Читать книгу Winnica Rose - Kayte Nunn - Страница 9

Rozdział 3

Оглавление

Następnego dnia rano Rose niechętnie wystawiła nos spod koców, po czym zaryzykowała i ściągnęła je aż do brody. Na początku nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest. Po chwili zdarzenia z poprzedniego dnia wróciły. No tak. Dolina Shingle. Totalny koniec świata.

Rzuciła okiem na zegarek. Była już niemal siódma, więc musiała się naprawdę zmobilizować, żeby odrzucić przykrycie. Było tak zimno, że prysznic nie wchodził w rachubę, więc tylko szybko ochlapała twarz wodą i ściągnęła włosy w nieporządny kucyk. Przygotowując się do wyjścia, zobaczyła, że wewnętrzną stronę szyb szopy pokrywa warstewka lodu. Na zewnątrz wszystko wyglądało jak polukrowane – nocny przymrozek pokrył krajobraz delikatnym szronem.

To szaleństwo. Zamarznę tu na śmierć.

W kuchni zabrała się za robienie jajecznicy dla dzieci, zaparzyła herbatę i nakryła do stołu. Olejowa kuchenka rozgrzała pomieszczenie, dzięki czemu Rose powoli odzyskiwała czucie w palcach u rąk i nóg.

Leo zszedł do kuchni jako pierwszy, odnotował jej obecność krótkim spojrzeniem i usiadł do stołu, po czym otworzył książkę, którą ze sobą przyniósł. Po jego ożywieniu z poprzedniego dnia nie było śladu. Po nim nadciągnęły Luisa i Astrid, przy czym niania goniła Luisę ze szczotką do włosów, próbując złapać małą i opanować jej potargane loki.

– Chodź tu, łobuziaku – zawołała, gdy dziewczynka ukryła się za nogami Rose.

– Losie? – odezwała się Luisa.

– Tak, kochanie? – Kobieta była już zakochana w uroczych dołeczkach Luisy.

– Nie jubię mojej ściotki. – Mała wsadziła kciuk do ust i spojrzała markotnie do góry.

– Oooo, słoneczko, jeżeli będziesz szczotkować włosy, będą długie i jedwabiste jak u syreny – spróbowała ją przekonać Rose.

– Cio to sylena?

– Bardzo ładna pani, która pływa jak ryba i śpiewa piosenki przepływającym na statkach żeglarzom.

– Dobzie, będę syleną – rozchmurzyła się Luisa i potulnie poddała się zabiegom Astrid, która uśmiechnęła się z wdzięcznością do Rose.

Po śniadaniu, gdy loki dwulatki były już bezpiecznie umocowane dwiema różowymi spinkami w kształcie motyli, niania zabrała Leo do szkoły.

– Luisa ma rano lekcję pływania, nie będzie nas więc aż do lunchu. Mark zostawił pieniądze na jedzenie i wszelkie inne potrzeby w tamtym słoju. – Dziewczyna wskazała na kremowy gliniany garnek na półce nad kuchenką. – Najbliższy supermarket jest w Eumeralli, a w soboty odbywa się tam również targ. Możemy wszyscy na niego pojechać, jeśli chcesz.

– Brzmi fajnie – odpowiedziała Rose, tworząc właśnie długą listę zakupów. Zbudziła się tego dnia z silnym postanowieniem – skoro już tu była, mogła przynajmniej wykonywać swoją pracę jak należy. Astrid ewidentnie nie miała czasu zaopatrywać spiżarni, brakowało podstawowych produktów spożywczych, nie mówiąc już o świeżym jedzeniu czy warzywach. Wydawało się, że deficyt nie dotknął tylko jajek, ziół z ogrodu i domowych przetworów. No i naturalnie wina.


Rose w końcu udało się naprawić ogrzewanie w samochodzie, więc spokojnie mogła ruszyć do Eumeralli. „Dolina mlekiem i miodem płynąca” – tymi słowami Henry opisał dolinę Shingle, kiedy próbował ją namówić do wyjazdu. W jego wizji wszystko brzmiało tak pięknie, wręcz bajkowo. Rzeczywistość jednak daleka była od jego opowieści – wzdłuż drogi ciągnęły się niekończące się rzędy powykręcanych winorośli, pomiędzy którymi co pewien czas w bladym świetle poranka lśniły lodowym srebrem małe, trójkątne sadzawki. Dnem doliny wiła się zamarznięta przy brzegach płytka rzeczka. Rose mijała kudłate, kasztanowate krowy i puchate białe owce. Na porośniętych wypłowiałą trawą polach stały stada koni – z ich nozdrzy wielkimi kłębami unosiła się para. Rose musiała jednak przyznać, że ten ponury krajobraz miał w sobie pewną surową urodę.

Zbliżając się do Eumeralli („Data założenia: 1833 r.”, jak głosiła tablica), przejechała obok dobrze utrzymanych domków pokrytych sidingiem, z werandami biegnącymi wokół całego budynku. Przed niektórymi rosły krzewy różane, a nieliczne kwiaty stanowiły jaskrawe plamy koloru, kołysząc się na wietrze. Samo miasteczko składało się ze skupisk starych, kamiennych budynków, poustawianych wzdłuż szerokiej głównej ulicy, oraz rozrzuconych między nimi mniejszych drewnianych domków i sklepów. Rose zwolniła, aby znaleźć supermarket, i zauważyła chińską restaurację, dwa puby z tarasami na piętrze, sklep z artykułami żelaznymi, duży sklep wielobranżowy, ratusz, pomnik z okresu wojny i mały park. Zaparkowała przy głównej ulicy, wykaraskała się z malutkiego samochodu i dostrzegła kawiarnię. „Święte Ziarno”, głosił napis na wystawionym na chodnik potykaczu. „Czarne, gorzkie i gorące, tak jak lubisz”.

Ha. Ktoś tu przynajmniej ma poczucie humoru.

Rose zamówiła cappuccino, usiadła na stołku barowym przy witrynie i patrzyła, jak mieszkańcy miasteczka zajmują się swoimi sprawami. Po drugiej stronie ulicy, niedaleko parku, nierówna linia uczniów szła za nauczycielem. Rose wytężyła wzrok, aby zobaczyć, czy jest wśród nich Leo, ale te dzieci wyglądały na nieco starsze od niego, a kapelusze z szerokimi rondami zasłaniały im twarze. Kilku przygarbionych starszych mężczyzn w grubych kurtkach i z laskami przysiadło na ławce tuż obok kawiarni, żeby pogapić się na świat. Młoda mama z wózkiem wypełnionym zakupami szła w przeciwną stronę, w kierunku skrzyżowania.

W ogóle nie przypominało to Londynu, czy nawet Bondi, gdzie spędziła poprzedni tydzień.

Dopiła kawę, zabrała swoje rzeczy i ruszyła w kierunku sklepu. Zdecydowanie nie był to jej lokalny supermarket Waitrose… Na liście zakupów miała kilka rzeczy, których tutaj ewidentnie nie było. Oswojenie się z zupełnie innymi markami, a nawet nazwami produktów – no bo co to w zasadzie jest bocconcini? – zajęło jej sporo czasu i do Kalkari wróciła dopiero koło południa.

Resztę czasu postanowiła poświęcić na gotowanie. Wszystko dobre, byle tylko nie myśleć o Gilesie. Na drzwiach spiżarni znalazła wiszący stary fartuch i zabrała się do roboty. Dobrze było znowu znaleźć się w kuchni, a rutyna krojenia i ugniatania sprawiła, że poczuła się trochę mniej samotna w tym dziwnym miejscu. Fakt, że kuchnia była jedynym ciepłym miejscem w domu, miał duże znaczenie. Rose przygotowała najpierw ogromny garnek sosu bolognaise, z którego część zamroziła, a część dodała do przeznaczonej na kolację lasagne. W Eumeralli udało jej się znaleźć suszone drożdże, zaczęła więc odmierzać mąkę na chleb. Posiekała cebulę, marchew, seler i zioła, tłukąc nożem o deskę i myśląc o wszystkim, co mogła powiedzieć Gilesowi w dniu ich rozstania. „Ależ kotku, wiedziałaś, że to nie potrwa długo” – powiedział. „Jesteśmy przecież zupełnie różni”. To prawda, ale to ty okazałeś się dupkiem, pomyślała z furią, plując sobie w brodę, że nie miała na tyle przytomności umysłu, aby powiedzieć mu to podczas tej ostatniej rozmowy. Odłożyła nóż, wzięła głęboki wdech, dodała poszatkowane w zasadzie na atomy warzywa do głębokiego garnka, w którym znajdował się już cały kurczak i spora porcja jęczmienia, i postawiła całość na kuchenkę. Następnie zabrała się do odmierzania mąki, masła, jajek i kakao.

– Cio lobiś? – odezwał się za nią cienki głosik. Do kuchni niepostrzeżenie zakradła się Luisa; policzki miała zaróżowione od snu, a ciemne włosy zupełnie rozwichrzone.

– Hej, kochanie. Przyszłaś w samą porę, przydałaby mi się pomoc. Chcesz ze mną zrobić ciasteczka? – zapytała Rose. Dziewczynka pokiwała energicznie głową, podrzucając lokami. Kobieta postawiła ją na krześle przy stole i podała drewnianą łyżkę.

– Zamieszasz to?

Dwulatka była zachwycona, że może coś zrobić w kuchni, a Rose przyglądała jej się z czułością. Mała naprawdę była aniołkiem.

Do kuchni w ślad za Luisą nadciągnęła Astrid i usiadła przy stole.

– Cześć! – powiedziała Rose dziarsko. – Wszystko pod kontrolą, zwłaszcza że mam teraz dzielną pomocnicę – wskazała na Luisę, która wyjadała wiórki czekoladowe z leżącego na blacie opakowania.

– Wracając z basenu, zajrzałam do pani B – powiedziała niania.

– Taaak? – zapytała Rose, nagle zaniepokojona, że jej pobyt w Kalkari może dobiec końca, nim się na dobre rozpoczął. Poza odkryciem, że żona Marka porzuciła rodzinę, musiała jeszcze zdobyć sporo informacji dla Henry’ego.

– Czuje się lepiej, ale nie spieszy jej się z powrotem do pracy. Jest już dość stara i wydaje mi się, że ta praca stała się dla niej za ciężka.

– Och, to dobrze. – Kobieta poczuła ulgę, że nie straci tej posady zbyt szybko. Może i była na końcu świata, ale mimo złych przeczuć złożyła Henry’emu obietnicę i nie chciała go zawieść.

– Powiedziała jednak, że tęskni za dziećmi. Przyjdzie z nimi posiedzieć w piątek wieczór, żebyśmy mogły gdzieś wyjść. Nie ma tu jakichś specjalnie ekscytujących imprez, ale pub w miasteczku jest w porządku i czasem gra na żywo zespół. Siedziałam tu całkiem sama tyle czasu, że super byłoby gdzieś wyjść, nawet na parę godzin. Dorobiłam się klaustrofonii.

– Chyba masz na myśli klaustrofobię! – roześmiała się Rose, choć dom w Kalkari był tak wielki, że o klaustrofobii nie mogło być mowy. Dała Luisie łyżkę z ciasta do wylizania i wyłożyła blachę z górnego piekarnika papierem do pieczenia. – To fajny pomysł.

Bardzo chciała zobaczyć, co okolica ma do zaoferowania, a może i dowiedzieć się czegoś o Kalkari od miejscowych, zanim Mark wróci z konferencji. Po rewelacjach Astrid na temat humorów Camerona Rose trochę niepokoiła się spotkaniem z nowym szefem – w dużym stopniu dlatego, że przybyła do jego domu w innych celach niż zajmowanie się jego domem i dziećmi.


Pani B faktycznie przybyła do Kalkari w piątek wieczorem, aby posiedzieć z dziećmi. Rose od razu ją polubiła. Rześka staruszka, o mocnej budowie ciała i z silnym uściskiem dłoni, jednym rzutem oka ogarnęła czystą kuchnię i apetyczny zapach grzejącej się zapiekanki.

– Wydaje się, że się zadomowiłaś, kotku – powiedziała. – Prawdę mówiąc, już od dawna chciałam przejść na emeryturę, ale nie mogłam zostawić Marka w takiej sytuacji – nie po tym, jak ta wielka hiszpańska dama zostawiła go z dwójką dzieciaków. To twoje dzieło? – zapytała, wskazując na biszkopt, który Rose zrobiła po południu. Luisa „pomogła” jej z lukrem cytrynowym, który ściekł z ciasta na obie strony.

– Ummm, tak. Czemu pani pyta? – Może i nie było to najlepsze ciasto w historii, ale Rose nie miała pojęcia, co pani B chce mu zarzucić.

– Powinnaś się zainteresować konkursem CWA. Będzie w przyszłym miesiącu. Każdy coś zgłasza, ale ostrzegam, my tu podchodzimy do pieczenia bardzo poważnie.

Rose nie miała pojęcia, czym jest CWA, ale nie miała okazji, aby zapytać. Pani B usadowiła się na kanapie i wzięła do ręki robótkę na drutach, a kiedy Leo i Luisa zbiegli na dół – już wykąpani i w piżamach – przytuliła ich serdecznie.

– No, kotki, co to u was słychać? Leo, głowę dam, żeś urósł przynajmniej trzydzieści centymetrów, kiedy cię ostatni raz widziałam!

Widać było, że dzieci są zachwycone przybyciem gospodyni. Luisa wdrapała jej się na kolana i wtuliła mocno w okrywający ją szczelnie miękki sweter.

Rose pognała do szopy, założyła czystą bluzkę, przyczesała długie włosy i rozpuściła je, a potem nałożyła błyszczyk na usta i pomalowała rzęsy. Poważnie rozważała wyjście w uggach, ale w ostatniej chwili zmieniła je na workery, które znalazła na tylnej werandzie i które były dokładnie w jej rozmiarze. Nie była pewna, jakie zwyczaje panują w miejscowym pubie w kontekście uggów i nie chciała wyjść na turystkę. Miała tylko niewiele mniej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i tak czy inaczej wszędzie zwracała na siebie uwagę, nawet jeśli wcale tego nie chciała. Narzuciła na siebie kurtkę pożyczoną od Astrid, omotała się szalem i była gotowa do wyjścia. Niewielki bagaż ograniczał jej możliwości ubraniowe, ale coś jej mówiło, że mało kto w pubie będzie ubrany jak na bal.


Jazda przez egipskie ciemności do Eumeralli była niesamowitym przeżyciem, nawet z Astrid na miejscu pasażera. Wjeżdżając na główną ulicę, Rose odetchnęła z ulgą na widok kolorowych lampek, których sznur rozpięty był nad wejściem do pubu. Dziewczyna wspominała, że całkiem sporo miejscowych winiarzy i pracowników z winnic regularnie tu wpada w piątki wieczorem, i faktycznie – mimo panującego na zewnątrz zimna w środku było tłoczno. Musiały przebijać się przez tłum do baru, który oblegała duża grupa klientów czekających na piwo.

– Cześć, Astrid! – rozległ się głośny okrzyk. Rose odwróciła się i zobaczyła piegowatego chłopaka we flanelowej koszuli z szopą kędzierzawych blond włosów, który machał do nich jak szalony.

– Thommo! – zawołała radośnie dziewczyna.

– Się macie! – powiedział, gdy już znalazł się obok nich. – Czy to ta nowa, o której słyszałem? – zapytał, taksując Rose wzrokiem. Siostra Henry’ego wciągnęła mimowolnie brzuch. Złamane serce nie uodporniało ją na uroczych facetów – szczególnie tak przyjaznych, jak ten tutaj.

– Nic się w tej dolinie nie ukryje! – roześmiała się Astrid. – Thommo, to Rose. Rose, poznaj Thommo. Thommo jest z wytwórni Windsong. „Człowiek tej ziemi”, jak sam mówi. – Niania zatrzepotała rzęsami w jego kierunku.

– Miło mi cię poznać, Thommo – powiedziała Rose oficjalnie.

– I nawzajem. A teraz przywitam cię porządnie i po naszemu, tak jak to robimy w dolinie Shingle. Co pijecie? Ja stawiam.

Rose zdecydowała się na piwo o obniżonej zawartości alkoholu, bo miała prowadzić, ale Astrid z radością wypiła podwójną wódkę z tonikiem, po czym zniknęła w tłumie. Thommo przeprowadził Rose do grupki ludzi przy wąskim parapecie, który biegł wzdłuż całego pomieszczenia. Spojrzała na nich, a potem przetarła oczy – jeden z nich wyglądał jak dokładna kopia Thommo.

– Cześć. Charlie. Starszy brat Thommo. – Wyciągnął do niej dłoń.

– Taa, starszy. O całe pięć minut – odpalił Thommo.

Charlie przedstawił ją Deano, Mickowi i Angie – wszyscy wyglądali na dwadzieścia parę lat i pracowali w Lilybells, jednej z największych wytwórni wina w dolinie. Obok nich stał Bob – siwowłosy starszy pan z twarzą jak wyschnięte dno rzeki, pokrytą głębokimi bruzdami – pozostałościami po wielu latach spędzonych na palącym słońcu i ostrym wietrze. Charlie wyjaśnił, że Bob jest właścicielem Bob’s Run – niewielkiej wytwórni, która leżała przy Shingle Road kawałek za Kalkari. Po drugiej stronie baru stał barista z dreadami z kawiarni Święte Ziarno. Rose podeszła, żeby się z nim przywitać. W trakcie rozmowy zauważyła dwie siwe staruszki przy małym stoliku koło rozpalonego kominka. Jedna była chuda jak śmierć, z długimi, kościstymi ramionami, a druga stanowiła jej przeciwieństwo – dobrze zbudowana, z lekką nadwagą. Zapytała o nie barmana Bevana.

– To siostry Trevelyn – odpowiedział. – Violet i Vera. Plotki mówią, że uprawiają winogrona dzięki magii.

Rose zamrugała. Nie była pewna, czy może wierzyć mu na słowo.

– Tak czy inaczej, mają jedne z najlepszych winogron w dolinie. Wszyscy się zabijają o owoce od nich. Uprawiają winorośl biodynamicznie, zakopują krowie łajno załadowane w krowie rogi przy świetle księżyca, robią wywary z kompostu, takie tam.

– Żartujesz sobie, prawda?

Bevan był jednak zupełnie poważny.

– Wcale nie. Mnóstwo ludzi tak robi.

– Ale same nie robią wina? – zapytała.

– Nie, one tylko uprawiają winorośl. Sporo winnic tutaj tak robi. Sprzedają swoje winogrona innym producentom, którzy mieszają je z własnymi. Pewnie nie chce im się użerać z całym procesem produkcji i sprzedaży.

Zafascynowana Rose chłonęła toczone wokół rozmowy, mimo że nie rozumiała połowy z tego, co mówiono. Kiedy wraz z Bevanem dołączyli do pozostałych, rozmowa zeszła na coś, co nazywano Paleniem Pędów, a co miało się odbyć za parę tygodni.

– To ognisko, które rozpalamy z przyciętych w winnicach pędów – to taki rodzaj rytuału śmierci i odrodzenia, w sumie trochę pogański – wyjaśnił Thommo. – Świętujemy zakończenie zimowych przycięć, jest to spora impreza i, nie trzeba ci pewnie tego tłumaczyć, mnóstwo dobrych rzeczy do picia. Trochę tańczymy. Wszyscy się zjawiają, a nawet jakieś wielkie szychy z Melbourne i Sydney. W tym roku impreza będzie u nas.

– Astrid właśnie nam mówiła, że nieźle gotujesz – włączył się Charlie, podchodząc bliżej. – Dałoby się może ciebie wypożyczyć? Przydałaby nam się dodatkowa pomoc. Dwie dziewczyny, które zwykle nam pomagają, tym razem się na nas wypięły.

Uśmiechał się tak czarująco, a wszyscy wokół byli tak przyjaźnie nastawieni, że Rose po prostu nie mogła odmówić.

– Jasne – zgodziła się, nie mając w sumie pewności, w co się właśnie pakuje, ale cieszyła się, że chcą jej pomocy. – Ale będę to musiała uzgodnić z szefem.

– Och, nie przejmuj się Markiem. Nie będzie problemu – zapewnił ją Charlie.

– Serio? – zdziwiła się Rose. Ze słów Astrid wywnioskowała, że jej nowy szef bywa w najlepszym przypadku trudny.

– Jasne. On dużo szczeka, ale nie gryzie. Sama zobaczysz – powiedział Charlie z pewnością siebie. – To przyzwoity gość.


Winnica Rose

Подняться наверх