej wybuch.

– Moim zdaniem nic cię tu nie trzyma.

– Nie no, dzięki – wypaliła z gryzącym sarkazmem. – Chcesz powiedzieć, że moje życie nie ma teraz zupełnie sensu? Bo tak to zabrzmiało.

– Nie wygłupiaj się, Rosie, wiesz, że nie to miałem na myśli. Jesteś wolna, a do tego nie masz tu żadnych zobowiązań. Wielu ludzi chętnie by się z tobą zamieniło. Świat na ciebie czeka. Czas, byś wyruszyła go zobaczyć zamiast pogrzebywać się tu żywcem.

– Zważywszy na to, że nie mam grosza przy duszy i jestem praktycznie bezdomna – aha, i jeszcze mam złamane serce, jakbyś zapomniał – moje możliwości są nieco ograniczone.

– Drobiazgi, skarbie, to nieistotne drobiazgi – machnął ręką, odrzucając jej zastrzeżenia.

Rose zawsze zaskakiwało, że Henry jest w stanie zauważyć jasne strony każdej sytuacji. – Jako twój kochający brat, który nieustannie wtrąca się w twoje życie… – zaczął, a potem się zawahał. – Mam dla ciebie propozycję. Możesz to nazwać przysługą, jeśli chcesz. Chciałbym, żebyś trochę dla mnie poszperała. Winnica, którą się interesuję, jest trochę daleko, ale tak się składa, że szukają tam kogoś do pracy. Powiedział mi o tym znajomy stamtąd, kiedy mu opowiadałem, w jakiej jesteś rozsypce. Szukają kogoś, kto umie trochę gotować, więc uznałem, że może sobie poradzisz.

Pudełko z chusteczkami poszybowało w jego stronę.

Po dzieciństwie spędzonym z Henrym w jednym domu Rose nadal pamiętała go jako niezgrabnego, pryszczatego nastolatka. Stąd też często zapominała, że jej brat był teraz całkiem sporą szychą w niektórych kręgach. Zaczął karierę jako handlarz winami w firmie Berry Bros. & Rudd, a teraz, częściowo dzięki pomocy dawnego kolegi ze szkoły, miał udziały w licznych winnicach w Argentynie i Hiszpanii. Zawsze był obrotny, nawet jako dziecko. To on pewnego upalnego lata namówił ojca na wyprawę do supermarketu i hurtowy zakup lodów, które potem odsprzedawał kolegom z ładnym zyskiem.

Henry doskonale wiedział, jaki ma cel, i nie marnował czasu, żeby go osiągnąć. Ostatnio – dzięki dyskretnej wskazówce – kupił kilka podupadających hiszpańskich winnic i wprowadził do nich nowy zarząd, aby wyprowadzić je na prostą, a swoje kontakty wykorzystał do przerzucenia ich produktów do Wielkiej Brytanii. Jeżeli informacje Rose były bliskie prawdy, to całkiem nieźle na tym wychodził. Kiedy więc Henry mówił o „szperaniu”, wiedziała, że nie miał na myśli grzebania po starych strychach.

Kiedy przedstawił jej szczegóły planu, Rose doszła do wniosku, że zwariował. Australia leżała na drugim końcu świata, dosłownie tysiące kilometrów od Anglii, a ona nigdy nawet nie słyszała o dolinie Shingle.

– Tu masz numer do agencji au pair, która się zajmuje tym zgłoszeniem – powiedział, podając jej kartkę. – Zadzwoń do nich. Spodobasz się, jestem tego pewny. Czeka cię fajna przygoda i przestaniesz myśleć o tym debilu.

– Hej, mówisz o moim byłym! Uważaj na słowa! Myślałam, że go lubisz.

– Zmieniłem zdanie po tym, co ci zrobił.

Henry był nieugięty. Był mistrzem marketingu, odniósłby nawet sukces jako sprzedawca piasku na Saharze i nawet Rose, która na wylot znała jego zagrania, trudno się było mu oprzeć. W końcu więc zaakceptowała jego plan.

– Zgoda, mimo moich poważnych zastrzeżeń – dodała.

Nim zdążyła wszystko dobrze przemyśleć, już siedziała w samolocie.

Łup!

Z zamyślenia wyrwał Rose powrót Luisy, która rzuciła w nią obślinionym, brudnym kawałkiem czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było różowym pluszowym królikiem.

– Blee! – pisnęła, odsuwając się z obrzydzeniem.

– Tlólik! – wykrzyknęła niczym niezrażona dziewczynka.

Rose podniosła wzrok i zobaczyła, że Astrid pęka ze śmiechu.

Chryste Panie. W co ja się wpakowałam?

Winnica Rose

Подняться наверх