Читать книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz - Страница 9

Rozdział 3

Оглавление

Nie układało mu się z kobietami, to bezsporny fakt. Zresztą nie tylko z kobietami. Innych aspektów jego życia także nie dałoby się zaliczyć do udanych. Sebastian Bednarski stanowił typowy okaz pechowca, któremu średnio raz na kwartał nie starczało na rachunki, który ciągle gubił jakieś dokumenty i – co najgorsze – prawie od dekady musiał zajmować się zniedołężniałym ojcem. Zero życia osobistego i zero widoków na przyszłość, poza koniecznością spłacania kredytu konsolidacyjnego.

Nie był lubiany przez przełożonych. Nie dlatego, że źle wypełniał swoje obowiązki. Chodziło raczej o jego wiecznie niezadowoloną minę i o to, że czasami w ich obecności nie umiał ugryźć się w język, wyjaśniając, że ZKL jest skrótem od „zarządzania kapitałem ludzkim”, a nie od „zajebać kurwa ludzi”.

Bednarski kochał wtorki, czwartki i soboty, łudząc się, że koniec końców skreśli szóstkę. To uczucie pozostawało wciąż nieodwzajemnione.

Co istotne, problemy podkomisarza nikogo nie obchodziły, o ile zdążył w terminie zapłacić alimenty. Jeśli choć trochę się z nimi spóźniał, Marta, jego eks, natychmiast bombardowała go pełnymi inwektyw telefonami. Nic dziwnego, że wolał unikać tego pandemonium. Jednak nie zawsze mu się udawało. Jak choćby dziś. Na kwadrans przed planowaną pobudką rozległ się natarczywy dzwonek telefonu. Szósta pięć, jak w mordę strzelił.

Przecierając jedną ręką powieki, drugą sięgnął po słuchawkę, podniósł ją, upuścił i znów złapał.

– Tak? – wydyszał, klnąc w duchu niewidocznego rozmówcę. Czyżby znowu ogłosili próbny alarm?

– Kiedy dostanę za tamten miesiąc?! – usłyszał zamiast powitania. – Mam złożyć sprawę do komornika?!

Zdolności negocjacyjne Marty nie były czymś, co przynosiło jej chlubę. Zdecydowanie.

– Niedługo. Wiesz, że prześlę ci kasę.

– Ale kiedy?! Za wiedzę nie można niczego kupić!

– Jutro. Pożyczę od kogoś i zapłacę! – warknął, czując, że jeszcze moment, a zacznie krzyczeć.

– Stara śpiewka! Na chlanie ci nie brakuje!

Wdusił przycisk przerywający połączenie tak mocno, że omal nie złamał telefonu.

Zabiję tę dziwkę, kiedyś ją zabiję – pomyślał, zdając sobie doskonale sprawę, że nigdy nie odważy się na realizację tego marzenia.

Znów to samo. Pogróżki i pretensje. Albo dla odmiany, pretensje i pogróżki. Cóż ją, do kurwy nędzy, obchodziło jego picie czy niepicie? Od lat nie byli małżeństwem, zresztą na pewno miała już następnego popychacza. Powinna sobie odpuścić!

Inna sprawa, że od samego początku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ma nierówno pod sufitem.

Za pierwszym razem, gdy w chwilę po stosunku spytała, czy chce sobie pooglądać, nie zrozumiał, o czym mówi.

– Pooglądać? – upewnił się, próbując zapalić papierosa. – Co pooglądać?

– Nas. – Z lubieżnym uśmiechem spojrzała w stronę meblościanki i dopiero wtedy Sebastian zauważył filujące w półmroku oko kamery.

– Nagrywałaś nas, jak uprawiamy seks?

– Jasne, co w tym złego?

Niespecjalnie podobało mu się filmowe hobby nowej partnerki, ale trzeba przyznać, że na tamtym etapie ich znajomości nie miało to dla niego większego znaczenia. Ważniejsze było to, że świetnie spisywała się w łóżku. Uwielbiała ostre pieprzenie, z hardkorowymi eksperymentami, elementami sado-maso, takimi jak przyduszanie czy skórzane wdzianka…

Zresztą, po jakimś czasie te filmiki uratowały mu dupę. Otóż po początkowym etapie wzajemnej fascynacji, głównie zresztą erotycznej, w ich związek wkradła się proza dnia codziennego. Po pojawieniu się córki doszły problemy finansowe i zazdrość. Psuło się między nimi, psuło, aż całkiem zdechło. Czego Marta za cholerę nie chciała przyjąć do wiadomości. Nachodziła go w pracy, szpiegowała, posunęła się nawet do tego, że wynajęła detektywa, który miał zgromadzić dowody jego niewierności. A koniec końców oskarżyła go o znęcanie, na dowód prawdziwości swoich zeznań dołączając obdukcję, zgodnie z którą stwierdzono rozległe zasinienia pod piersiami.

Miał przesrane. Tyle tylko, że wiedział, skąd te zasinienia się wzięły. Były śladami po sznurze. Tak, zgadza się – czasami sama prosiła, żeby ją związał. Mocno, jak wieprzka.

Szczęście w nieszczęściu, że Bednarski miał dość przytomności umysłu, by skopiować część tych filmików. Pokazał je w sądzie i uzyskał uniewinnienie. Swoje jednak przeżył. Co gorsze, wcale nie wyglądało na to, żeby przeszłość miała się kiedykolwiek od niego odpierdolić. Niestety.

Klnąc pod nosem, wsunął stopy w kapcie, które od dawna prosiły się o kosz na śmieci. Nago poczłapał do łazienki, opróżnił pęcherz i umył zęby, taksująco przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Krótkie jasne włosy, trochę rzednące na przedzie, choć daleko mu jeszcze było do łysiny, stanowiącej zmorę większości jego kumpli; kształtna głowa i owalna twarz, w której uwagę zwracały zwłaszcza obdarzone przenikliwym spojrzeniem niebieskie oczy. No i nos o ponadnormatywnej wielkości, według ekspertów zdradzający ponadnormatywnej wielkości wacka. Co miało zarówno dobre, jak i złe strony – na przykład problemy z zakupem odpowiednich prezerwatyw. W kioskach i na stacjach benzynowych sprzedawali jedynie standardowe, w seks-shopach tych z nadrukiem „my size” praktycznie też nie szło dostać, bo ponoć słaby był na nich zarobek. Zostawało zamawianie przez internet, no i czujność, żeby nie zapomnieć o uzupełnieniu zapasów…

Osiem. W skali od jednego do dziesięciu dałby sobie osiem, a może nawet osiem i pół.

Zadowolony z efektów lustracji wszedł do kabiny prysznicowej, gdzie pod strumieniem wody oddał się temu, co Kevin Spacey w American Beauty nazwał najlepszym momentem dnia. Tak, on też uważał, że potem będzie już tylko gorzej. I miał ku temu solidne podstawy.

Pierwszą stację codziennej drogi krzyżowej stanowiła podszyta obawami wizyta w pokoju rodziciela. Z jednej strony Bednarski bał się, że senior umrze w nocy, z drugiej – że nie umrze nigdy.

Żył. Żył i chrapał, śliniąc się obficie. Zrządzeniem losu telefon od Marty nie wyrwał go z objęć najlitościwszego z bogów.

Zegar w kuchni wskazywał szóstą trzydzieści trzy, gdy parzył sobie pierwszą tego dnia kawę. Obowiązkowo fusiarę, wszak rozpuszczalna jest dla pedałów. Zapalił pall malla, pofuczał nad nim, po czym zgasił go w najeżonej niedopałkami popielniczce.

Bezrefleksyjnie, bo o tej porze jego szare komórki zwykle jeszcze nie działały, przygotował śniadanie dla ojca i dla siebie. Porcję starego schował pod szklaną, przezroczystą pokrywkę, która kiedyś, za życia matki, służyła do nakrywania ciast. Swoje kanapki zawinął w papier i włożył do plecaka.

Znów zajrzał do pokoju ojca. Widząc, że ten dalej śpi, po cichu wyszedł z mieszkania. Nie musiał aż tak bardzo troszczyć się o seniora, przynajmniej z rana, bo koło dziewiątej pojawiała się kobieta z opieki społecznej, żeby pomóc mu w najtrudniejszych do wykonania czynnościach. Zresztą, tak szczerze, czy z siedemdziesiątką na karku jakakolwiek czynność jest łatwa?

Po południu przejmie pałeczkę od pracownicy MOPS-u i aż do następnego poranka będzie musiał ją dzierżyć, celebrując w towarzystwie wyklinającego na wszystko dziadygi swą samotność.

No, właśnie, samotność – pomyślał podkomisarz. Ciekawe, gdzie są moje koleżanki ze studiów, gdzie te fajne dupencje, które na imprezach w akademiku stukały się, z kim popadnie? Rozproszyły się, sporządniały, zbrzydły… Albo, co gorsza, okazały się lesbami. Fakt faktem, że raz na jakiś czas Cecylia zapraszała go na małe rżniątko, ale przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Takie i podobne niewesołe pytania nawiedzały Bednarskiego podczas wyprawy na komisariat. W środku galareta, na zewnątrz – jak przystało na twardego gliniarza – pokerowa twarz. Co dałoby mu użalanie się nad sobą? Nic, poza złośliwymi docinkami naczelnika.

Przecinak nadjechał z elegancją ostatniego pociągu do Auschwitz. Skojarzenie o tyle uzasadnione, że wsiadając musiał nieomal rozpychać się łokciami. Prężąc się i wyginając, dotarł na tył wagonu. Tam, nieco oszołomiony ilością i zapachem innych pasażerów, zapatrzył się na widoki za oknem. Choć widoki to raczej zbyt wykwintne określenie tego, co oferowała krakowska rzeczywistość. Wąskie chodniki, na których zalegały pamiątki po wyprowadzanych na spacer czworonogach, wyprane z kolorów fasady kamienic, przechodnie o twarzach płaskich jak kserokopie. Niby normalka, ale tego akurat dnia powodowała w nim odruchy wymiotne.

Wysiadł pod Bagatelą. Na fasadzie pobliskiego budynku umieszczono tablicę z napisem „Modne towary”. Jakby na potwierdzenie prawdziwości reklamy, z bramy wyszła laseczka w rozpiętym płaszczu, garsonce i butach, które na oko kosztowały co najmniej tysiaka.

Jestem zmęczony, kurewsko zmęczony – pomyślał. Mam dość. Gdybym mógł położyć się do wyra, przespałbym tydzień albo dwa, jak jebany niedźwiedź, jak… – dotarł do Placu Inwalidów, wciąż nie znajdując satysfakcjonującego porównania.

Dyżur zaczynał o ósmej. Podpisał się na liście obecności o siódmej pięćdziesiąt osiem, kiwnął głową do schodzącego ze służby kumpla i pomaszerował do swego pokoju. Albo celi, jak nazywał go w chwilach zwątpienia.

Ledwie zdążył włączyć komputer i sprawdzić pocztę, a pomocnik oficera dyżurnego zaanonsował pierwsze zgłoszenie – kradzież portfela z dokumentami.

Sebastian nie przejął się tym, że czeka go robota. Sporządzenie kwitów na durną kieszonkę nie wymagało intelektualnego wysiłku. Luz. Odepchnął fotel na kółkach, wstał z siedziska, po czym ruszył na dół.

Kobieta, która kręciła się przy okienku, mogła liczyć sobie dwadzieścia osiem, góra trzydzieści lat. Ubrana w sięgające połowy ud futro, pod którym nosiła jaskrawoczerwony obcisły sweterek z dużym dekoltem, krótką, choć nie za krótką czarną spódniczkę i wzorowane na esesmańskich oficerki, prezentowała się co najmniej apetycznie. Zwłaszcza, że miała ładną buzię, ponętne krągłości w odpowiednich miejscach i ciemnoszare, hipnotyzujące oczy, w których można by bez problemu utonąć.

Z perfekcyjną całością gryzły się nieco włosy, czy raczej ich śnieżnobiała barwa. Musiały być farbowane, bo przecież niemożliwe, żeby ktokolwiek osiwiał w tak młodym wieku.

Niezła sztuka – przyznał w zaciszu swego umysłu. Ciekawe, kto ją pieprzy?

Niezależnie od odpowiedzi na to skądinąd kluczowe pytanie, podkomisarz przedstawił się i poprosił, żeby poszła za nim.

Sebastian rzadko doświadczał tego uczucia, ale tym razem go dopadło. Zażenowanie. Wstyd spowodowany tym, w jakich warunkach przyjmował ludzi, nieważne – pokrzywdzonych, świadków czy podejrzanych. Czy znajomych, bo nie opuszczało go niejasne wrażenie, że gdzieś już tę pannę widział.

– Proszę spocząć. – Podsunął dziewczynie krzesło, lecz sam nie usiadł. Przejął od niej futro i po dżentelmeńsku odwiesił na chwiejący się w rogu kanciapy metalowy wieszak typu kaktus. Przez chwilę walczył ze sobą, w końcu jednak zadał pytanie, które w innym przypadku pewnie nie przyszłoby mu nawet do głowy: – Napije się pani czegoś? Kawy, herbaty?

– Ma pan może coś zimnego? Wodę?

– Zimnego? Oczywiście, momencik. – Bez pukania otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, którego obaj użytkownicy przebywali akurat na długotrwałym L4, napełnił porcelanowy kubek wodą z dystrybutora, i postawił go na biurku.

– Bardzo dziękuję.

Pierwsze lody zostały przełamane.

– Więc z czym mamy problem? – zainteresował się, siadając wreszcie w swoim fotelu.

– Nie zgłaszałabym tego, panie…

– Proszę zwracać się do mnie po prostu „Sebastian”.

– Dobrze, pa… Sebastianie – uśmiechnęła się promiennie, komentując w ten sposób swe przejęzyczenie. – A ja mam na imię Oliwia. Z mojej torebki skradziono portfel z dokumentami i kartą kredytową. Kartę zablokowałam, ale straciłam też dowód osobisty i prawo jazdy… Boję się, że ktoś może się nimi posługiwać.

– Czy poza tym w portfelu były jakieś pieniądze?

– No, trochę. Nie wiem dokładnie.

– Około?

– Trzy, może cztery tysiące.

– Rozumiem – zauważył Bednarski, choć tak naprawdę nie rozumiał, jak można równowartość jego pensji określać mianem „trochę”. No chyba, że jest się obrzydliwie bogatym.

Splótł dłonie w geście podpatrzonym u jednego z prezenterów telewizyjnych.

– W jakich nominałach? – Widząc zdziwienie malujące się na twarzy rozmówczyni, wyjaśnił: – Muszę pytać o takie szczegóły, taka procedura.

– Przeważnie po sto i dwieście złotych.

– W porządku, zacznę spisywać protokół – mówiąc to, odwrócił się do monitora i podwójnym kliknięciem myszy otworzył plik oznaczony jako „zawiadomienie”. – Proszę podać nazwisko.

– Holwant. Oliwia Holwant.

Na dźwięk tych słów zamarł z rękoma zawieszonymi nad klawiaturą.

– Ta Oliwia Holwant? – wykrztusił, spoglądając na nią z mieszaniną podziwu i niedowierzania.

– Jeśli masz na myśli malarkę, to tak, ta.

Jasna dupa – pomyślał, w zadumie gładząc się po policzku. Ale numer!

Odetchnął głęboko, po czym stwierdził z przekonaniem:

– Strasznie się cieszę, że mogłem cię poznać. Twoje obrazy są genialne! Mają w sobie piękno, no i taki… podskórny niepokój. Cholera! Znajomi nie uwierzą!

– Mnie też jest miło. – Znów błysnęła tym uśmiechem, za który wielu dałoby się pokroić. – Tylko mi głupio, że przychodzę z takimi pierdołami… Na pewno macie milion poważniejszych spraw.

– Przecież od tego właśnie jesteśmy. Jak to mawiają: służba nie drużba… Ostatnio zresztą jakoś mam szczęście do artystów.

– Naprawdę?

– Tak. Kilka dni temu taki sympatyczny gość, zawodowy witrażysta, znalazł w Lasku Wolskim powieszoną dziewczynę.

– Słyszałam o tym. Co za tragedia!

– To fakt. Przykra sprawa.

– Zaraz, zaraz… Powiedziałeś „witrażysta”? Chryste, co za zbieg okoliczności! – Malarka aż wyprostowała się na krześle. – Szukam właśnie dobrego witrażysty! A pamiętasz może, jak się nazywał? Dałbyś mi na niego namiary?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dziewczyny, które miał na myśli

Подняться наверх