Читать книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz - Страница 8
Rozdział 2
ОглавлениеMimo błyszczących oczu zwłoki miały w sobie zbyt wiele realizmu,
by jakakolwiek igraszka świateł mogła długo powodować ułudę.
Lucius Shepard
Z ciekawością rozglądałem się po pokoju przesłuchań. Sufit pokryty nalotem papierosowego dymu, jedno brudne okno ze zwisającymi strzępami firanki, zawalony papierami regał, szafa pancerna, która wyglądała jakby zaliczyła już kilka zderzeń z pociągiem, dwa krzesła, zdezelowane biurko z nie pierwszej młodości monitorem i popielniczka ukryta pod rozsypującą się górą petów. Ot i wszystko.
Klapnąłem na wskazanym krześle, po czym, zachęcony przez policjanta o przekrwionych oczach i prawdopodobnie nieświeżym oddechu, opowiedziałem, co sprowadziło mnie na komisariat.
– Czemu od razu pan tego nie zgłosił? – Siedzący za biurkiem mężczyzna nie silił się na uprzejmości. Widocznie wykraczało to poza zakres jego obowiązków. Albo po prostu wstał dziś lewą nogą.
– Nie zabrałem ze sobą komórki, no i na początku nie byłem pewien, czy to rzeczywiście trup.
– Nie był pan pewien? – powtórzył z niedowierzaniem. Odkaszlnął, jakby coś utkwiło mu w gardle. – Nie rozumiem.
– Bo wie pan, panie…
– Sebastian jestem. – Zmiękł niespodziewanie, jakby anioł stróż podpowiedział mu, że nie jestem jego wrogiem. – Sebastian Bednarski.
– Borys – wyciągnąłem rękę, którą uścisnął bez wahania. Mocno, po męsku. – Widzisz, miałem wypadek, po którym straciłem umiejętność odczuwania zapachów i smaków.
– O rany! – westchnął policjant. – A myślałem, że to ja mam problemy…
– Eee, nie jest aż tak źle! Można się przyzwyczaić. – Wzruszyłem lekko ramionami i palnąłem bez zastanowienia: – Nie obraź się, ale dość obskurnie tu macie.
– No – przytaknął. – Niedoinwestowani jesteśmy. Dlatego robię za dobrego i złego glinę.
– Czyli ciągniesz na dwa etaty.
– Dokładnie. Nie będzie ci przeszkadzało, jak zajaram? – spytał, wyjmując z szuflady biurka zmiętą paczkę pall malli. Stuknął w jej spód i wyciągnął ku mnie.
– Skąd – odparłem ze smutkiem. – Dzięki. Rzuciłem, bo przestały mi smakować.
– Ano tak, racja.
Zapalił z wyraźnym zadowoleniem i rozsiadł się wygodniej, rozkładając przed sobą zdjęcia, które przyniosłem, i czekając na szczegóły opowieści. Tyle że nie miałem za dużo do powiedzenia. Zrelacjonowałem moją wycieczkę, wątpliwości co do natury znaleziska, no i zadeklarowałem, że mogę dostarczyć jeszcze klisze fotografii.
– Nie będzie takiej potrzeby – odparł, na koniec zadając kilka prostych pytań, by upewnić się, że wszystko zrozumiał, jak należy.
Spisanie moich zeznań zajęło mu dziesięć, może piętnaście minut. Obserwowałem śmigające po klawiaturze palce i mimowolnie zastanawiałem się, jak długo dochodził do takiej wprawy.
Z wydrukowaniem protokołu było trochę problemów, bo drukarka dwa razy się zacięła. Wreszcie Sebastian przekopiował plik na pendrive’a i wyszedł z pokoju na poszukiwanie sprawnego sprzętu. Dłuższą chwilę go nie było, a kiedy wrócił, dał mi wydruk do przeczytania i poprosił, abym pojechał z nim do Lasku Wolskiego. Miałem wskazać miejsce, w którym znalazłem wisielca.
Chyba podejrzewał, że będę się wzbraniał, ale przecież, do cholery, wiedziałem, że i tak mnie to nie ominie. Kiwnąłem więc tylko głową na znak, że nie mam nic przeciwko.
Najpierw czekaliśmy na technika kryminalistycznego, który nie wiedzieć czemu jechał na komisariat aż z Nowej Huty, później utknęliśmy w korku na Piastowskiej. Efekt był taki, że gdy wieczór kładł się coraz dłuższymi cieniami na wszystkim wokół, my wciąż pałętaliśmy się wśród drzew, daremnie wypatrując wisielca.
– Może lepiej wezwiemy psiarczyka z burkiem od trupów? – rzucił sarkastycznie technik. W swoim pojęciu uważał się zapewne za mózgowca, tyle że jego mętne oczka świadczyły o czymś wręcz przeciwnym.
– Taa… I będziemy bujać się z nim do jutra – warknął Sebastian. – Poradzimy sobie.
Miał rację. Nie minęło pięć minut, a nasze poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem. Wisielec nadal dyndał na drzewie. No i rzeczywiście okazał się wisielcem płci żeńskiej. Bednarski zadzwonił do oficera dyżurnego, żeby przysłał kogoś, kto odwiezie mnie z powrotem pod komendę, i po trzech kolejnych kwadransach moja przygoda z wymiarem sprawiedliwości wreszcie się skończyła.
Przynajmniej na jakiś czas.
* * *
Poprosiłem policjantów, żeby zostawili mnie na przystanku autobusowym, podziękowałem za podwózkę, po czym wstąpiłem na zaległe zakupy do delikatesów. Wybierając produkty, kierowałem się różnymi przesłankami. Pamięcią tego, co kiedyś lubiłem, okresami przydatności – poza chlebem nigdy nie kupowałem niczego, co trzeba by zjeść szybciej niż w ciągu tygodnia – no i walorami estetycznymi. Tego dnia zwróciłem uwagę na słoiczek dżemu z pomarańczy. Producent reklamował go jako niskosłodzony. Premium dla koneserów smaku. To akurat niespecjalnie do mnie przemawiało. Ważniejsza była zakrętka przyozdobiona reprodukcją Promiennego zachodu słońca Wojciecha Weissa. Większość obrazu wypełniała górująca nad polną drogą kula słońca i układające się w kształt krzyża promienie. W porównaniu do oryginału tonacja reprodukcji została wyraźnie złagodzona, pozbawiona tej sugestii nieuchronnie nadciągającej nocy, która w pejzażu Weissa oziębia i wyostrza kolory, nasycając je szafirami i fioletami. Nie przeszkadzało mi to. Pesymizmu miałem w sobie pod dostatkiem, jeśli nie w nadmiarze.
W kolejce przede mną stała kobieta przed pięćdziesiątką, za nią zaś dziewczyna koło dwudziestki.
– Pani coś kupuje? – spytała ją sprzedawczyni, otwierająca właśnie dodatkową kasę.
– Ja jestem z tą panią – wyjaśniła dziewczyna, wskazując na klientkę przed sobą.
– Może to będzie moja druga synowa – wtrąciła z dumą starsza.
– A ilu ma pani synów? – zainteresowała się nieopatrznie kasjerka.
– Jednego.
Ups.
Wyłożyłem zawartość koszyka na taśmę, zapłaciłem i z wypełnioną reklamówką wyszedłem ze sklepu. Niebo zapaskudziły granatowe chmury, zaczęło mżyć, więc czym prędzej schroniłem się pod wiatę. Poza mną była tam tylko dziewczyna na wózku inwalidzkim. Upiornie blada, tak szczupła, że aż zabiedzona, nie tyle prezentująca brak uśmiechu, co jego stanowcze zaprzeczenie – z pewnością znacie ten typ. Patrzyła na mnie jak na psychopatę, choć nic złego jej nie zrobiłem, nawet o tym nie myślałem. Mżawka przeszła w regularną ulewę, zmuszając nas do pozostania na miejscu. Męczyłem się niemiłosiernie, błagając o autobus. Traf chciał, że rozglądając się za ratunkiem, znalazłem pozostawioną przez kogoś bezpłatną gazetkę. Przeglądałem ją nieśpiesznie, udając zainteresowanie i z rzadka zerkając na kaleką dziewczynę. Powód jej niechęci stał się dla mnie jasny dopiero wtedy, gdy trafiłem na artykuł o kolejnych wyczynach Szpikulca.
Cholera, czy ja wyglądam na seryjnego zabójcę?!
Zmiąłem gazetę i demonstracyjnie wyrzuciłem do kosza.
Dziewczyna nie zareagowała; przyjąłem to ze stoickim spokojem, w czym wydatnie pomógł zatrzymujący się przede mną autobus.
Na moście Grunwaldzkim przesiadłem się na przecinak. Drzwi w pierwszym wagonie były zepsute, więc co przystanek usłużny żul otwierał je dla wsiadających, natomiast motorniczy wychodził z tramwaju i ręcznie je zamykał. Tym sposobem mój powrót do domu przekształcił się w prawdziwą epopeję.
Właśnie wtedy zdecydowałem, że muszę kupić sobie auto, które da mi niezależność.
Tydzień później stałem się szczęśliwym posiadaczem dziesięcioletniej furgonetki.