Читать книгу Winnica Rose - Kayte Nunn - Страница 8

Rozdział 2

Оглавление

Powitanie Astrid było równie chłodne, jak temperatura na zewnątrz, ale Rose postanowiła nie zwracać na to uwagi. Splotła palce na kubku z herbatą, krzywiąc się, w miarę jak odzyskiwała czucie w dłoniach. Przynajmniej herbata była gorąca.

– To kiedy zaczynam?

– Od zaraz, oczywiście – powiedziała niania oschle. – Jak tu dotarłaś? Masz samochód?

– Tak, zaparkowałam przy drzwiach do winiarni. Nie byłam pewna, gdzie mogę go zostawić.

– Żaden problem. Pokażę ci, gdzie zostawić rzeczy. Twój pokój jest w szopie. – Astrid wysączyła ostatnie krople herbaty, wstała i ściągnęła kurtkę z oparcia krzesła. – Chodźmy.

Na wzmiankę o szopie Rose stała się czujna. Ruszyła za Astrid, która wzięła po drodze na ręce Luisę wraz z jej obrzydliwym królikiem i skierowała się do ogrodu. Szopa! Jak romantycznie! Przez głowę przeleciała jej wizja zmodernizowanej szopy w stylu New England, przestronnych wnętrz i białych ścian, miękkich kremowych kanap i poustawianych pozornie byle gdzie kryształowych wazonów pełnych bladoróżowych piwonii…

Hmmm, chyba jednak nie tym razem.

Rose przyjrzała się stojącemu przed nią podniszczonemu budynkowi. Nazwanie tej konkretnej szopy mianem „pomieszczenia mieszkalnego” brzmiało jak kiepski żart. Ewidentnie od dawna nikt w niej nie mieszkał. Dach pokryty był zardzewiałymi kawałkami blachy, a tynk ze ścian odpadał pod najlżejszym dotykiem.

W środku okazało się, że parapety, podłogę i w zasadzie każdą poziomą powierzchnię pokrywa gruba warstwa kurzu. Okna były rozpaczliwie brudne i spowite pajęczynami. W olbrzymim pomieszczeniu o białych ścianach stały dwie spłowiałe kanapy. Odległy kraniec szopy wydzielono przegrodami utworzono tam dwie sypialnie. Poza nimi budynek mieścił jeszcze niewielką łazienkę z głęboką zardzewiałą wanną na nóżkach i zawieszonym nad nią prysznicem. W jednej z sypialni Rose dostrzegła niepościelone łóżko z nierównym materacem, kilka powyginanych od wilgoci książek na stoliku nocnym oraz antyczną i bardzo zakurzoną toaletkę. Chyba nikt tu nie prenumerował magazynów wnętrzarskich…

– Dam ci trochę czasu, żebyś się zadomowiła – powiedziała Astrid, wychodząc szybko z Luisą w ramionach. Obie zdążyły już nieźle przemarznąć i biegły się ogrzać do domu.

Rose usiadła na chwilę na łóżku, drżąc z zimna. Była rozdarta między chęcią powrotu do Sydney tak szybko, jak jej mały samochód da radę tam dotrzeć, a pragnieniem zwinięcia się w kulkę pod kocem i odespania pozostałości jet lagu.

Nie zrobiła jednak ani jednego, ani drugiego.

Przeklinając w duchu swojego brata i wymyślając sobie od idiotek za to, że zgodziła się na jego plan, Rose wróciła do drzwi prowadzących do winiarni. Wsiadła do samochodu i podjechała od drugiej strony. Zgasiła silnik, otworzyła bagażnik, wyjęła plecak i wrzuciła go do szopy.

Potrzebowała czystej pościeli, miotły i dużych ilości detergentów, ruszyła więc bez namysłu w kierunku domu. Jeżeli miała tu zostać – choćby na kilka tygodni – chciała mieć chociaż w miarę przyzwoite miejsce do spania.

Idąc w kierunku budynku, zobaczyła wysokiego i szczupłego mężczyznę, zmierzającego w jej stronę. Miał pochyloną głowę, ręce wciśnięte w kieszenie dżinsów i – z bliska widziała to całkiem wyraźnie – ponury grymas na twarzy. Rose od razu wiedziała, kogo ma przed sobą – był to Mark Cameron. Wydawało się jednak, że nawet jej nie zauważył, a byli od siebie na wyciągnięcie ręki. Zastanawiała się, czy powinna coś powiedzieć, ale wtedy on podniósł głowę i skupił na niej wzrok. Wydawało się, jakby wracał myślami z bardzo daleka.

– Dzień dobry, mogę pani jakoś pomóc? Obawiam się, że winiarnia jest dziś nieczynna.

Miał niski, głęboki głos. Rose zadrżała. Zdała sobie sprawę, że patrzy mu prosto w oczy. To było coś zaskakującego – zazwyczaj to ona swoim spojrzeniem peszyła mężczyzn. Ta niezręczna sytuacja wytrąciła ją z równowagi.

– Eeee… w zasadzie nie przyjechałam do winiarni.

– Aktualnie nie organizujemy wycieczek po winnicy – odpowiedział krótko. Jednak kiedy wypowiadał ostatnie słowa, dotarło do niego, kim ona jest. – Och, ty musisz być Rose. Naturalnie. Przepraszam, zupełnie zapomniałem, że dziś przyjeżdżasz. Czy poznałaś już Astrid? Oprowadziła cię? – Wyciągnął do niej rękę. Pod jego dotykiem poczuła, jak przebiega ją dreszcz. Miał silny uścisk dłoni. Jego skóra była sucha i gładka, ale paznokcie zaniedbane i zabarwione na fioletowo. „Zawsze oceniaj mężczyznę po dłoniach. Po dłoniach i po butach” – powtarzała babcia Rose. Mówiąc „buty”, miała na myśli bez wątpienia półbuty od Loake’a lub Lobba. Ciekawe, co babcia powiedziałaby o spracowanych dłoniach i zabłoconych kaloszach Marka.

– Tak. Dziękuję panu. Właśnie zaniosłam swoje rzeczy do szopy.

– Nie jest może w najlepszym stanie, ale przynajmniej nie leje się tam na głowę – skrzywił się.

– Na pewno wystarczy. – Rose nie miała pojęcia, co może jeszcze powiedzieć. Nie chciała wyjść na księżniczkę na ziarnku grochu i narzekać na kwaterę już w chwili przyjazdu.

– To dobrze. Przepraszam, ale muszę ruszać. Wyjeżdżam na kilka dni na konferencję – cholerne zawracanie głowy – ale Astrid cię we wszystko wdroży.

Rose skinęła głową. Nie była pewna, czy konferencja jest zawracaniem głowy dla niego, czy dla niej.

– Aha, jeszcze jedno. Mów mi Mark. „Pan” Cameron to mój ojciec – powiedział i mrugnął do niej porozumiewawczo.


Nie poszło w sumie tak źle, pomyślała Rose, kiedy już wróciła do szopy uzbrojona w gumowe rękawiczki, mop, wiadro i ogromną butlę detergentu, po czym zabrała się do sprzątania, czyszczenia i usuwania pajęczyn w swoim nowym domu. Musiała w tym celu także wysiedlić liczne pająki – na szczęście nie było wśród nich olbrzymich i włochatych paskudztw, z których słynie Australia.

Zadowolona z efektu, odgarnęła włosy z czoła i rzuciła okiem na zegarek. Druga. Nic dziwnego, że od godziny burczało jej w brzuchu. Rozejrzała się po idealnie czystej sypialni – wszystkie ubrania były w szafce, a plecak schowała pod łóżkiem. Przechodząc do głównego pomieszczenia, stwierdziła z zadowoleniem, że przynajmniej teraz widać coś przez okna, poduszki są wytrzepane, a podłoga zamieciona. Jest tak czysta, że praktycznie można by z niej jeść – pomyślała. A skoro już o tym mowa…

Wchodząc do kuchni, wpadła na Astrid i Luisę – znowu miały na sobie kurtki i buty.

– Idziemy nakarmić kurczaki – wyjaśniła dziewczyna.

– Tulcaki! – powtórzyła dziewczynka z entuzjazmem. – Tulcaki! Tuuuuulcaaaakiiiii! – wrzasnęła na całe gardło.

– Mogę pójść z wami? – zapytała Rose, zapominając na chwilę o jedzeniu. Im szybciej zorientuje się w rozkładzie Kalkari, tym lepiej. Przede wszystkim musiała dowiedzieć się, gdzie co jest w tej olbrzymiej posiadłości.

– Jeśli chcesz. Prowadź, Luiso.

Rose wyszła za nimi posłusznie na podwórko.

Dwulatka pobiegła przez wyskubany trawnik w kierunku drewnianego kurnika. Astrid potrząsnęła kartonem karmy, a kilka rudych kur, które Rose widziała zaraz po przyjeździe, ruszyło biegiem w jej stronę.

– To Maggie – powiedziała Astrid, wskazując na największą kurę. – To Stephanie i Nigella. A tam jest Nugget.

Za całym stadkiem, zaganiając kury, maszerował piękny kogut z kolorowym ogonem. Rose uśmiechnęła się do siebie. Tylko Australijczycy mogli nazwać kurczaka Nugget.

Podekscytowana dziewczynka ganiała kury po podwórku, bezskutecznie usiłując którąś złapać. Astrid podeszła do niej, złapała Nigellę i podała ją dziewczynce. Luisa aż się rozpromieniła, prezentując dołeczki w policzkach.

– Tulcaki! – zawołała radośnie.

– Nie ściskaj jej. Uważaj – ostrzegła ją niania, nachylając się nad kurnikiem.

– Dużo składają jajek? – Rose skierowała pytanie do zgrabnych pośladków Astrid, które wystawały z kurnika.

– Tak, tak. Jajek nigdy nam nie brakuje – odpowiedziała.

– Jadłaś coś? – zapytała po chwili dziewczyna.

– Właśnie szłam do kuchni, kiedy na was wpadłam. Jestem tak głodna, że mogłabym zjeść konia z kopytami. Nie miałam rano czasu na śniadanie. – Rose przycisnęła rękę do brzucha. Astrid popatrzyła na nią dziwnie.

Ona jest Niemką, może nie rozumie idiomów, pomyślała Rose.

– W lodówce za dużo nie ma, ale jest bochenek chleba, trochę sera, a w spiżarni słoik marmolady pani B, jeżeli chcesz.

Rose zostawiła bawiące się w berka Astrid i Luisę i wróciła do kuchni. Astrid sprzątnęła naczynia po śniadaniu, ale teraz na stole zalegały resztki lunchu. Rose zebrała je i ustawiła obok wciąż przepełnionego zlewu – postanowiła uporać się ze zmywaniem, kiedy już będzie miała pełny żołądek. Zrobiła sobie ogromną kanapkę z serem i korniszonami, usiadła przy stole i otworzyła stary magazyn, który ukryty był pod zawalającymi stół gratami. Przeglądając go i podziwiając smakowicie wyglądające zdjęcia wspaniałych potraw, zaczęła się zastanawiać, kiedy właściwie pojawi się pani Cameron, to znaczy Isabella.

Skończyła jeść i postanowiła posprzątać kuchnię. Za drzwiczkami jednej z szafek znalazła sprytnie ukrytą zmywarkę – Bogu niech będą dzięki! Zaczęła opłukiwać talerze i wstawiać je do zmywarki. W szafce pod zlewem znalazła płyn do zmywania, gąbkę i wszystko, czego mogłaby potrzebować. Zabrała się więc ponownie do pracy: skrobała i czyściła, wycierała lepkie blaty i zamiatała kamienną podłogę.

Kiedy tego poranka wyruszała z Sydney, nie miała pojęcia, że jej dzień będzie tak wyglądał. Prychnęła z irytacją – na siebie, na sytuację, w którą się wpakowała, i na stan tego miejsca. W londyńskim mieszkaniu Henry’ego, kiedy słuchała, jakie ma dla niej zadanie, wszystko wydawało się proste. Teraz jednak była już na miejscu i nagle zaczęło ją to przytłaczać. A poza tym, nie wiadomo dlaczego, jej zadanie wymagało od niej straszliwie dużo sprzątania.


Po nakarmieniu kur Astrid i Luisa znowu gdzieś zniknęły. Rose w końcu uporała się ze sprzątaniem kuchni i właśnie usiadła przy stole z kubkiem kawy rozpuszczalnej, kiedy usłyszała zajeżdżający przed dom samochód. Dało się rozpoznać przenikliwy głos Astrid, chichot Luisy i jeszcze jeden głos.

Kiedy wszyscy weszli do kuchni, okazało się, że trzeci głos należał do potarganego ciemnowłosego chłopca w wieku sześciu lub siedmiu lat. Miał na sobie szare szkolne spodnie, które kończyły się ładnych parę centymetrów nad kostkami, i czerwony sweter, który także wyglądał, jakby zbiegł się w praniu. Przez dziurę w skarpetce wystawał mu duży palec. To z pewnością był Leo.

– Cześć – powiedział.

– Cześć Leo, jestem Rose – opowiedziała, uśmiechając się do niego swoim najbardziej przekonującym, sztucznym uśmiechem.

– Rose będzie nam pomagać, ponieważ pani B jest chora – dorzuciła Astrid. – Przyjechała z Anglii.

Rose nie była do końca pewna, czy podobał jej się sposób, w jaki dziewczyna powiedziała „Anglia”. Brzmiało to jak paskudna choroba zakaźna. A może po prostu była przewrażliwiona? Lepiej nie obrażać się o byle co – w końcu nie była tu po to, aby zrobić sobie wroga z niani.

Tymczasem Leo nagle się ożywił.

– Super. Widziałaś, jak gra Tottenham? Harry Kane jest niesamowity! Strasznie, strasznie chciałbym go zobaczyć w akcji. Zabierzesz mnie tam? – Terkotał jak karabin maszynowy. Rose podobał się jego entuzjazm. Wydawał się sympatycznym dzieciakiem.

– Wiesz, Leo, ja byłam na White Hart Lane. I to nie raz. Tottenham to ulubiona drużyna mojego ojca, i moja także.

– Ale jazda! Poczekajcie tylko, aż powiem to Joemu. – Oczy Leo były wielkie jak spodki.

– Joemu?

– To jego najlepszy kumpel – wyjaśniła Astrid.

Luisa ewidentnie czuła się pominięta w rozmowie, podeszła więc do Rose i wyciągnęła ręce, domagając się przytulenia. Kobieta posadziła ją sobie na kolanie, podczas gdy Astrid wyciągnęła białą papierową torbę, z której rozniósł się słodki aromat.

– Ciastka z piekarni – powiedziała, układając na talerzu lśniące tartaletki z dżemem, biszkopty z wiórkami kokosowymi oraz karmelowe ciasteczka pokryte grubą warstwą gorzkiej czekolady. – Narobiłaś się – dodała niechętnie, obrzucając wzrokiem lśniącą czystością kuchnię i stawiając ciężki czajnik na kuchence. – Nie sądziłam, że aż tyle uda ci się dzisiaj zrobić.

Rose poczęstowała się kawałkiem ciągnącego się piernika z czekoladą i karmelem, a potem z poczuciem winy poprawiła pasek dżinsów, który wbijał jej się w brzuch. Może i Astrid nie rozwinęła czerwonego dywanu na jej przyjazd, ale miło było wiedzieć, że jej wysiłek został doceniony. A ciastka smakowały przepysznie.


Kiedy Leo odrobił pracę domową, a dzieci zjadły paluszki rybne, które odnalazły się w odmętach zamrażarki pod grubą warstwą szronu, Rose wróciła do szopy, aby zmyć z siebie zmęczenie całego dnia. Była brudna, spocona i nie mogła się doczekać prysznica – w duchu modliła się tylko, aby w kranie była ciepła woda.

Idąc przez podwórko, zatrzymała się nagle na widok wyprostowanej sylwetki na tle nieba. Kangur. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyła jeszcze jednego – a potem kolejnego. Nie mogła w to uwierzyć. Po drodze do doliny widziała wprawdzie przy drodze żółte znaki ostrzegawcze z rysunkiem kangura, ale nie spodziewała się, że uda jej się jakiegoś zobaczyć. Prawdziwe kangury! Niech no tylko Henry o tym usłyszy. Stała bez ruchu i patrzyła na zwierzęta, a one po chwili zignorowały ją i wróciły do skubania trawy. Nie patrzyła na nie jednak długo – kangury kangurami, ale na dworze było naprawdę lodowato.

W szopie było może o stopień cieplej niż na dworze, ale przynajmniej była gorąca woda. Rose szybko się umyła i wytarła, a potem włożyła na siebie wszystkie cztery T-shirty, które ze sobą przywiozła, a także stęchły pulower, który znalazła w jednej z szuflad w komodzie. Zrobiony był z paskudnie gryzącej wełny w kolorze musztardowym, przy którym jej cera wyglądała ziemiście, ale nie miała zamiaru wybrzydzać – przynajmniej był tak długi, że nie było widać jej tyłka. Dobrze, że dzięki grubej wyściółce butów było jej ciepło w palce.

W głównym domu panowała cisza. Kierując się przyciszonymi głosami, Rose znalazła Luisę i Leo w niewielkim pokoju koło kuchni. Siedzieli na spłowiałej kanapie w kolorze burgunda – plusz na oparciach był zupełnie wytarty. Astrid czytała dziewczynce książeczkę. Rose o mało nie wybuchnęła śmiechem, słysząc, jak niania pyta: „Ale czy viesz, gdzie jest zielona ovieczka?”, ale się opanowała – nie chciała, aby Astrid pomyślała, że się z niej wyśmiewa.


Okazja, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Marku i nieobecnej Isabelli, nadarzyła się podczas późnego obiadu, który Rose zjadła z Astrid, gdy dzieci poszły już spać. Spiżarnia była raczej pusta, ale dzięki Maggie, Stephanie i Nigelli oraz zarośniętemu ogródkowi ziołowemu, który Rose odkryła koło domu, udało jej się przygotować frittatę z ziemniakami i pietruszką. Kiedy była już gotowa, w kuchni pojawiła się niania, niosąc butelkę bez etykiety.

– Wino domowe – oznajmiła, sięgając po kieliszki.

– Bardzo chętnie – odparła kobieta. Była wykończona po całym dniu sprzątania, długiej drodze z Sydney i pozostałościach jet lagu. – Tego mi trzeba.

– Naprawdę potrafisz gotować. To dobrze – wymamrotała dziewczyna z ustami pełnymi frittaty.

– Przecież mówiłam! – odpowiedziała Rose z lekką irytacją, choć w głębi duszy cieszyła się z uznania. – Uczyłam się w Le Cordon Bleu w Londynie. Ale ostatnio pracowałam w kawiarni. Na pewno więcej usmażyłam w życiu burgerów, niż przygotowałam potraw haute cuisine – przyznała. Opowiedziała dziewczynie historię, którą uzgodniła z Henrym – że przyjechała do Australii, aby zrobić sobie przerwę i poznać kraj, a potem może będzie podróżować dalej.

– To tak jak ja – skinęła głową Astrid. – Jestem w Australii już osiem miesięcy. Trochę czasu spędziłam w Queenslandzie, pracowałam tam w klubiku dla dzieci w hotelu, a tę pracę znalazłam w marcu. Leo i Luisa są jednak trochę trudni. Ale kto by nie był w ich sytuacji? Przecież matka je zwyczajnie porzuciła.

Rose uniosła głowę znad talerza. Isabella? Tego się nie spodziewała. Ale może to wyjaśniało stan domu i za małe ubrania Leo.

– Wyjechała pod koniec lata – kontynuowała dziewczyna. – Wróciła do Hiszpanii z hiszpańskim winiarzem, który tu przyjechał pomóc przy tworzeniu wina. Mark nie miał o niczym pojęcia. Ta baba to prawdziwy koszmar – tak mi mówiła pani B. Nazwała ją señora Irytanda. Sprzątanie, gotowanie – nigdy nie była z niczego zadowolona. Myślę, że to częściowo dlatego pani B się rozchorowała – Isabella zmuszała ją do pracy ponad siły. Luisa nadal pyta, gdzie jest mama, ale Leo nie chce o niej rozmawiać. Wasze dzisiejsze spotkanie wprawiło go w doskonały humor – tak się cieszył, że mógł z tobą porozmawiać o piłce.

– Jakie to smutne! – Na podstawie swoich krótkich obserwacji Rose uważała, że to bardzo miłe dzieciaki. – Biedactwa. A jak długo Marka nie będzie?

– Planuje wrócić pod koniec tygodnia. Czasem wpada w grobowy nastrój. Nie zawsze jest lekko. – Astrid nie rozwinęła tego tematu, a Rose nie naciskała. Musiała zachować ostrożność i nie wzbudzać podejrzeń. Była pewna, że tak czy inaczej wkrótce dowie się czegoś więcej.

Rozmowa zeszła na nianię i jej pochodzenie (Rose była blisko, stawiając na Niemcy – Astrid urodziła się w Austrii) i nim się obejrzały, butelka była pusta, a resztki frittaty zupełnie wystygły. Z zaskoczeniem odkryła, jak bardzo zesztywniały jej mięśnie, kiedy zbierała ze stołu naczynia. Przed przyjazdem do Kalkari spędziła kilka dni, zwiedzając Sydney i absolutnie nic jej tam nie dolegało, ale jak widać dzień wypełniony energicznym sprzątaniem dał jej się we znaki. Pomyślała sobie, że – sądząc po stanie, w jakim zastała kuchnię – następnego dnia czeka ją pewnie ciąg dalszy porządków, co nie poprawiło jej humoru. Życzyła Astrid dobrej nocy i przygotowała się na szybki bieg do szopy.

Kiedy otworzyła tylne drzwi, poczuła podmuch zimnego powietrza. Natychmiast wytrzeźwiała.

– Rany boskie, ależ tu jest zimno.

– No. W Tyrolu jest bardzo zimno – właśnie dlatego przyjechałam do Australii. Myślałam, że tu będzie inaczej. Phi! Nic z tego! – Astrid zadrżała teatralnie. – Zapomniałam ci powiedzieć – pobudka koło siódmej. Muszę zawieźć Leo do szkoły na ósmą trzydzieści.

– Jasne. Będę w kuchni przed wpół do ósmej i przygotuję śniadanie – odparła Rose. – Cieszę się, że tu jestem – dodała. Nie była pewna, czemu to powiedziała; słowa wyszły z jej ust, nim miała okazję się nad nimi zastanowić. Raczej nie była to prawda.

– Tak, ja też się cieszę – odpowiedziała Astrid. Wydawało się, że wspólna kolacja roztopiła nieco początkowe lody.

– Dobranoc – powiedziała Rose i wyszła w mrok.


W szopie było tak zimno, że siostra Henry’ego widziała ulatującą z ust parę. Lodowaty wiatr przenikał przez ogromne szpary w oknach i pod drzwiami. Nie spakowała sobie ani jednej ciepłej piżamy, a cienka koszulka i stare bokserki, w których planowała spać, nie miały szans w starciu z temperaturą. Przebrała się w legginsy, które wcisnęła do plecaka w ostatniej chwili przed wylotem. Położyła się do łóżka we wszystkich T-shirtach i dygotała pod kołdrą, zadowolona, że podczas sprzątania znalazła w szafie kilka grubych koców. Postanowiła, że następnego dnia poprosi o grzejnik – albo chociaż termofor.

Przez moment wróciła myślami do swojego byłego chłopaka. Przysięgła sobie wprawdzie, że będzie trzymać myśli na wodzy, ale kiedy tylko nieco się dekoncentrowała, on natychmiast pojawiał się w jej głowie. Nim się obejrzała, już zaczęła znowu analizować ich ostatnie wspólne dni. Przypominało to rozdrapywanie świeżej rany – wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale nie mogła się powstrzymać. Ponownie zadygotała, tym razem nie tylko z zimna – przypomniała sobie ten dzień, w którym jej życie zupełnie się schrzaniło.

Piątek trzynastego. Naturalnie. A Merkury był w upadku. Doprawdy, powinna się była tego spodziewać.

Jak się później okazało, był to dzień pożegnań – ostatni dzień jej pracy w kawiarni The Pine Box, w której przepracowała pięć lat. Chociaż przez większość tego czasu pod koniec zmiany gotowa była umrzeć ze zmęczenia, zwolnienie bez wypowiedzenia bolało bardziej, niż gotowa była się do tego przyznać. A wszystko przez jeden głupi stek.

Czerwony na twarzy i zadufany kretyn z kiepską fryzurą narzekał tak głośno, że Arthur – drugi kucharz, który tego steka przygotował – wyszedł z kuchni, żeby się dowiedzieć, o co chodzi.

– Jest pozbawiony smaku jak sweter w romby! – wrzeszczał klient. Słysząc, jak wyżywa się na Arthurze, Rose także wyszła z kuchni. Do furii doprowadzali ją ludzie, którzy uważają, że zajmują na tyle wysoką pozycję, że mogą pomiatać innymi. W szkole nacierpiała się wystarczająco dużo, a po jej zakończeniu przysięgła sobie, że nigdy nie będzie bezczynnie obserwować, jak poniża się ludzi. Owładnięta słusznym gniewem wylała sos z trzymanej w ręku sosjerki na talerz chamskiego ignoranta, rozlewając go przy okazji na jego kolana, plamiąc mu spodnie i parząc wrażliwe rejony.

– To powinno dodać stekowi nieco smaku, chamski draniu – wypaliła.

Jak się można było spodziewać, nie skończyło się to dobrze. Szef wywalił ją z pracy jeszcze przed końcem jej zmiany.

Patrząc z perspektywy swoich niemal trzydziestu lat, Rose stwierdziła, że jej życie nie do końca ułożyło się tak, jak planowała w wieku lat dziewiętnastu, kiedy trzymając w ręku pachnący jeszcze świeżością dyplom szkoły kulinarnej była gotowa ruszyć w świat. Dwójka jej kolegów z roku w Le Cordon Bleu otworzyła niedawno restaurację, która błyskawicznie zyskała w Londynie ogromną popularność; koleżanka wypuściła na rynek własną linię produktów gourmet – dostępną w luksusowym domu towarowym Fortnum! – a najlepsza przyjaciółka Rose została drugą zastępczynią szefa kuchni w Le Du, najmodniejszej obecnie restauracji w Bangkoku. Jeżeli można wierzyć Facebookowi, większość jej dawnych znajomych ze szkoły żyła w szczęśliwych małżeństwach; do diabła ciężkiego, dwie koleżanki niedawno urodziły dzieci, a Nancy, którą znała od podstawówki i która od zawsze marzyła o licznym potomstwie, miała już trójkę maluchów. Wszystko, czym mogła pochwalić się Rose, to kosztowny zestaw specjalistycznych noży i dziesięcioletnie doświadczenie w pracy zawodowej – głównie przy obsłudze frytownicy.

A potem, żeby nie miała już żadnych wątpliwości, że cały Układ Słoneczny sprzysiągł się przeciw niej, Giles – mężczyzna, w którym widziała swojego przyszłego męża, ten sam, z którym miała dzielić wymarzony dom poza miastem, zielonego land rovera i (być może) dwójkę czy nawet trójkę rumianych dzieci, oświadczył jej, że przenosi się do Brukseli. Bez niej.

Cóż z tego, że byli współwłaścicielami skórzanej sofy w kolorze sraczkowatym (czy też „toffi”, jak przekonywał ich sprzedawca w sklepie Habitat) i mieli wspólne wspomnienia z ostatnich pięciu lat – zdaniem Gilesa, Rose powinna była wiedzieć, że to nie jest „związek na zawsze”. Po udzieleniu jej tak wstrząsającej informacji zabrał się z mieszkania, nim miała czas powiedzieć mu o zwolnieniu z The Pine Box. Humoru nie poprawiła jej nawet perspektywa obejrzenia dwóch odcinków „The Great British Bake-off”2, na które naprawdę się cieszyła, ani świadomość, że w lodówce jest surowe ciasto z solonym karmelem na ciasteczka. Nawet ona nie była w stanie myśleć w takim momencie o jedzeniu.

Rose zakopała się głębiej pod koce, próbując nie dopuścić do siebie zimnego powietrza. Ponownie zadała sobie pytanie, dlaczego w ogóle zgodziła się na propozycję Henry’ego. Giles nie miał pojęcia, gdzie ona się znajduje – jeszcze na fali furii wyrzuciła go z grupy znajomych na Facebooku i skasowała jego numer telefonu. A jeśli w Brukseli mu się nie powiedzie? A jeżeli zmieni zdanie i zda sobie sprawę, jak wielki popełnił błąd, wróci do Londynu i odkryje, że jej nie ma? A co, jeśli to ona popełniła wielki błąd, przyjeżdżając tutaj? Nagle poczuła się bardzo samotna i zdała sobie sprawę, jak daleko jest od domu.

Winnica Rose

Подняться наверх