Читать книгу Noc nad oceanem - Ken Follett - Страница 10

CZĘŚĆ PIERWSZA
ANGLIA
3

Оглавление

Harry Marks był wyjątkowym szczęściarzem.

Matka zawsze mu mówiła, że jest w czepku urodzony. Chociaż jego ojciec zginął na wojnie, Harry’emu sprzyjała fortuna, ponieważ miał silną i zaradną matkę, która go wychowała. Zarabiała na życie, sprzątając biura, i przez cały okres recesji nigdy nie była bez pracy. Mieszkali w czynszówce w Battersea, z kranem z zimną wodą na korytarzu oraz z wychodkiem na zewnątrz, ale mieli dobrych sąsiadów, którzy pomagali sobie wzajemnie w ciężkich czasach. A Harry miał dar unikania kłopotów. Raz, kiedy chłopcy w szkole dostawali lanie, trzcinka nauczyciela złamała się, zanim przyszła kolej na Harry’ego. Innym razem wpadł pod powóz konny, a ten przejechał nad nim, nawet go nie dotknąwszy.

Został złodziejem, ponieważ uwielbiał biżuterię. Jako podrostek lubił spacerować po bogatych handlowych ulicach West Endu i oglądać witryny sklepów jubilerskich. Urzekały go brylanty i inne klejnoty lśniące na wyściółkach z ciemnego aksamitu w jasnym świetle wystaw. Kochał je za ich piękno, ale także dlatego, że symbolizowały ten rodzaj życia, o jakim czytał w książkach. Ci, którzy mogli sobie pozwolić na podobne precjoza, mieszkali w przestronnych wiejskich rezydencjach otoczonych rozległymi zielonymi trawnikami, gdzie śliczne dziewczyny o takich imionach jak Penelopa czy Jessica całymi popołudniami grały w tenisa i zdyszane przychodziły na herbatkę.

Został czeladnikiem u jubilera, ale to go nudziło i irytowało, więc odszedł po sześciu miesiącach. Naprawianie urwanych pasków od zegarków i powiększanie obrączek żonom, które od czasu ślubu mocno utyły, nie miało żadnego uroku. Nauczył się jednak odróżniać rubiny od ametystów, perły naturalne od hodowlanych i nowoczesny szlif brylantowy od szlifu dziewiętnastowiecznego. Odkrył także różnicę pomiędzy oprawą właściwą a brzydką oraz między elegancją a bezguściem i ta wiedza jeszcze bardziej rozpaliła jego żądzę posiadania pięknej biżuterii i chęć prowadzenia związanego z tym stylu życia.

W końcu znalazł sposób zaspokajania obu tych pragnień, wykorzystując takie dziewczyny jak Rebecca Maugham-Flint.

Poznał Rebeccę na torze w Ascot. Często podrywał bogate dziewczyny na wyścigach. Otwarta przestrzeń i tłumy umożliwiały mu lawirowanie między dwoma grupami młodych widzów w taki sposób, że wszyscy sądzili, iż jest członkiem tej drugiej grupy. Rebecca była wysoką dziewczyną z wielkim nosem, ubraną w koszmarną dżersejową suknię z lamówkami i kapelusik z piórkiem. Żaden z obecnych młodzieńców nie zwracał na nią uwagi i była żałośnie wdzięczna Harry’emu za to, że z nią rozmawia.

Nie zacieśniał tej znajomości od razu, żeby jej nie spłoszyć. Kiedy jednak wpadł na nią miesiąc później, w galerii, powitała go jak starego znajomego i przedstawiła matce.

Oczywiście, dziewczyny takie jak Rebecca nie mogły pójść z chłopcem do kina czy restauracji bez przyzwoitki – tak robiły tylko ekspedientki i robotnice. Mówiły więc rodzicom, że wychodzą całą grupą, i chcąc zachować pozory, zwykle zaczynały wieczór od przyjęcia koktajlowego. Później towarzystwo rozchodziło się dyskretnie, ale już w parach. To idealnie pasowało Harry’emu: ponieważ nie adorował panny Maugham-Flint oficjalnie, jej rodzice nie widzieli powodu, by dokładniej go sprawdzić, i nigdy nie kwestionowali jego enigmatycznych wzmianek o wiejskim domu w Yorkshire, podrzędnej szkole prywatnej w Szkocji, niepełnosprawnej matce mieszkającej na południu Francji i powołaniu do Royal Air Force.

Odkrył, że takie bajeczki często się słyszy w wyższych sferach. Opowiadali je młodzieńcy, którzy nie chcieli się przyznać do tego, że są okropnie ubodzy lub mają rodziców alkoholików, albo pochodzą z rodziny skompromitowanej jakimś skandalem. Nikt nie fatygował się demaskowaniem podobnych kłamstewek, dopóki delikwent nie okazywał poważnego zainteresowania dobrze urodzoną dziewczyną.

W taki zawoalowany sposób Harry kręcił się wokół Rebekki przez trzy tygodnie. Załatwiła mu zaproszenie na przyjęcie w domku weekendowym w Kent, gdzie grał w krykieta i kradł gościom pieniądze, oni zaś czuli się zbyt zakłopotani, aby zgłosić kradzież, nie chcąc obrazić gospodarzy. Zabrała go także na kilka balów, na których obrabiał kieszenie i opróżniał portmonetki. Ponadto, zaproszony do domu jej rodziców, wziął niewielką sumę pieniędzy, kilka srebrnych sztućców i trzy interesujące wiktoriańskie broszki, których braku jej matka jeszcze nie zauważyła.

Jego zdaniem nie było w tym niczego niemoralnego. Ludzie, których okradał, nie zasłużyli na swoje bogactwo. Większość z nich nie przepracowała w życiu nawet jednego dnia. Ci nieliczni, którzy mieli jakąś pracę, wykorzystali swoje znajomości z prywatnych szkół, żeby zdobyć wysoko opłacane synekury: byli dyplomatami, prezesami firm, sędziami lub zasiadali w parlamencie. Okradanie ich – podobnie jak zabijanie nazistów – było przysługą wyświadczoną społeczeństwu, a nie zbrodnią.

Zajmował się tym od dwóch lat, ale wiedział, że nie może robić tego wiecznie. Świat angielskich wyższych sfer był duży, ale ograniczony i w końcu ktoś go zdemaskuje. Wojna wybuchła w chwili, gdy był gotowy poszukać innego sposobu życia.

Jednak nie zamierzał wstąpić do wojska jako zwykły żołnierz. Kiepskie żarcie, szorstka odzież, pomiatanie i wojskowa dyscyplina to nie dla niego, a ponadto okropnie wyglądał w oliwkowej zieleni. Niebieski kolor sił powietrznych pasował do jego oczu i Harry z łatwością wyobrażał sobie siebie jako pilota. Tak więc zamierzał zostać oficerem RAF-u. Jeszcze nie wiedział jak, ale będzie nim: po prostu takie miał szczęście.

A tymczasem postanowił wykorzystać Rebeccę, żeby dostać się do jeszcze jednego bogatego domu, a potem ją rzucić.

Zaczęli wieczór od przyjęcia w Belgravii, w domu sir Simona Monkforda, bogatego wydawcy.

Harry spędził trochę czasu z panną Lydią Moss, otyłą córką szkockiego hrabiego. Niezdarna i samotna, należała do dziewcząt najbardziej podatnych na jego wdzięk, i czarował ją przez dwadzieścia minut z czystego przyzwyczajenia. Potem przez chwilę rozmawiał z Rebeccą, żeby nie straciła humoru, aż w końcu uznał, że nadszedł czas, by wykonać ruch.

Przeprosił i wyszedł z pokoju. Przyjęcie odbywało się w dużym podwójnym salonie na pierwszym piętrze. Przechodząc przez podest i skradając się po schodach, czuł upajający przypływ adrenaliny, jak zawsze, kiedy miał wykonać robotę. Świadomość, że zamierza okraść gospodarzy i ryzykuje zdemaskowanie swoich oszustw, jeśli zostanie przyłapany na gorącym uczynku, budziła strach, a zarazem podniecenie.

Dotarł na drugie piętro i podążył korytarzem do frontowej części domu. Pomyślał, że najdalej znajdujące się drzwi zapewne prowadzą do sypialni. Otworzył je i zobaczył duży pokój z zasłonami w kwiaty i różową kapą na łóżku. Miał już wejść do środka, gdy otworzyły się drzwi w głębi korytarza.

– A niech mnie! – zawołał donośny głos.

Harry odwrócił się, spięty. Zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, który patrzył na niego z zaciekawieniem.

Jak zawsze właściwe słowa przyszły same, kiedy ich potrzebował.

– Hm, czy to tu? – zapytał.

– Co?

– Łazienka.

Młodzieniec się rozpromienił.

– Och, rozumiem. Szuka pan zielonych drzwi na drugim końcu korytarza.

– Wielkie dzięki.

– Nie ma za co.

Harry ruszył w jego stronę.

– Uroczy dom – zauważył.

– Nieprawdaż?

Mężczyzna zszedł po schodach i znikł.

Harry pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia. Ludzie bywają tacy łatwowierni.

Zawrócił i wszedł do różowej sypialni. Jak zwykle w takich domach, składała się z kilku pomieszczeń. Kolory świadczyły o tym, że ten pokój należy do lady Monkford. Szybko odkrył małą garderobę obok, również z różowym wystrojem, oraz boczną mniejszą sypialnię, z fotelami obitymi zieloną skórą i z tapetą w paski, a przy niej męską garderobę. Po raz kolejny potwierdziło się, że małżonkowie z wyższych sfer wolą sypiać osobno. Harry jeszcze nie zdecydował, czy powodem jest to, że są mniej jurni niż klasa robotnicza, czy też czują się zobowiązani do wykorzystywania wszystkich pokoi swych ogromnych domów.

W garderobie sir Simona stała potężna mahoniowa szafa i z takaż komoda. Harry otworzył jej najwyższą szufladę. Tam, w małej skórzanej kasetce, znajdowała się cała kolekcja spinek do krawatów, usztywniaczy kołnierzyków i spinek do koszul, nie ułożonych, lecz wrzuconych byle jak. Większość z nich wyglądała dość pospolicie, lecz wprawne oko Harry’ego dostrzegło parę czarujących złotych spinek z rubinami. Włożył je do kieszeni. Obok kasetki z biżuterią leżał portfel z miękkiej skóry, zawierający około pięćdziesięciu funtów w pięciofuntowych banknotach. Harry wziął dwadzieścia funtów i poczuł satysfakcję. Łatwizna, pomyślał. Większość ludzi musiała pracować dwa miesiące w brudnej fabryce, żeby zarobić dwadzieścia funtów.

Nigdy nie zabierał wszystkiego. Biorąc tylko część, wywoływał wątpliwości. Ludzie myśleli, że zapodziali gdzieś biżuterię lub źle zapamiętali, ile pieniędzy mieli w portfelu, więc nie zgłaszali kradzieży.

Zamknął szufladę i wrócił do sypialni lady Monkford. Korciło go, żeby wyjść z tym niezłym łupem, postanowił jednak zaryzykować i zostać jeszcze kilka minut. Kobiety zazwyczaj przywiązywały większą wagę do biżuterii niż ich mężowie. Lady Monkford mogła mieć szafiry. Harry uwielbiał szafiry.

Wieczór był ładny, więc okno pozostawiono szeroko otwarte. Harry zerknął przez nie i zobaczył balkonik z balustradą z kutego żelaza. Szybko wszedł do garderoby, pootwierał wszystkie szuflady i znalazł kilka kasetek oraz tac z biżuterią. Zaczął pośpiesznie je przeglądać, czujnie nasłuchując odgłosu otwieranych drzwi.

Lady Monkford nie miała dobrego gustu. Była ładną kobietą, którą Harry uznał za raczej nieporadną, i preferowała – a może nie ona, lecz jej mąż – efektowną i dość tanią biżuterię. Jej perły były źle dobrane, brosze duże i brzydkie, kolczyki toporne, a bransolety tandetne. Był rozczarowany.

Zastanawiał się nad prawie ładnym wisiorkiem, gdy usłyszał, że otwierają się drzwi.

Zamarł, czując ściskanie w dołku, gdy gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji.

Jedyne drzwi prowadziły do sypialni.

W garderobie było małe okno, ale zamknięte, i zapewne nie zdołałby go otworzyć dostatecznie szybko i cicho. Zastanawiał się, czy zdążyłby się schować w szafie.

Z miejsca, gdzie stał, nie widział drzwi sypialni. Usłyszał jednak, jak się zamykają, a potem dotarło do niego głębokie kobiece westchnienie, które nieco zagłuszyło odgłos lekkich kroków na dywanie. Spojrzał w lustro i odkrył, że widzi w nim sypialnię. Weszła lady Monkford i kierowała się do garderoby. Nie było czasu nawet na zamknięcie szuflad.

Oddychał szybko. Paraliżował go strach, ale zdarzyło mu się już wpaść w podobne tarapaty. Stał jeszcze przez chwilę, starając się uspokoić oddech i myśli. Potem zaczął działać.

Wyprostował się i szybko przeszedł do sypialni.

– A niech mnie! – powiedział.

Lady Monkford zatrzymała się jak wryta na środku pokoju. Podniosła dłoń do ust i krzyknęła zdjęta trwogą.

Kwiecista zasłona w otwartym oknie załopotała na wietrze, co zainspirowało Harry’ego.

– No niech mnie – powtórzył z udawanym zdumieniem. – Właśnie widziałem, jak ktoś wyskoczył z pani okna.

Kobieta odzyskała mowę.

– Co, na Boga, ma pan na myśli? – zapytała. – I jak mam rozumieć pańską obecność w mojej sypialni?

Wciąż udając zaniepokojonego, Harry podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

– Już go nie ma! – oświadczył.

– Proszę się wytłumaczyć!

Zaczerpnął tchu, jakby zbierał myśli. Lady Monkford była trzydziestokilkuletnią egzaltowaną kobietą w sukni z zielonego jedwabiu. Harry wiedział, że sobie z nią poradzi, jeśli tylko uda mu się zachować spokój. Uśmiechnął się czarująco, wchodząc w swoją rolę rubasznego, uwielbiającego rugby, dużego chłopca – z rodzaju tych, z którymi na pewno często miała do czynienia – i zaczął opowiadać.

– To najdziwniejsza historia, jaka mi się przydarzyła – rzekł. – Byłem na korytarzu, gdy zobaczyłem jakiegoś dziwnie wyglądającego jegomościa, który wystawił głowę z tego pokoju. Zauważył mnie i zaraz się schował. Wiedziałem, że to pani sypialnia, ponieważ zajrzałem do niej, kiedy szukałem toalety. Zastanawiałem się, o co chodzi temu człowiekowi, bo nie wyglądał na służącego, a na pewno nie był jednym z gości. Postanowiłem go o to zapytać. Gdy otworzyłem drzwi, wyskoczył przez okno. – Chcąc wyjaśnić sprawę wciąż otwartych szuflad toaletki, dodał: – Zajrzałem do pani garderoby i obawiam się, że niewątpliwie chodziło mu o pani biżuterię.

Wspaniały tekst, podsumował w duchu. Powinienem występować w cholernym radiu.

Kobieta przycisnęła dłoń do czoła.

– Och, jakie to okropne – powiedziała słabym głosem.

– Lepiej proszę usiąść – zaproponował troskliwie Harry.

Posadził ją na różowym krzesełku.

– Pomyśleć tylko – jęknęła – że gdyby go pan nie przegonił, mogłabym się tu na niego natknąć! Boję się, że zemdleję. – Chwyciła dłoń Harry’ego i mocno ją trzymała. – Jestem panu taka wdzięczna.

Harry powstrzymał uśmiech. Znów mu się udało.

Na moment wybiegł myślami w przyszłość. Nie chciał, żeby narobiła zamieszania. Najlepiej byłoby, gdyby zachowała całą sprawę dla siebie.

– Hm, proszę nie mówić Rebecce o tym, co się stało, dobrze? – zaczął. – Jest nerwowa i coś takiego wprawiłoby ją w przygnębienie na kilka tygodni.

– Mnie też – oświadczyła lady Monkford.

Była zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że rosła i pozbawiona taktu Rebecca raczej nie należała do kobiet skłonnych do depresji.

– Pewnie trzeba będzie zadzwonić na policję i tak dalej, ale to zepsuje przyjęcie – ciągnął.

– Ojej, to byłoby okropne. Naprawdę musimy do nich dzwonić?

– Cóż… – Harry ukrył zadowolenie. – To zależy od tego, co ten niegodziwiec ukradł. Może rzuci pani okiem?

– Wielkie nieba, tak, powinnam.

Harry uścisnął krzepiąco dłoń lady Monkford i pomógł jej wstać. Weszli do garderoby. Jęknęła na widok pootwieranych szuflad. Harry podprowadził ją do krzesła. Usiadła i zaczęła przeglądać biżuterię.

– Nie sądzę, żeby wiele zabrał – orzekła po chwili.

– Może zaskoczyłem go, zanim zaczął – zastanowił się na głos Harry.

Lady Monkford nadal przeglądała naszyjniki, bransoletki i broszki.

– Myślę, że tak właśnie było. Jest pan cudowny.

– Jeśli nic nie zginęło, to chyba nie musi pani nikomu tego zgłaszać.

– Poza sir Simonem, oczywiście – powiedziała.

– Oczywiście – przytaknął Harry, chociaż liczył na coś wręcz przeciwnego. – Ale proponuję opowiedzieć wszystko mężowi już po przyjęciu. W ten sposób przynajmniej nie zepsuje mu pani wieczoru.

– Co za wspaniały pomysł – odparła z wdzięcznością.

Bardzo satysfakcjonujące rozwiązanie. Harry poczuł głęboką ulgę. Postanowił zakończyć rozmowę w tym korzystnym dla siebie stanie rzeczy.

– Lepiej zejdę na dół – oświadczył. – Zostawię panią, żeby mogła pani odetchnąć.

Szybko pochylił się i pocałował ją w policzek. Zaskoczona, oblała się rumieńcem.

– Myślę, że jest pani bardzo dzielna – szepnął jej do ucha.

Po tych słowach wyszedł.

Z kobietami w średnim wieku zawsze łatwiej sobie poradzić niż z ich córkami, pomyślał. W pustym korytarzu zobaczył w lustrze swoje odbicie. Przystanął, żeby poprawić muszkę, i triumfalnie uśmiechnął się do samego siebie.

– Jesteś diabłem wcielonym, Haroldzie – mruknął.

Przyjęcie dobiegało końca.

– Gdzie się podziewałeś? – zapytała poirytowana Rebecca, gdy Harry wrócił do salonu.

– Rozmawiałem z panią domu – odparł. – Przepraszam. Wychodzimy?

Wyszedł z tego domu ze spinkami Monkforda i dwudziestoma funtami w kieszeni.

Złapali taksówkę na placu Belgrave i pojechali do restauracji na Piccadilly. Harry uwielbiał dobre restauracje: wykrochmalone serwetki, czyste kieliszki, menu po francusku i usłużni kelnerzy dawali mu poczucie życia na wysokiej stopie. Jego ojciec nigdy nie był w takim lokalu. Matka może była – posprzątać. Zamówił butelkę szampana, uważnie przestudiowawszy listę i wybrawszy rocznik, który znał: dobry, lecz niezbyt drogi.

Kiedy zaczął zapraszać dziewczyny do restauracji, popełnił kilka błędów, ale szybko się uczył. Jedna z pożytecznych sztuczek polegała na tym, żeby nie otwierać menu, tylko zapytać: „Chciałbym solę. Czy macie?”. Wtedy kelner otwierał kartę i pokazywał mu takie pozycje jak Sole meunière, Les goujons de sole avec sauce tartare lub Sole grillée, a potem, widząc, jak się zastanawia, zwykle mówił: „Goujons są bardzo dobre, proszę pana”. Harry szybko nauczył się francuskich nazw wszystkich podstawowych dań. Zauważył również, że ludzie często jadający w takich lokalach nierzadko pytali kelnerów, co kryje się pod nazwą jakiejś potrawy: nie wszyscy bogaci Anglicy znali francuski. Tak więc prosił o przetłumaczenie nazwy jednego dania, ilekroć jadł w eleganckiej restauracji, i teraz umiał przeczytać menu lepiej niż większość bogatych chłopców w jego wieku. Wybór wina też nie stanowił żadnego problemu. Sommelierzy zwykle byli zadowoleni, gdy proszono ich o radę, i nie oczekiwali, że młody człowiek będzie znał się na winnicach, szczepach winorośli i rocznikach. Zarówno w restauracjach, jak i w życiu sekret polegał na tym, żeby sprawiać wrażenie rozluźnionego, zwłaszcza wtedy, gdy byłeś spięty.

Wybrany przez niego szampan okazał się dobry, ale nie wprowadził go w szampański nastrój. Harry szybko zdał sobie sprawę z tego, że problemem jest Rebecca. Wciąż myślał, jak przyjemnie byłoby przyjść do takiego lokalu z ładną dziewczyną. Zawsze chodził z niezbyt atrakcyjnymi: pospolitymi, grubymi, pryszczatymi lub głupimi. Z takimi łatwo było zawrzeć znajomość, a potem, kiedy już się w nim zadurzyły, brały wszystko za dobrą monetę, nie chcąc o nic pytać, żeby go nie stracić. Ta strategia dostawania się do bogatych domów nie miała sobie równych. Sęk w tym, że cały czas przestawał z dziewczynami, które mu się nie podobały. Może pewnego dnia…

Tego wieczoru Rebecca się dąsała. Była z czegoś niezadowolona. Może regularnie spotykając się z Harrym przez trzy tygodnie, zastanawiała się, dlaczego jeszcze nie próbował „posunąć się za daleko”, przez co rozumiała dotykanie jej piersi. Prawdę mówiąc, nawet nie był w stanie udawać, że jej pożąda. Mógł ją czarować, uwodzić, rozśmieszać i rozkochać w sobie, ale nie potrafił jej pożądać. Tak samo było z pewną chudą, zdesperowaną dziewczyną, która chciała stracić dziewictwo i zaciągnęła go do stajni. Harry starał się zmusić do czynu, ale jego ciało odmówiło współpracy i wciąż skręcał się ze wstydu, ilekroć o tym pomyślał.

Swoje niewielkie doświadczenie seksualne zdobył głównie w kontaktach z dziewczynami ze swojej sfery i żaden z tych związków nie był trwały. Harry miał tylko jeden głęboko satysfakcjonujący romans. W wieku osiemnastu lat został bezwstydnie zaczepiony na Bond Street przez starszą od siebie kobietę, znudzoną żonę zapracowanego notariusza, i byli kochankami przez dwa lata. Wiele się od niej nauczył: uprawiania seksu – była entuzjastyczną instruktorką; dobrych manier, których nabrał niepostrzeżenie; oraz poezji, którą wspólnie czytali i omawiali w łóżku. Harry darzył ją głębokim uczuciem. Zakończyła ten romans gwałtownie i brutalnie, gdy jej mąż się o nim dowiedział (chociaż nigdy nie poznał jego nazwiska). Od tamtej pory Harry kilkakrotnie widział ich razem: kobieta zawsze patrzyła na niego jak na powietrze. Harry uważał to za okrutne. Wiele dla niego znaczyła i wydawało mu się, że jej także na nim zależy. Czy była taka silna, czy tylko bezduszna? Zapewne nigdy się tego nie dowie.

Szampan i wyborne jedzenie nie poprawiły humoru Harry’ego ani Rebekki. Zaczął się niecierpliwić. Zamierzał rozstać się z nią uprzejmie po tej kolacji, lecz nagle nie był w stanie znieść myśli o tym, że mógłby spędzić z nią resztę wieczoru. Żałował, że będzie musiał zapłacić za tę wspólną kolację. Spojrzał na kwaśną minę dziewczyny, na skrzywioną twarz bez makijażu pod rondem tego głupiego kapelusika z piórkiem i nagle ją znienawidził.

Kiedy skończyli deser, zamówił kawę i poszedł do toalety. Szatnia znajdowała się obok męskiej ubikacji, w pobliżu wyjścia, i nie było jej widać od ich stolika. Harry poczuł nieodparty impuls. Odebrał swój kapelusz, dał napiwek szatniarzowi i wymknął się z restauracji.

Noc była ciepła. Co prawda w wyniku zaciemnienia ulice tonęły w mroku, ale Harry dobrze znał West End, a sygnalizacja świetlna oraz słaby blask świateł postojowych samochodów ułatwiały orientację. Czuł się jak na wagarach. Pozbył się Rebekki, zaoszczędził siedem lub osiem funtów i zyskał wolny wieczór – wszystko jednym natchnionym posunięciem.

Teatry, kina i dansingi zostały zamknięte dekretem rządowym „do czasu oceny skali niemieckiego ataku na Wielką Brytanię”, jak ogłoszono. Jednak nocne kluby zawsze działały na granicy prawa i w wielu wciąż można było się bawić, jeśli się wiedziało, gdzie szukać. Niebawem Harry siedział wygodnie przy stoliku w piwnicy w Soho, popijając whisky, słuchając pierwszorzędnej amerykańskiej orkiestry jazzowej i zastanawiając się, czy poderwać dziewczynę sprzedającą papierosy.

Wciąż o tym myślał, gdy wszedł brat Rebekki.

□  □  □

Następnego ranka siedział w celi w podziemiach sądu, przygnębiony i smutny, czekając, aż zaprowadzą go przed oblicze sędziego. Miał poważne kłopoty.

Wyjście z tamtej restauracji było cholerną głupotą. Rebecca nie należała do tych, które przełknęłyby zniewagę i spokojnie zapłaciły rachunek. Narobiła rabanu, kierownik wezwał policję, w sprawę została wciągnięta jej rodzina… Był to właśnie taki rodzaj zamieszania, jakiego Harry zwykle starał się unikać. Pomimo wszystko uszłoby mu to na sucho, gdyby nie ten niewiarygodny pech – przypadkowe spotkanie z bratem dziewczyny kilka godzin później.

Teraz siedział w dużej celi z piętnastoma czy dwudziestoma innymi aresztantami, którzy tego ranka mieli stanąć przez ławą sędziowską. Pomieszczenie nie miało okien i było pełne dymu z wypalonych papierosów. Harry nie miał być dziś sądzony, czekał na przesłuchanie wstępne.

Oczywiście, w końcu zostanie skazany. Obciążające go dowody były niepodważalne. Kierownik sali potwierdzi skargę Rebekki, a sir Simon Monkford zidentyfikuje swoje spinki.

Jednak sprawy miały się jeszcze gorzej. Harry został przesłuchany przez inspektora z wydziału kryminalnego. Mężczyzna miał na sobie typowy strój detektywa: praktyczny serżowy garnitur, białą koszulę i czarny krawat, kamizelkę bez łańcuszka zegarka i wyglansowane znoszone buty. Był doświadczonym policjantem, bystrym i czujnym.

– Przez ostatnie dwa lub trzy lata otrzymywaliśmy dziwne doniesienia z bogatych domów o zagubionej biżuterii. Nie mówię, że ukradzionej. Po prostu zagubionej. Bransoletki, kolczyki, wisiorki, spinki do mankietów… Ich właściciele są pewni, że te rzeczy nie zostały skradzione, ponieważ jedynymi osobami, które miały okazję je wziąć, byli ich goście. Zgłaszali to tylko po to, żeby móc odzyskać te rzeczy, gdyby gdzieś się pojawiły.

Harry milczał podczas całego przesłuchania, ale mdliło go z przerażenia. Był pewny, że jego działalność do tej pory pozostawała niezauważona. Z zaskoczeniem przekonał się, że jest wprost przeciwnie: namierzali go już od jakiegoś czasu.

Detektyw otworzył grubą teczkę.

– Hrabia Dorset: georgiańska srebrna bombonierka i tabakiera z laki, również z tej epoki. Pani Jaspers: bransoletka z macicy perłowej z rubinem od Tiffany’ego. Hrabina di Malvoli: wisiorek z brylantem na srebrnym łańcuszku w stylu art déco. Ten człowiek ma dobry gust.

Detektyw spojrzał wymownie na brylanciki w gorsie koszuli Harry’ego.

Harry zrozumiał, że teczka zawiera opisy dziesiątków popełnionych przez niego przestępstw. Wiedział, że w końcu zostanie skazany za przynajmniej niektóre z nich. Ten bystry detektyw połączył podstawowe fakty: z łatwością może znaleźć świadków, którzy zeznają, że Harry był w każdym z tych miejsc wtedy, kiedy doszło do kradzieży. Prędzej czy później przeszukają jego mieszkanie i dom matki. Większość biżuterii sprzedał paserom, ale zatrzymał kilka sztuk: spinkę do koszuli, którą zauważył detektyw, Harry zabrał śpiącemu pijakowi na balu w Grosvenor Square, a jego matka, hrabina, miała broszkę, którą zręcznie zdjął z jej biustu podczas weselnego przyjęcia w ogrodzie w Surrey. A ponadto co powie, kiedy zapytają go, z czego żyje?

Czekał go długi pobyt w więzieniu. A kiedy wyjdzie, zostanie wcielony do wojska, co będzie niewiele lepsze. Na tę myśl krew ścięła mu się w żyłach.

Uparcie milczał, nawet kiedy detektyw złapał go za klapy marynarki i pchnął na ścianę, ale to mu nie pomoże. Czas działał na korzyść prawa.

Harry miał tylko jedną szansę, by odzyskać wolność. Będzie musiał jakoś nakłonić sędziów, żeby wypuścili go za kaucją, a potem zniknąć. Nagle zatęsknił za wolnością tak, jakby siedział w celi od lat, a nie od kilku godzin.

Nie będzie łatwo zniknąć, lecz na myśl o alternatywie przechodziły go ciarki.

Okradając bogatych, przywykł do ich stylu życia. Późno wstawał, pił kawę z porcelanowej filiżanki, nosił ładne ubrania i jadał w drogich restauracjach. Nadal lubił wracać do swych korzeni, pijąc piwo w pubie ze starymi kumplami lub zabierając matkę do kina Odeon. Myśl o pójściu do więzienia była nieznośna: brudna odzież, podłe jedzenie, całkowity brak prywatności i najgorsza ze wszystkiego – dojmująca nuda kompletnie jałowej egzystencji.

Z dreszczem zgrozy skupił myśli na tym, jak uzyskać zwolnienie z aresztu za kaucją.

Policja będzie temu przeciwna, oczywiście, ale decyzję podejmie sędzia. Harry jeszcze nigdy nie stawał przed sądem, lecz na ulicy, gdzie się wychował, ludzie wiedzą takie rzeczy, tak samo jak wiedzą, kto nadaje się do rady mieszkańców i jak oczyścić komin. Zwolnienia za kaucją rutynowo odmawiano tylko w sprawach o morderstwo. W innych wypadkach zależało ono od decyzji sędziów. Zazwyczaj robili to, o co prosiła policja, ale nie zawsze. Czasem mógł ich zagadać sprytny adwokat lub podsądny z łzawą historyjką o chorym dziecku. Czasem, jeśli policyjny oskarżyciel był zbyt arogancki, wyznaczali kaucję, żeby zademonstrować swoją niezależność. Musiałby wyłożyć pieniądze, zapewne dwadzieścia pięć lub pięćdziesiąt funtów. To nie stanowiło problemu. Miał mnóstwo pieniędzy. Pozwolono mu wykonać jeden telefon, więc zadzwonił do sklepiku z prasą na rogu ulicy, przy której mieszkała matka, i poprosił Berniego, właściciela, żeby posłał po nią któregoś z gazeciarzy. Kiedy w końcu podeszła do telefonu, powiedział jej, gdzie znajdzie pieniądze.

– Wypuszczą mnie za kaucją, mamo – oświadczył zuchowato.

– Wiem, synu – odparł matka. – Zawsze byłeś szczęściarzem.

A jeśli nie…

Wielokrotnie wychodziłem obronną ręką z trudnych sytuacji, dodawał sobie otuchy.

Jednak nie aż tak trudnych.

– Marks! – zawołał strażnik.

Harry wstał. Nie zastanawiał się wcześniej, co powinien powiedzieć, zawsze był dobrym improwizatorem. Tym razem jednak żałował, że nie przygotował sobie przemówienia. Miejmy to już za sobą, pomyślał cały w nerwach. Zapiął marynarkę, poprawił muszkę oraz prostokąt białej lnianej chusteczki w butonierce. Potarł brodę, zły, że nie pozwolono mu się ogolić. W ostatniej chwili w jego umyśle zaczął kiełkować pomysł wiarygodnej bajeczki. Wyjął spinki z mankietów koszuli, po czym schował je do kieszeni.

Drzwi się otworzyły i wyszedł na zewnątrz.

Poprowadzono go po betonowych schodach na górę, prosto do sali sądowej. Przed nim znajdowały się krzesła adwokatów, wszystkie puste; biurko dla urzędnika sądowego, którym był wykwalifikowany prawnik; oraz ława sędziowska, na której zasiadali trzej sędziowie magistraccy.

Chryste, westchnął w duchu Harry, mam nadzieję, że dranie mnie wypuszczą.

Na galerii dla prasy, z boku, stał młody reporter z notesem. Harry odwrócił się i spojrzał na koniec sali. Tam, na jednym z miejsc dla widzów, dostrzegł matkę w jej najlepszym płaszczu i nowym kapeluszu. Znacząco postukała palcem w kieszeń: Harry uznał to za znak, że ma pieniądze na jego kaucję. Z przerażeniem zobaczył, że przypięła sobie broszkę, którą ukradł hrabinie Eyer.

Odwrócił się twarzą do sędziów i ścisnął poręcz, żeby powstrzymać drżenie rąk. Oskarżyciel, inspektor policji – łysy i z wielkim nosem – powiedział:

– Numer trzy na waszej liście, Wysoki Sądzie: kradzież dwudziestu funtów w gotówce i pary złotych spinek do mankietów o wartości piętnastu gwinei będących własnością sir Simona Monkforda oraz wyłudzenie korzyści majątkowej w restauracji Saint Raphael na Piccadilly. Policja domaga się zatrzymania oskarżonego w areszcie, ponieważ badane są dalsze zarzuty dotyczące dużych kwot pieniędzy.

Harry czujnie obserwował sędziów. Po jednej stronie siedział stary piernik z bokobrodami i sztywnym kołnierzykiem, a po drugiej typ wyglądający na byłego wojskowego i noszący krawat w barwach swojego regimentu. Obaj spoglądali na niego wyniośle i domyślił się, że ich zdaniem każdy, kto przed nimi stawał, musiał być winien jakiegoś przestępstwa. Poczuł się bezradny. Potem powiedział sobie, że takie głupie uprzedzenia można szybko zmienić w równie głupią łatwowierność. Lepiej, żeby nie byli zbyt sprytni, jeśli ma im zamydlić oczy. Tak naprawdę liczył się tylko siedzący pośrodku przewodniczący ławy sędziowskiej. Był mężczyzną w średnim wieku z siwymi wąsami i w szarym garniturze, a jego znużona mina świadczyła o tym, że słyszał już więcej niewiarygodnych historii i usprawiedliwień, niż chciałby pamiętać. To na niego trzeba uważać, pomyślał zaniepokojony Harry.

– Czy prosi pan o zwolnienie za kaucją? – spytał przewodniczący.

Harry udał zaskoczonego.

– Och! Wielkie nieba! Tak sądzę. Tak… tak, proszę.

Wszyscy trzej sędziowie magistraccy wyprostowali się i zaczęli bacznie go obserwować, gdy usłyszeli arystokratyczny akcent. Harry ucieszył się z wywartego wrażenia. Był dumny z tego, że potrafił ukryć swoje pochodzenie społeczne. Reakcja ławy dodała mu otuchy. Mogę ich oszukać, pomyślał. Założę się, że mogę.

– A zatem co ma pan na swoją obronę? – kontynuował przewodniczący.

Harry uważnie wsłuchiwał się w jego akcent, usiłując dokładnie określić, do jakiej klasy należy mężczyzna, który zadecyduje o jego losie. Doszedł do wniosku, że to wykształcony członek klasy średniej: może farmaceuta lub dyrektor banku. Na pewno bystry, ale przyzwyczajony ustępować przedstawicielom klas wyższych.

Harry przybrał zakłopotaną minę i powiedział tonem uczniaka zwracającego się do dyrektora szkoły:

– Obawiam się, że zaszło okropne nieporozumienie – zaczął.

Zainteresowanie sędziów wzrosło jeszcze bardziej – poruszyli się na swoich fotelach i nachylili z zaciekawieniem. Wiedzieli już, że nie będzie to typowa sprawa, i z wdzięcznością witali jakąś odmianę w nudnej rutynie.

– Prawdę mówiąc – dodał Harry – niektórzy koledzy wypili wczoraj za dużo porto w Carlton Club i stąd całe to zamieszanie.

Zamilkł, jakby nic więcej nie miał do powiedzenia, i wyczekująco spojrzał na ławę sędziowską.

– Carlton Club! – zagrzmiał sędzia o wyglądzie wojskowego.

Jego mina świadczyła, że nieczęsto członkowie tej szacownej instytucji stawali przed ławą sędziowską.

Harry zadał sobie pytanie, czy nie posunął się za daleko. Może nie uwierzą, że jest członkiem tego klubu.

– To strasznie krępujące – rzucił pośpiesznie – ale natychmiast pójdę i przeproszę wszystkich zainteresowanych, niezwłocznie wyjaśniając całe to nieporozumienie… – Udał, że nagle przypomniał sobie, iż ma na sobie strój wieczorowy. – Chciałem powiedzieć, gdy tylko się przebiorę.

– Czy mamy rozumieć – wtrącił się stary piernik – że nie zamierzał pan wziąć tych dwudziestu funtów i spinek do mankietów?

W jego głosie słychać było niedowierzanie, ale mimo to fakt, że zadawali mu pytania, był dobrym znakiem. Oznaczał, że nie zanegowali natychmiast jego bajeczki. Gdyby nie wierzyli w ani jedno wypowiedziane przez niego słowo, nie fatygowaliby się wypytywaniem go o szczegóły. Nabrał otuchy: może odejdzie wolny!

– Pożyczyłem sobie te spinki – oznajmił – ponieważ zapomniałem swoich!

Podniósł ręce, pokazując rozpięte mankiety koszuli wystające z rękawów marynarki. Spinki miał w kieszeni.

– A co z tymi dwudziestoma funtami? – drążył stary piernik.

Harry z niepokojem uświadomił sobie, że to trudniejsze pytanie. Nie przychodziło mu do głowy żadne wiarygodne wyjaśnienie. Można z roztargnienia zapomnieć spinek do mankietów i pożyczyć sobie czyjeś, ale pożyczanie pieniędzy bez pozwolenia to zwyczajna kradzież. Był bliski wpadnięcia w panikę, gdy nagle spłynęło na niego olśnienie.

– Myślę, że sir Simon może się mylić w sprawie kwoty, która była w jego portfelu. – Harry zniżył głos, jakby chciał powiedzieć sędziom coś, czego nie powinni usłyszeć widzowie. – Jest okropnie bogaty, Wysoki Sądzie.

– Nie stałby się bogaty, gdyby zapominał, ile pieniędzy ma w portfelu – rzekł przewodniczący. Wśród obecnych w sądzie rozległy się śmiechy. Poczucie humoru mogło być pocieszającą oznaką, ale przewodniczący nawet się nie uśmiechnął: nie zamierzał żartować. To dyrektor banku, pomyślał Harry, pieniądze nie są dla niego tematem do żartów. Sędzia pytał dalej: – A dlaczego nie zapłacił pan rachunku w restauracji?

– Zapewniam, że strasznie mi przykro z tego powodu. Miałem bardzo nieprzyjemną kłótnię z… z osobą towarzyszącą mi podczas kolacji. – Harry ostentacyjnie nie wymienił jej nazwiska: absolwenci prywatnych szkół uważali za niewłaściwe rozgłaszanie nazwisk swoich dziewcząt i sędziowie z pewnością o tym wiedzieli. – Obawiam się, że wypadłem z lokalu jak burza, zupełnie zapominając o uiszczeniu rachunku.

Przewodniczący popatrzył na Harry’ego znad swoich okularów, mierząc go przenikliwym spojrzeniem. Harry poczuł, że popełnił jakiś błąd. Podupadł na duchu. Co takiego powiedział? Uświadomił sobie, że okazał beztroskę w kwestii niezapłaconego rachunku. Było to typowe podejście członków wyższych sfer, ale grzech śmiertelny w oczach bankiera. Harry wpadł w panikę, czując, że zaraz wszystko straci przez niewielki błąd w ocenie sytuacji.

– To strasznie nieodpowiedzialne, Wysoki Sądzie. Oczywiście w porze lunchu pójdę tam i ureguluję należność. Chciałem powiedzieć, jeśli zostanę zwolniony.

Nie potrafił odgadnąć, czy to ułagodziło przewodniczącego, czy nie.

– Mam więc rozumieć, że kiedy wszystko pan wyjaśni, zarzuty przeciwko panu zostaną wycofane?

Harry uznał, że powinien się wystrzegać zbyt gładkich odpowiedzi na każde pytanie. Zwiesił głowę i zrobił głupią minę.

– Zapewne dostałbym nauczkę, gdyby ci ludzie nie chcieli wycofać zarzutów.

– Zapewne tak – surowo powiedział przewodniczący.

Ty nadęty pierdzielu, pomyślał Harry, wiedział jednak, że tego rodzaju teksty, chociaż upokarzające, dobrze rokują. Im bardziej będą mu przyganiać, tym mniej skłonni będą posłać go do więzienia.

– Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan powiedzieć? – zapytał przewodniczący.

– Tylko to, że strasznie się wstydzę – odparł cicho Harry.

– Hm – mruknął sceptycznie przewodniczący, ale wojskowy z aprobatą pokiwał głową.

Trzej sędziowie przez chwilę naradzali się szeptem. Harry uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. To było nie do zniesienia, że cała jego przyszłość spoczywała teraz w rękach tych starych dziadów. Chciał, żeby się pośpieszyli i podjęli decyzję, a gdy skinęli jednocześnie głowami, zapragnął odsunąć w czasie moment ogłoszenia werdyktu.

Przewodniczący spojrzał na niego.

– Mam nadzieję, że noc spędzona w celi była dla pana dobrą nauczką – oświadczył.

O Boże, chyba zamierza mnie puścić, pomyślał Harry. Przełknął ślinę.

– Oczywiście, Wysoki Sądzie – powiedział. – Nigdy nie chciałbym tam wrócić, nigdy.

– Niech pan się postara, żeby to się nie powtórzyło.

Na moment znów zapadła cisza, a potem przewodniczący oderwał wzrok od Harry’ego i zwrócił się do sali.

– Nie twierdzę, że wierzymy we wszystko, co usłyszeliśmy, ale nie sądzimy, by ta sprawa wymagała aresztu tymczasowego.

Harry poczuł tak głęboką ulgę, aż ugięły się pod nim kolana.

– Rozprawa za siedem dni – dodał przewodniczący. – Kaucja w wysokości pięćdziesięciu funtów.

Harry był wolny.

□  □  □

Spoglądał na ulice nowymi oczami, jakby przebywał w więzieniu przez rok, a nie przez kilka godzin. Londyn szykował się do wojny. Dziesiątki ogromnych srebrzystych balonów unosiły się wysoko w powietrzu, żeby przeszkadzać niemieckim samolotom. Sklepy i gmachy użyteczności publicznej obkładano workami z piaskiem, mającymi uchronić je przed bombami. W parkach przygotowano nowe schrony przeciwlotnicze i wszyscy nosili maski przeciwgazowe. Ludzie czuli, że mogą zginąć w każdej chwili, co sprawiało, że wyzbywali się rezerwy i przyjaźnie rozmawiali z obcymi.

Harry nie pamiętał poprzedniej wojny – miał dwa lata, kiedy się zakończyła. Jako mały chłopiec myślał, że „wojna” to jakieś miejsce, ponieważ wszyscy mu mówili: „Twój ojciec zginął na wojnie”, tak jak mówili: „Idź pobawić się na podwórku. Nie wychodź sam na ulicę. Mama pojechała na wieś”. Później, gdy podrósł na tyle, by zrozumieć, co stracił, każde wspomnienie wielkiej wojny sprawiało mu ból. Z Marjorie, żoną notariusza, która przez dwa lata była jego kochanką, czytywali wiersze o wielkiej wojnie i przez jakiś czas nazywał się pacyfistą. Potem zobaczył marsz Czarnych Koszul w Londynie oraz przerażone twarze obserwujących to starych Żydów i doszedł do wniosku, że za niektóre sprawy warto walczyć. W ostatnich paru latach był zniesmaczony tym, że brytyjski rząd przymyka oko na to, co dzieje się w Niemczech, mając nadzieję, że Hitler zniszczy Związek Sowiecki. Teraz jednak, kiedy wojna naprawdę wybuchła, myślał tylko o tych wszystkich małych chłopcach, którzy tak jak on będą musieli radzić sobie z pustką po śmierci ojców.

Jednak bombowce jeszcze nie nadleciały i był kolejny słoneczny dzień.

Harry postanowił nie wracać do swojego mieszkania. Policja będzie wściekła, że wyszedł za kaucją, i spróbuje ponownie go aresztować przy pierwszej okazji. Lepiej przyczaić się na jakiś czas. Nie chciał wracać do więzienia. Tylko jak długo może się oglądać za siebie? Czy może w nieskończoność unikać policji? A jeśli nie, to co robić?

Wsiadł do autobusu razem z matką. Pojedzie do jej mieszkania w Battersea.

Matka miała smutną minę. Wiedziała, jak syn zarabia na życie, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. Teraz mruknęła w zadumie:

– Nigdy niczego ci nie dałam.

– Dałaś mi wszystko, mamo! – zaprotestował.

– Nie, nie dałam. Inaczej nie musiałbyś kraść.

Na to nie miał odpowiedzi.

Kiedy wysiedli z autobusu, poszedł do sklepiku z gazetami, podziękował Berniemu za przywołanie matki do telefonu i kupił „Daily Express”. Nagłówek na pierwszej stronie głosił:

POLACY BOMBARDUJĄ BERLIN

Wychodząc, zobaczył policjanta jadącego na rowerze ulicą i na moment wpadł w panikę. Prawie odwrócił się, by uciec, zanim się opanował i przypomniał sobie, że zawsze wysyłali dwóch, żeby kogoś aresztować.

Nie mogę tak żyć, jęknął w duchu.

Wszedł do kamienicy, w której mieszkała matka, i wspiął się po kamiennych schodach na piąte piętro. Matka postawiła czajnik na fajerce.

– Odprasowałam twój granatowy garnitur – powiedziała. – Możesz go włożyć.

Nadal dbała o jego ubrania, przyszywała guziki i cerowała mu jedwabne skarpetki. Harry poszedł do sypialni, wyjął spod łóżka niewielką kasetkę i policzył pieniądze.

Po dwóch latach kradzieży miał dwieście czterdzieści siedem funtów. Z pewnością zwinąłem cztery razy tyle, pomyślał. Na co wydałem resztę?

Miał też amerykański paszport.

Przejrzał go w zadumie. Pamiętał, jak znalazł go w domowym biurze pewnego dyplomaty w Kensington. Zauważył, że właściciel ma na imię Harold i na zdjęciu jest trochę podobny do niego, więc zabrał dokument.

Ameryka, przemknęło mu przez myśl.

Umiał mówić z amerykańskim akcentem. W rzeczy samej, wiedział coś, o czym większość Brytyjczyków nie miała pojęcia – że jest kilka rodzajów amerykańskiego akcentu, niektóre bardziej eleganckie. Weźmy nazwę Boston. Mieszkańcy tego miasta wymawiali ją jako Bahston. Nowojorczycy mówili Bauston. W Ameryce wymowa zbliżona do angielskiej czyniła cię przedstawicielem wyższych sfer. I były tam miliony bogatych dziewczyn, czekających, by ktoś je oczarował.

Natomiast tu, w kraju, czekało go tylko więzienie i pobór do wojska.

Miał paszport i sporo pieniędzy. Czysty garnitur wisiał w szafie matki, wystarczyło dokupić kilka koszul oraz walizkę. Znajdował się sto dwadzieścia kilometrów od Southampton.

Mógł wyjechać jeszcze dzisiaj.

To było jak sen.

Matka wyrwała go z tego snu, wołając z kuchni:

– Harry, chcesz kanapkę z bekonem?!

– Tak, proszę.

Poszedł do niej i usiadł przy stole. Położyła przed nim kanapkę, ale jej nie wziął.

– Wyjedźmy do Ameryki, mamo – powiedział.

Parsknęła śmiechem.

– Ja? Do Ameryki? Śmiechu warte!

– Mówię poważnie. Ja jadę.

Spoważniała.

– To nie dla mnie, synu. Jestem za stara, żeby emigrować.

– Przecież będzie wojna.

– Przeżyłam już jedną wojnę, strajk generalny i recesję. – Rozejrzała się po maleńkiej kuchni. – Nie mam tu wiele, ale tylko to znam.

Harry właściwie spodziewał się tego, ale teraz, kiedy odmówiła, popadł w przygnębienie. Matka była wszystkim, co miał.

– A poza tym co tam będziesz robił? – dodała.

– Martwisz się, że będę kradł?

– Kradzieże zawsze kończą się tak samo. Nigdy nie słyszałam o dobrodzieju, który prędzej czy później by nie wpadł.

Określenie „dobrodziej” w slangu oznaczało złodzieja, z którym to słowem się rymowało.

– Chciałbym wstąpić do lotnictwa i nauczyć się latać – powiedział Harry.

– Pozwoliliby ci?

– Tam nie patrzą, czy jesteś z klasy robotniczej, bylebyś miał głowę na karku.

Trochę poprawił jej humor. Usiadła i piła herbatę, a Harry jadł kanapkę z bekonem. Kiedy skończył, wyjął pieniądze i odliczył pięćdziesiąt funtów.

– Na co to? – zapytała.

Było to więcej pieniędzy, niż zarabiała przez dwa lata sprzątaniem biur.

– Przydadzą ci się – powiedział. – Weź je, mamo. Proszę.

Wzięła pieniądze.

– A więc naprawdę wyjeżdżasz.

– Zamierzam pożyczyć motocykl od Sida Brennana, pojechać dziś do Southampton i wsiąść na statek.

Wyciągnęła rękę nad stołem i ujęła jego dłoń.

– Życzę ci szczęścia, synu.

Delikatnie uścisnął jej palce.

– Przyślę ci więcej pieniędzy z Ameryki.

– Nie trzeba, chyba że będziesz miał za dużo. Wolałabym, żebyś od czasu do czasu przysyłał mi listy z wieściami o tym, jak ci idzie.

– Tak, będę pisał.

Miała łzy w oczach.

– Wróć pewnego dnia zobaczyć się ze starą matką, dobrze?

Ścisnął jej dłoń.

– Oczywiście, mamo. Wrócę.

□  □  □

Harry przejrzał się w lustrze u fryzjera. Granatowy garnitur, który kosztował go trzynaście funtów na Savile Row, dobrze na nim leżał i pasował do jego niebieskich oczu. Miękki kołnierzyk nowej koszuli nadawał mu wygląd Amerykanina. Fryzjer wyszczotkował wywatowane ramiona jego dwurzędowej marynarki, a Harry dał mu napiwek i opuścił salon.

Wyszedł po marmurowych schodach z podziemia do bogato zdobionego holu hotelu South-Western. Kłębił się tam tłum ludzi. Z tego miejsca zaczynała się większość rejsów transatlantyckich, a tysiące ludzi próbowały opuścić Anglię.

Harry przekonał się, jak wielu, gdy usiłował zdobyć koję na statku pasażerskim. Wszystkie miejsca były zarezerwowane na kilka tygodni naprzód. Niektóre linie pasażerskie zamknęły swoje biura, żeby personel nie tracił czasu na odprawianie chętnych z kwitkiem. Przez chwilę podróż do Ameryki wydawała się niemożliwa. Już miał zrezygnować i spróbować wymyślić inny plan, gdy agent biura podróży wspomniał o samolocie Pan American.

Harry czytał o Clipperze w gazetach. Regularne przeloty rozpoczęły się latem. Można było dotrzeć do Nowego Jorku w niecałe trzydzieści godzin, zamiast po czterech lub pięciu dniach na statku. Jednak bilet w jedną stronę kosztował dziewięćdziesiąt funtów. Dziewięćdziesiąt funtów! Za tyle można było mieć nowy samochód.

Harry kupił ten bilet. To mogło się wydawać szaleństwem, ale teraz, kiedy podjął decyzję o opuszczeniu Anglii, zapłaciłby każdą sumę, byle wyjechać z kraju. A samolot był uwodzicielsko luksusowy: szampan przez całą drogę do Nowego Jorku. Harry kochał takie zwariowane ekstrawagancje.

Już nie podskakiwał na widok każdego gliniarza: policja z Southampton nie mogła nic o nim wiedzieć. Jednak jeszcze nigdy nie leciał samolotem i był lekko zdenerwowany tą perspektywą.

Spojrzał na zegarek firmy Patek Philippe, ukradziony królewskiemu koniuszemu. Miał jeszcze czas na filiżankę kawy, żeby rozgrzać żołądek. Ruszył w stronę baru.

Kiedy pił kawę, do środka weszła oszałamiająco piękna kobieta. Platynowa blondynka o wąskiej jak osa talii w sukni z kremowego jedwabiu w czerwone kropki. Była po trzydziestce, dziesięć lat starsza od Harry’ego, ale mimo to uśmiechnął się do niej, kiedy pochwycił jej spojrzenie.

Usiadła przy sąsiednim stoliku, bokiem do Harry’ego, który podziwiał sposób, w jaki kropkowany jedwab przywierał do biustu blondynki i układał się na jej kolanach. Miała na sobie pantofle kremowego koloru i słomkowy kapelusz, a na stoliku położyła torebkę.

Po chwili dołączył do niej mężczyzna w dwurzędowej marynarce. Słysząc, jak rozmawiają, Harry odkrył, że ona jest Angielką, lecz on Amerykaninem. Uważnie przysłuchiwał się ich rozmowie, zwracając szczególną uwagę na akcent mężczyzny. Ona miała na imię Diana, a on Mark. W pewnym momencie Harry zobaczył, że Mark dotyka ramienia Diany, a ona przysuwa się do niego. Byli zakochani i nie zauważali nikogo prócz siebie, dla nich ten bar był pusty.

Harry poczuł ukłucie zazdrości.

Odwrócił wzrok. Wciąż był niespokojny. Miał lecieć nad Atlantykiem. Bez lądu pod skrzydłami wydawało się to prawdziwie niebezpieczną i nieco przydługą eskapadą. Nigdy nie pojął zasady podróży powietrznych. Śmigła kręciły się w kółko, więc jak to możliwe, że samolot się unosił?

Słuchając Marka i Diany, ćwiczył nonszalancką minę. Nie chciał, by inni pasażerowie Clippera zauważyli, że jest zdenerwowany. Jestem Harry Vandenpost, powtarzał w myślach, dobrze sytuowany młody Amerykanin wracający do domu z powodu wojny w Europie. Wymawianej jako Jurrap. Obecnie nie pracuję, ale chyba wkrótce będę się musiał czymś zająć. Mój ojciec sporo inwestuje. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, była Angielką i chodziłem do angielskiej szkoły. Nie poszedłem na studia – nigdy nie lubiłem zakuwać. (Czy Amerykanie używają tego słowa? Nie był pewny). Spędziłem tyle czasu w Anglii, że nabrałem tamtejszego akcentu. Jasne, już kilka razy latałem samolotem, ale to mój pierwszy przelot przez Atlantyk. Naprawdę nie mogę się tego doczekać!

Zanim skończył swoją kawę, niemal wcale się nie bał.

□  □  □

Eddie Deakin odłożył słuchawkę. Rozejrzał się dookoła: hol był pusty. Nikt go nie podsłuchał. Popatrzył z nienawiścią na telefon, któremu zawdzięczał ten koszmar. Miał ochotę go rozbić, wiedział jednak, że to by niczego nie zmieniło. Potem powoli się odwrócił.

Kim są? Dokąd zabrali Carol-Ann? Po co ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania przelatywały mu przez głowę jak muchy bzyczące w słoiku. Próbował zebrać myśli i skupić się kolejno na każdym z nich.

Kim są? Może po prostu szaleńcami! Nie. Byli zbyt dobrze zorganizowani: szaleńcy mogliby dokonać porwania, ale ustalenie, gdzie będzie Eddie, żeby złapać go telefonicznie i dać mu porozmawiać z Carol-Ann, wymagało starannego planowania. Tak więc działali racjonalnie, choć nie wahali się złamać prawa. Mogli to być anarchiści, lecz najprawdopodobniej miał do czynienia z gangsterami.

Dokąd zabrali Carol-Ann? Powiedziała, że do jakiegoś domu. Mógł należeć do jednego z porywaczy, ale najprawdopodobniej zabrali ją do wynajętego domu na jakimś odludziu. Carol-Ann powiedziała, że stało się to parę godzin temu, tak więc ten dom nie mógł znajdować się dalej niż sto lub sto dwadzieścia kilometrów od Bangor.

Po co ją porwali? Chcieli czegoś od niego – czegoś, czego nie zrobiłby dobrowolnie ani za pieniądze; czegoś, czego by odmówił. Tylko czego? Nie był bogaty, nie znał żadnych tajemnic i nie miał żadnej władzy.

Musiało mieć to coś wspólnego z Clipperem.

Powiedzieli, że otrzyma instrukcje w samolocie od niejakiego Toma Luthera. Czy ten Luther mógł pracować dla kogoś, kto chciał poznać szczegóły konstrukcji i działania samolotu? Dla innej linii lotniczej lub obcego kraju? To było możliwe. Niewykluczone, że Niemcy lub Japończycy zamierzali skonstruować kopię Clippera i wykorzystać ją jako bombowiec. Tylko że z pewnością udałoby im się uzyskać plany samolotu na wiele łatwiejszych sposobów. Setki, a może nawet tysiące osób mogły dostarczyć im te informacje: pracownicy Pan American, firmy Boeing, a nawet mechanicy Imperial Airways serwisujący te samoloty w Hythe. Porywanie nie było konieczne. Do diabła, wystarczająco dużo szczegółów opublikowano w prasie fachowej.

Czy ktoś mógł próbować ukraść ten samolot? Trudno to było sobie wyobrazić.

Prawdopodobnie chcieli, by Eddie pomógł im przemycić coś lub kogoś do Stanów Zjednoczonych. Uznał, że to najbardziej rozsądne wyjaśnienie.

No cóż, tyle wiedział lub mógł się domyślić. Co więc powinien zrobić?

Uważał się za praworządnego obywatela oraz ofiarę przestępstwa i całym sercem pragnął zawiadomić policję.

Jednak był przerażony.

Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Jako chłopiec obawiał się ojca i diabła, ale od tego czasu nie lękał się niczego. Teraz był przerażony i sparaliżowany własną bezsilnością: przez moment nie mógł się ruszyć z miejsca.

Pomyślał o pójściu na policję.

Znajdował się w cholernej Anglii. Nie było sensu rozmawiać z miejscowymi, jeżdżącymi na rowerach gliniarzami. Mógł jednak spróbować zadzwonić do biura szeryfa okręgowego w kraju lub policji stanowej Maine, a nawet do FBI i kazać im szukać domu na odludziu, niedawno wynajętego przez mężczyznę…

#Nie dzwoń na policję. Nic ci to nie da”, powiedział głos w słuchawce. „Jeśli jednak to zrobisz, zerżnę ją tylko po to, żeby ci dopiec”.

Eddie wierzył mu. W tym znienawidzonym głosie usłyszał tęskną nutę, jakby tamten marzył o pretekście, żeby zgwałcić Carol-Ann. Z nieco zaokrąglonym brzuchem i nabrzmiałymi piersiami wyglądała tak, że…

Zacisnął pięści, ale mógłby nimi tylko tłuc w ścianę. Z jękiem rozpaczy wytoczył się przez frontowe drzwi. Nie patrząc, dokąd idzie, ruszył przez trawnik. Podszedł do kępy drzew, przystanął i oparł czoło o szorstką korę dębu.

Był prostym człowiekiem. Urodził się na farmie kilka kilometrów od Bangor. Jego ojciec był ubogim farmerem, mającym kilka akrów pola pod uprawę ziemniaków, parę kur, krowę i warzywnik. Nowa Anglia nie hołubiła ubogich: zimy były tu długie, a temperatury wyjątkowo niskie. Matka i ojciec wierzyli, że wszystko dzieje się z woli Boga. Nawet kiedy młodsza siostra Eddiego zachorowała na zapalenie płuc i umarła, ojciec powiedział, że Bóg miał w tym swój cel, „zbyt głęboki, abyśmy mogli go pojąć”. W tamtych czasach Eddie marzył o znalezieniu jakiegoś skarbu zakopanego w lesie: okutej mosiądzem pirackiej skrzyni pełnej złota i drogich kamieni, jak w opowieściach. W marzeniach jechał ze złotem do Bangor i kupował wielkie miękkie łóżka, ciężarówkę opału, śliczną porcelanę dla matki, kożuchy dla całej rodziny, grube steki, lodówkę pełną lodów i ananasów. Ponura, nędzna wiejska chata zmieniała się w ciepłe, przyjazne i szczęśliwe miejsce.

Nigdy nie znalazł zakopanego skarbu, ale zdobył wykształcenie, codziennie chodząc do oddalonej o dziesięć kilometrów szkoły. Lubił to robić, ponieważ w klasie było cieplej niż w domu, a pani Maple lubiła go, ponieważ zawsze pytał o to, jak działają różne rzeczy.

Po latach to pani Maple napisała list do kongresmana, który dał Eddiemu szansę przystąpienia do egzaminów wstępnych w Annapolis.

Uważał Akademię Marynarki Wojennej za raj. Były tam koce, porządne ubrania i tyle jedzenia, ile chciałeś: nigdy nie wyobrażał sobie takich luksusów. Ciężka zaprawa była dla niego łatwa; głupoty nie gorsze od tych, których przez całe życie wysłuchiwał w kościółku, a dręczenie pierwszoroczniaków wydawało się pieszczotami w porównaniu z laniem od ojca.

To w Annapolis po raz pierwszy uświadomił sobie, jak widzą go inni ludzie. Dowiedział się, że jest szczerym, zawziętym, nieugiętym i ciężko pracującym człowiekiem. Chociaż był chudy, awanturnicy rzadko obierali go sobie za cel: miał w oczach coś, co ich odstraszało. Ludzie go lubili, ponieważ mogli na nim polegać, ale nikt nie wypłakiwał mu się na ramieniu.

Był zdziwiony, kiedy chwalono go jako ciężko pracującego człowieka. Zarówno ojciec, jak i pani Maple nauczyli go, że może zdobyć to, co chce, ciężką pracą, i Eddie nigdy nie widział innego sposobu. Jednak ten komplement go cieszył. Najwyższą pochwałą w ustach jego ojca było słowo „przodownik”, które w gwarze Maine oznaczało dobrego pracownika.

Otrzymał stopień chorążego i przydział na kurs obsługi latających łodzi. W Annapolis żyło mu się wygodnie w porównaniu z domem rodzinnym, ale w marynarce wojennej czekały na niego prawdziwe luksusy. Mógł nawet wysyłać pieniądze rodzicom: na naprawę dachu i zakup nowego pieca.

Służył w marynarce od czterech lat, gdy umarła mu matka. Ojciec odszedł zaledwie pięć miesięcy po niej. Kilkuakrowe pole zostało wchłonięte przez sąsiednią farmę, ale Eddie zdołał za bezcen kupić dom i las. Odszedł z marynarki i dostał dobrze płatną pracę w Pan American Airways System.

Między rejsami naprawiał stary dom, instalując kanalizację, elektryczność i bojler. Robił wszystko sam, a materiały kupował ze swojej pensji mechanika. Zainstalował elektryczne grzejniki w pokojach, radio, a nawet telefon. Wtedy właśnie poznał Carol-Ann. Wkrótce, myślał, ten dom wypełni się śmiechem dzieci i jego marzenia się spełnią.

Zamiast tego marzenie zmieniło się w koszmar.

Noc nad oceanem

Подняться наверх