Читать книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеJeżeli nie jesteś zdolny widzieć więcej ponad to,
co widzialne, nie możesz zobaczyć niczego.
Ruth Bernhard
W aparacie zostało jeszcze trochę nienaświetlonej kliszy, a wyjątkowo słoneczna jak na listopad pogoda aż się prosiła o nadrobienie zaległości, postanowiłem więc wyskoczyć na spacer do Lasku Wolskiego. Przechadzając się wśród otulonych pożółkłymi liśćmi drzew i krzewów, nie mogłem się nadziwić, że spośród miliona krakusów tylko nieliczni korzystają z atrakcji oferowanych przez okolice naszego miasta. Nie, żebym cierpiał z tego powodu, bo było mi to na rękę. Przy pierwszej sposobności skręciłem z asfaltowej alejki, żeby zagłębić się w gęstwinę. Od czasu do czasu, trafiając do jakiegoś szczególnie urokliwego zakątka, przystawałem, by utrwalić go za pomocą olympusa. Przewędrowałem tak kilometr, może dwa, gdy moją uwagę zwrócił wbijający się klinem w wielobarwne otoczenie ciemny kształt. Zaciekawiony, podszedłem bliżej i zorientowałem się, że widzę wisielca. Czy raczej, sądząc po stroju i fryzurze, martwą dziewczynę. Miała na sobie czarne legginsy i kurtkę, z kieszeni której smętnie zwisała nakrapiana złotymi cętkami jasnozielona chustka.
Tak to już jest z kobietami – pomyślałem. Nie lubią rozstawać się z ulubionymi ciuchami nawet wtedy, gdy żegnają się z tym światem.
Rozejrzałem się uważnie wokół. W dobie Wardęgi i podobnych mu oszołomów, człowiek nigdy nie może być pewny, czy właśnie go nie wkręcają. Nie dostrzegłem żadnych przyczajonych żartownisiów, więc sięgnąłem do kieszeni po komórkę. Nic z tego, zostawiłem ją przecież na stole w kuchni… Skoro nie mogłem zadzwonić na policję, postanowiłem pstryknąć kilka fotek. Po siódmej skończył się film.
Drepcząc wokół znaleziska, w którymś momencie nadepnąłem na zagrzebaną w liściach płócienną torbę. Schyliłem się i zajrzałem do środka. Nic specjalnego. Jakaś książka, tusz do rzęs, paczka podpasek, szminka, długopis… Wziąłem do ręki notes zagryzmolony charakterem pisma, którego nie powstydziłby się lekarz. Podpis właścicielki był nieczytelny, ale zanotowała swój wiek – lat siedemnaście – co akurat udało mi się odcyfrować bez problemu. Na trzech pierwszych stronach nie trafiłem na nic ciekawego, ot – zwykłe zapiski typu co, gdzie i jak załatwić. Potem zaczęły się mętne dywagacje o ogólnej bylejakości podyktowanej przez pospolite gusta społeczeństwa konsumpcyjnego. Skargi na brak perspektyw i kiepskie klimaty w szkole przeplatały się z utyskiwaniami na niemożność poznania kogoś wartościowego… Skąd my to znamy.
Pod wpływem impulsu schowałem notes do kieszeni, po czym spojrzałem w górę.
Tak, wiele przemawiało za tym, że na stryczku kołysze się prawdziwa dziewczyna. Pytanie, czy sama założyła go sobie na szyję, czy została do tego zmuszona? Drzewo wydawało się zbyt wysokie, żeby człowiek mógł się na nie wspiąć bez niczyjej pomocy, chociaż kto wie?
Trup był w dość dobrym stanie: żadnych zapadniętych policzków, wywieszonego języka, galaretowatej substancji wylewającej się z oczodołów… Pociągnąłem nosem, choć oczywiście nie łudziłem się, że w ten sposób uzyskam jakiekolwiek informacje.
Dlaczego?
Prawie pięć lat temu przytrafiła mi się akcja, która na dobre wykluczyła mnie z grona wąchaczy. W tamtych czasach prawie codziennie szlajałem się po knajpach. Do moich ulubionych należała Czarna Galera, mieszcząca się przy jednej z uliczek przylegających do Rynku. Zawijane schody ze stopniami obitymi blachą prowadziły w czeluść wypełnioną dudniącą muzyką i dymem, niekoniecznie papierosowym. Ciemno, duszno, gwarno, śmierdząco.
Zwykle upijałem się tam w towarzystwie jakiejś przygodnie poznanej dziuni, kiedy zaś dopadało mnie przygnębienie, siadywałem na antresoli, by patrząc z góry na pozostałych bywalców, pisać dadaistyczne wiersze. Wybór gatunku nie wynikał ze świadomego wyboru, stanowił raczej smutną konieczność. Po prostu w ówczesnym stanie mojego umysłu żadna inna metoda tworzenia nie wchodziła w grę. Wypijałem kolejne kieliszki kamikadze, marząc, że kiedyś będę upijał się nieziemsko drogim absyntem. Planów na wzbogacenie się miałem mnóstwo, jedne bardziej nierealne od drugich. Chciałem zostać wziętym reżyserem, laureatem literackiej Nagrody Nobla czy, w ostateczności, popularnym muzykiem. Poza wymyślaniem sposobów wydania tej wirtualnej kasy nie robiłem absolutnie nic, co przybliżałoby mnie do jej zdobycia.
Niepostrzeżenie zacząłem uważać Czarną Galerę za swój okręt i przystań w jednym. Poznałem wszystkie kąty lokalu i wszystkich barmanów, wiedziałem, który jaką muzykę preferuje – doszło do tego, że potrafiłem bezbłędnie przewidzieć, która piosenka zostanie puszczona w następnej kolejności. Krótko mówiąc: byłem u siebie.
Klientela Galery składała się głównie z emocjonalnych rozbitków: rozwodników, alkoholików i ćpunów, w towarzystwie których czułem się znakomicie. Pewnego razu, wychodząc na świeże powietrze, minąłem na schodach niczym niewyróżniającego się kolesia. Burknął: „Cześć, stary”, a ja automatycznie odpowiedziałem na pozdrowienie. Dopiero na zewnątrz dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, kim jest ten gość. Snułem się po Rynku, z coraz większą irytacją grzebiąc w zakamarkach pamięci, aż w końcu bum! Zorientowałem się, że znam go z widzenia, bo przesiadywał w Czarnej równie często, co ja. Ta myśl nieco mnie otrzeźwiła. Czy nie za dużo tego knajpianego splinu?
Powinienem był wtedy przystopować, lecz zamiast tego wróciłem do Galery, przygruchałem sobie całkiem niezłą sztunię i dwie godziny później wychodziliśmy stamtąd, żeby poszukać bardziej romantycznego lokalu.
Po drodze wdałem się w utarczkę z nieznajomym, który przechodząc, trącił mnie łokciem. Od słowa do słowa („Ty chuju złamany, jak leziesz!”, „Ciąg się, frajerze! Chcesz wpierdol?!”) nawiązaliśmy nić porozumienia. Nawiasem mówiąc, choć ostatnia cytowana kwestia została wypowiedziana przeze mnie, to ja oberwałem.
Popychacz, najwyraźniej również amator starych aparatów fotograficznych, cofnął się o pół kroku, zakręcił młynka przywiązanym do skórzanego paska urządzeniem i spuścił je na moją głowę niczym maczugę. Oczywiście zaraz potem zwiał, zostawiając dogorywającą ofiarę na chodniku.
Ciekło mi z nosa. Żadne tam smarki czy krew. Płyn mózgowordzeniowy. Na szczęście dziewczynie, którą poznałem w Galerze, wystarczyło rozumu, by zadzwonić na pogotowie. Karetka zawiozła mnie na ostry dyżur. Gdyby nie natychmiastowa operacja, nie mógłbym opowiedzieć wam tej historii.
Od tamtej pory nie rozróżniam zapachów i smaków. Zostałem pozbawiony odpowiedzialnych za te sprawy zmysłów raz na zawsze. To przemeblowanie percepcji wywołało w mojej psychice szereg zmian. O dziwo, w większości pozytywnych. Dzięki temu wykazuję niedostępny zwykłym śmiertelnikom spokój ducha. Inaczej mówiąc, mam wzmożoną tolerancję na stres i z gruntu filozoficzne podejście do wszystkiego, szczególnie do seksu.
Dość o tym. Kiedy zmęczony wycieczką wbiłem na chatę, odezwała się leżąca na stole w kuchni komórka. Nikt nie dzwonił, nie był to też esemes, lecz przypomnienie o jedzeniu. Ludziom w mojej sytuacji bardzo łatwo, w zasadzie automatycznie, zmniejsza się łaknienie. Trzeba się jakoś ratować.
Cóż, tym razem posiłek musiał poczekać. Owszem, nie byłem w nastroju na roztrząsanie powodów, które skłoniły dziewczynę z Lasku Wolskiego do targnięcia się na swoje życie. Miałem wystarczająco dużo problemów ze sobą, żeby jeszcze przejmować się obcymi. Ale coś musiałem z tym fantem zrobić, no nie?
Tak szybko jak tylko się dało wywołałem film, przygotowałem odbitki, zapakowałem je do koperty i ruszyłem na spotkanie z machiną sprawiedliwości. Komisariat obsługujący teren Lasku Wolskiego mieścił się na Królewskiej. Przed kamienicą stał zdezelowany radiowóz, przy którym kręciło się dwóch mundurowych. Widocznie zastanawiali się, czy wsiadać do tego rupiecia, czy raczej wybrać bezpieczniejszą wersję, pełniąc służbę per pedes. Minąłem ich i wszedłem do pogrążonej w półmroku klatki schodowej. Bure ściany, gdzieniegdzie przetykane wciśniętymi w nie popękanymi luksferami, nie świadczyły najlepiej o kondycji finansowej włodarzy budynku. Na wysokim parterze urządzono prowizoryczną poczekalnię z kilkoma krzesłami, zajętymi co do jednego przez interesantów. Za oknem na wprost znajdowała się dyżurka. Podszedłem bliżej i zapukałem w szybę.
Policjant podniósł głowę znad sterty papierów i tuż przy uchu usłyszałem najpierw chropowaty szmer, potem zaś wydobywające się z głośniczka pytanie:
– Słucham pana, w jakiej sprawie?
– Ja… – Nagle zapomniałem języka w gębie. Widząc zniecierpliwioną minę mundurowego, dokończyłem byle jak, żeby mieć najgorsze za sobą. – Znalazłem trupa.
Na dźwięk ostatniego słowa cisza, która panowała w poczekalni, stała się niemal namacalna.
– Co? Co pan znalazł?! – Teraz przyszła pora na to, żeby dyżurny zrobił z siebie przygłuchego idiotę.
– Trupa, a konkretnie powieszoną kobietę – odpowiedziałem, tym razem znacznie głośniej. – W samym środku Lasku Wolskiego.