Читать книгу Noc nad oceanem - Ken Follett - Страница 11
CZĘŚĆ PIERWSZA
ANGLIA
4
ОглавлениеPierwsze słowa, które Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiały tak:
– Mój Boże, nie widziałem dotąd kobiety piękniejszej od pani!
Ludzie wciąż mówili jej takie rzeczy. Była ładna i pełna życia i lubiła dobrze się ubierać. Tamtego wieczoru miała na sobie turkusową sukienkę z wąskimi klapami, obszytym koronką gorsem i krótkimi rękawkami zebranymi w łokciach, i wiedziała, że wygląda cudownie.
Gościła w hotelu Midland w Manchesterze na przyjęciu. Nie była pewna, czy zorganizowała je Izba Handlu, masoni, czy Czerwony Krzyż zbierający fundusze, ponieważ na wszystkich tych imprezach pojawiali się ci sami ludzie. Tańczyła z większością współpracowników męża, Mervyna, którzy za mocno ją przyciskali i deptali jej po palcach, a ich żony przeszywały ją nienawistnym wzrokiem. To dziwne, myślała Diana, że kiedy mężczyzna robi z siebie głupca z powodu ładnej dziewczyny, jego żona zawsze ma pretensje do niej, a nie do swojego ślubnego. Nie żeby Diana miała jakieś plany związane z którymkolwiek z tych pompatycznych, przesiąkniętych whisky mężów.
Wywołała ogólny skandal i wprawiła Mervyna w zakłopotanie, ucząc wiceburmistrza tańczyć jitterbuga. Potem, chcąc złapać oddech, wymknęła się do hotelowego baru pod pretekstem zakupu papierosów.
Siedział sam, popijając koniak, i spojrzał na nią, jakby wniosła tam promyk słońca. Był niskim, eleganckim mężczyzną o chłopięcym uśmiechu i amerykańskim akcencie. Jego słowa wydawały się spontaniczne, a maniery czarujące, więc uśmiechnęła się do niego promiennie, ale nic nie powiedziała. Kupiła papierosy i wypiła szklaneczkę wody z lodem, po czym wróciła na przyjęcie.
Widocznie zapytał o nią barmana i jakoś zdobył jej adres, ponieważ nazajutrz dostała od niego liścik na papierze ze znakiem hotelu Midland.
Właściwie był to wiersz.
Zaczynał się tak:
Utrwalony w mym sercu obraz twego uśmiechu
Wciąż widziany oczyma duszy,
Którego ni ból, ni lata, ni smutek nie naruszy…
Rozpłakała się.
Płakała z powodu wszystkiego, na co miała nadzieję, a co nigdy się nie spełniło. Płakała, ponieważ mieszkała w brudnym przemysłowym mieście z mężem, który nie lubił wyjeżdżać na wakacje. Płakała, ponieważ ten wiersz był jedynym miłym, romantycznym wydarzeniem w ciągu ostatnich pięciu lat. I płakała, ponieważ już nie kochała Mervyna.
Później sprawy potoczyły się bardzo szybko.
Następnego dnia była niedziela. Diana pojechała do miasta w poniedziałek. Zazwyczaj najpierw szła do Bootsa, wymienić książkę w czytelni, a potem kupowała za dwa szylingi i sześć pensów łączony bilet na lunch i popołudniowy seans w kinie Paramount przy Oxford Street. Po filmie odwiedzała domy towarowe Lewisa i Finnigana, kupując wstążki, serwetki lub prezenty dla siostrzenic. Czasem szła do jednego ze sklepików The Shambles, by kupić jakiś egzotyczny ser lub specjalną szynkę dla Mervyna. Potem wracała pociągiem do Altrincham, na przedmieście, gdzie mieszkała, w samą porę na kolację.
Tym razem poszła na kawę do hotelu Midland, zjadła lunch w niemieckiej restauracji w jego przyziemiu, a popołudniową herbatę wypiła tam w barze. Jednak nie spotkała tego czarującego mężczyzny mówiącego z amerykańskim akcentem.
Wróciła do domu ze złamanym sercem. To śmieszne, powtarzała sobie w duchu. Widziała go przez niecałą minutę i nie zamieniła z nim nawet słowa! Uznała, że jest symbolem wszystkiego, czego brakowało w jej życiu. Gdyby jednak spotkała go ponownie, z pewnością okazałby się grubianinem, wariatem, chorym, niechlujem albo wszystkim tym po trosze.
Wysiadła z pociągu i ruszyła obok okazałych willi wzdłuż ulicy, przy której mieszkała. Zbliżając się do swojego domu, z zaskoczeniem i zmieszaniem zobaczyła go idącego w jej kierunku i z udawaną obojętnością oglądającego budynek.
Oblała się rumieńcem i serce zaczęło jej mocniej bić. On też był zaskoczony. Przystanął, lecz ona szła dalej, a mijając go, powiedziała:
– Spotkajmy się w Central Library jutro rano!
Nie spodziewała się, że odpowie, ale – jak przekonała się później – był bystry i miał poczucie humoru.
– W jakim dziale? – zapytał natychmiast.
Biblioteka była duża, ale nie aż tak, żeby dwoje ludzi musiało się w niej długo szukać, jednak Diana podała pierwszy dział, jaki przyszedł jej do głowy.
– Biologii.
A on się roześmiał.
Weszła do domu z tym śmiechem w uszach: ciepłym, swobodnym, radosnym śmiechem człowieka, który kocha życie i akceptuje siebie.
W domu nie było nikogo. Pani Rollins, gospodyni, już wyszła, a Mervyn jeszcze nie wrócił. Diana usiadła w nowoczesnej i sterylnie czystej kuchni, snując staromodne myśli, które bynajmniej nie były czyste, o swoim wesołym amerykańskim poecie.
Następnego ranka znalazła go siedzącego przy stoliku pod wywieszką z napisem CISZA. Kiedy powiedziała: „cześć”, przyłożył palec do ust, wskazał jej krzesło i napisał na karteczce: Podoba mi się twój kapelusz.
Miała na głowie kapelusik z wąskim rondem w kształcie odwróconej do góry dnem doniczki i nosiła go na bakier tak, że prawie zasłaniał lewe oko: wszystko zgodnie z nakazami aktualnej mody, chociaż niewiele kobiet w Manchesterze miało odwagę jej ulec.
Wyjęła z torebki długopis i napisała pod spodem: Nie byłoby ci w nim dobrze.
Jednak moje geranium wyglądałoby w nim doskonale , odpisał.
Zachichotała.
– Cii! – upomniał ją dyskretnie.
Czy jest szalony, czy tylko zabawny? – zastanowiła się Diana.
Napisała: Pokochałam twój wiersz.
A wtedy on napisał: Ja pokochałem ciebie.
Wariat, pomyślała, ale łzy stanęły jej w oczach. Znów chwyciła za długopis: Nawet nie wiem, jak się nazywasz!
Wręczył jej wizytówkę. Nazywał się Mark Alder i mieszkał w Los Angeles.
Kalifornia!
Poszli na wczesny lunch do restauracji dla jaroszy, ponieważ była pewna, że tam nie natknie się na męża: nawet wołami nie zaciągnęłoby się go do wegetariańskiego lokalu. Następnie, ponieważ był wtorek, wybrali się do Houldsworth Hall w Deansgate, gdzie w południe dawała koncert słynna miejska Hallé Orchestra pod batutą nowego dyrygenta, Malcolma Sargenta. Diana była dumna z tego, że jej miasto oferuje gościom takie atrakcje kulturalne.
Tamtego dnia dowiedziała się, że Mark pisze scenariusze komediowych programów radiowych. Nigdy nie słyszała o artystach, dla których pisał, ale mówił, że są sławni: Jack Benny, Fred Allen, Amos ’n’ Andy. Był również właścicielem rozgłośni radiowej. Nosił kaszmirową dwurzędową marynarkę. Wybrał się do Anglii na długie wakacje, by odnaleźć swoje korzenie: jego rodzina pochodziła z Liverpoolu, portowego miasta kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Manchesteru. Był niewiele wyższy od Diany i mniej więcej w jej wieku, z piwnymi oczami i kilkoma piegami.
I uważała, że jest po prostu uroczy.
Inteligentny, zabawny i czarujący. Miał dobre maniery, czyste paznokcie i ładne ubrania. Lubił Mozarta, ale znał też muzykę Louisa Armstronga. A przede wszystkim lubił Dianę.
To niezwykłe, jak niewielu mężczyzn naprawdę lubi kobiety, pomyślała. Znani jej mężczyźni umizgiwali się do niej, próbowali ją obmacywać, proponowali schadzki za plecami Mervyna, a czasem, żałośnie pijani, wyznawali jej miłość, ale tak naprawdę wcale jej nie lubili: prowadzili zdawkowe rozmowy, nie słuchali, co mówi, i nic o niej nie wiedzieli. Mark był zupełnie inny, co odkryła w ciągu następnych dni i tygodni.
Dzień po ich spotkaniu w bibliotece wypożyczył samochód i zawiózł ją na wybrzeże, gdzie jedli kanapki na wietrznej plaży i całowali się w koszu na wydmach.
Miał apartament w hotelu Midland, ale nie mogli się tam spotykać, ponieważ Diana była zbyt dobrze znana: gdyby ktoś zobaczył, jak po lunchu idzie schodami na górę, do wieczora wiedziałoby o tym całe miasto. Pomysłowy umysł Marka znalazł rozwiązanie. Wzięli walizkę, pojechali do nadmorskiego miasteczka Lytham St Annes i zameldowali się w hotelu jako państwo Alder. Zjedli lunch, a potem poszli do łóżka.
Kochanie się z Markiem było taką frajdą.
Za pierwszym razem odstawił istną pantomimę, próbując rozebrać się w milczeniu, a ona za bardzo się śmiała, żeby się wstydzić, zdejmując ubranie. Nie martwiła się tym, czy mu się spodoba: najwyraźniej ją uwielbiał. Nie denerwowała się, ponieważ był taki miły.
Spędzili popołudnie w łóżku, a potem opuścili hotel, mówiąc, że się rozmyślili i nie zostaną. Mark zapłacił za całą dobę, żeby nikt nie szemrał. Podwiózł ją na stację jeden przystanek od Altrincham, więc dotarła do domu pociągiem, tak jakby spędziła popołudnie w Manchesterze.
Umawiali się w ten sposób przez całe cudowne lato.
Mark miał wrócić do Stanów na początku sierpnia, żeby pracować nad nowym programem, ale został. Napisał serię skeczy o Amerykaninie na urlopie w Wielkiej Brytanii i co tydzień wysyłał te scenariusze nową pocztą lotniczą Pan American.
Choć zdawała sobie sprawę, że ich czas się kończy, Dianie jakoś udawało się nie myśleć zbyt wiele o przyszłości. Oczywiście, pewnego dnia Mark wróci do domu, ale będzie tu jeszcze jutro, a tylko tak daleko wybiegała myślami w przyszłość. Z tym było tak jak z wojną: wszyscy wiedzieli, że będzie okropna, lecz nikt nie miał pojęcia, kiedy się zacznie, a dopóki do tego nie doszło, trzeba było żyć i starać się dobrze bawić.
Dzień po wybuchu wojny powiedział jej, że wraca do kraju.
Siedziała na łóżku z kołdrą podciągniętą pod biust, tak że jej piersi były odsłonięte: Mark uwielbiał, kiedy tak siedziała. Uważał, że ma cudowne piersi, choć ona sądziła, że są za duże.
Prowadzili poważną rozmowę. Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom i nawet szczęśliwi kochankowie musieli o tym rozmawiać. Diana przez cały rok śledziła ten okropny konflikt w Chinach i myśl o wojnie w Europie przejęła ją zgrozą. Tak jak faszyści w Hiszpanii, Japończycy bez skrupułów zrzucali bomby na kobiety i dzieci, a masakry w Chungkingu i Yichangu budziły przerażenie.
Zadała Markowi pytanie, które było na ustach wszystkich.
– Jak myślisz, co się stanie?
Tym razem nie miał na to żartobliwej odpowiedzi.
– Myślę, że to będzie okropne – rzekł poważnie. – Uważam, że Europa zostanie obrócona w perzynę. Może ten kraj przetrwa, będąc wyspą. Taką mam nadzieję.
– Och – jęknęła Diana.
Nagle poczuła lęk. Brytyjczycy nie mówili takich rzeczy. W gazetach pisano o walce, a Mervyn niecierpliwie czekał na rozpoczęcie wojny. Jednak Mark był osobą postronną i jego werdykt, wygłoszony tym swobodnym głosem z amerykańskim akcentem, brzmiał niepokojąco realistycznie. Czy na Manchester spadną bomby?
Przypomniała sobie coś, co powiedział Mervyn, i powtórzyła to.
– Ameryka prędzej czy później przystąpi do wojny.
Mark zaszokował ją, mówiąc:
– Chryste, mam nadzieję, że nie. Europejskie przepychanki to nie nasza sprawa. Mogę zrozumieć, dlaczego Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę, ale niech mnie diabli, jeśli chcę zobaczyć Amerykanów ginących w obronie pieprzonej Polski.
Nigdy nie słyszała, żeby przeklinał. Czasem szeptał jej sprośności do ucha, kiedy się kochali, ale to było co innego. Teraz wyglądał na rozgniewanego. Pomyślała, że może trochę się boi. Wiedziała, że Mervyn jest przestraszony: u niego strach przybierał postać zuchwałego optymizmu. Strach Marka objawiał się izolowaniem się od otoczenia i przekleństwami.
Była stropiona jego nastawieniem, choć mogła zrozumieć punkt widzenia: dlaczego Amerykanie mieliby walczyć za Polskę czy nawet za Europę?
– A co ze mną? – zapytała i dorzuciła nieco frywolnie: – Nie chciałbyś, żeby zgwałcili mnie jasnowłosi naziści w błyszczących buciorach, prawda?
To nie było zbyt zabawne i natychmiast pożałowała tego żartu.
Wtedy wyjął z walizki kopertę i jej wręczył.
Wyciągnęła z koperty bilet.
– Wracasz do domu! – zawołała.
Dla niej to było jak koniec świata.
– Są tam dwa bilety – rzekł z powagą.
Jej serce na moment przestało bić.
– Dwa bilety – powtórzyła głucho.
Była zdezorientowana.
Usiadł na łóżku obok niej i wziął ją za rękę. Wiedziała, co zamierza jej powiedzieć, i była jednocześnie podniecona i przerażona.
– Jedź ze mną, Diano – poprosił. – Leć ze mną do Nowego Jorku. Potem udamy się do Reno i dostaniesz rozwód. Następnie polecimy do Kalifornii i pobierzemy się. Kocham cię.
#Leć”. Ledwie mogła sobie wyobrazić przelot nad Atlantykiem, takie rzeczy zdarzały się tylko w bajkach.
#Do Nowego Jorku”. Miasta drapaczy chmur i nocnych klubów, gangsterów i milionerów, modnych dziedziczek fortun i ogromnych limuzyn.
#Dostaniesz rozwód”. I uwolni się od Mervyna!
#Następnie polecimy do Kalifornii”. Tam, gdzie robi się filmy, gdzie na drzewach rosną pomarańcze i gdzie codziennie świeci słońce.
#I pobierzemy się”. Będzie miała Marka cały czas, każdego dnia, każdej nocy.
Odebrało jej mowę.
– Moglibyśmy mieć dzieci – powiedział Mark.
Chciało jej się płakać.
– Zapytaj mnie jeszcze raz – szepnęła.
– Kocham cię. Czy wyjdziesz za mnie i urodzisz mi dzieci?
– Och tak – odparła i poczuła się tak, jakby już leciała. – Tak, tak, tak!
□ □ □
Musiała wieczorem powiedzieć to Mervynowi.
Był poniedziałek. We wtorek pojedzie do Southampton z Markiem. Clipper odlatywał w środę o drugiej po południu.
Kiedy dotarła do domu w poniedziałkowe popołudnie, niemal unosiła się w powietrzu, lecz gdy tylko weszła do domu, cała ta euforia wyparowała.
Jak mu powiedzieć?
Dom był ładny: duża nowa willa z czerwonym dachem i czterema sypialniami, z których trzy prawie nigdy nie były używane. Mieli tam ładną nowoczesną łazienkę i kuchnię z najnowszymi gadżetami. Teraz, kiedy wiedziała, że wkrótce stąd odejdzie, spoglądała na wszystko z nostalgiczną czułością: to był jej dom przez pięć lat.
Sama przygotowywała posiłki dla Mervyna. Pani Rollins sprzątała i prała, więc gdyby Diana nie gotowała, nie miałaby nic do roboty. Ponadto Mervyn był w głębi duszy chłopakiem z klasy robotniczej i lubił, gdy żona stawiała mu posiłek na stole, kiedy wracał do domu. Nawet nazywał ten posiłek podwieczorkiem i pił do niego herbatę, chociaż danie zawsze było treściwe: kiełbaski, stek lub pieczeń. Zdaniem Mervyna obiady podawano w hotelach. W domu jada się podwieczorek.
Co mu powiedzieć?
Dzisiaj dostanie zimną wołowinę, pozostałą z niedzielnego posiłku. Diana założyła fartuszek i zaczęła obierać ziemniaki. Kiedy pomyślała o tym, jaki zły będzie Mervyn, zatrzęsły się jej ręce i skaleczyła się w palec nożem do warzyw.
Usiłowała wziąć się w garść, trzymając palec pod zimną wodą z kranu, a potem osuszyła go ręcznikiem i zabandażowała. Czego się boję? – zadała sobie pytanie. Przecież mnie nie zabije. Nie może mnie zatrzymać: ukończyłam dwadzieścia jeden lat, a to wolny kraj.
Ta myśl jej nie uspokoiła.
Nakryła do stołu i umyła główkę sałaty. Chociaż Mervyn ciężko pracował, prawie zawsze wracał do domu o tej samej porze. Często mówił: „Jaki sens być szefem, gdybym musiał zostawać w pracy, kiedy wszyscy idą do domów?”. Był inżynierem i miał fabrykę produkującą rozmaite rodzaje wirników, zarówno małe wentylatory układów chłodzących, jak i wielkie śruby statków pasażerskich. Mervyn zawsze odnosił sukcesy – był dobrym biznesmenem – ale natrafił na prawdziwą złotą żyłę, kiedy zaczął produkować śmigła do samolotów. Latanie było jego hobby i miał własny samolot, Tiger Moth, na lotnisku za miastem. Kiedy rząd dwa lub trzy lata wcześniej zaczął rozbudowywać lotnictwo, bardzo niewielu ludzi wiedziało, jak wyprodukować śmigła wygięte z matematyczną precyzją, a Mervyn był jednym z tych nielicznych. Od tego czasu interes kwitł.
Diana była jego drugą żoną. Pierwsza zostawiła go przed siedmioma laty i uciekła z innym mężczyzną, zabierając dwoje dzieci. Mervyn rozwiódł się z nią jak najszybciej i zaraz po orzeczeniu rozwodu oświadczył się Dianie. Miała wtedy dwadzieścia osiem lat, a on trzydzieści osiem. Był atrakcyjny, męski i dobrze sytuowany, a ponadto ją ubóstwiał. W prezencie ślubnym podarował jej diamentowy naszyjnik.
Kilka tygodni temu, w piątą rocznicę ślubu, dał jej maszynę do szycia.
Patrząc wstecz, widziała, że ta maszyna do szycia przelała czarę goryczy. Diana miała nadzieję na własny samochód: umiała prowadzić, a Mervyn mógł sobie pozwolić na drugi wóz. Kiedy zobaczyła tę maszynę do szycia, poczuła, że jej cierpliwość się wyczerpała. Byli razem od pięciu lat, a on nawet nie zauważył, że ona nie umie szyć.
Wiedziała, że Mervyn ją kocha, ale nie widzi w niej osoby, tylko żonę. Była ładna, wypełniała swoje obowiązki towarzyskie, stawiała przed nim jedzenie i zawsze była chętna w łóżku: czego jeszcze chcieć od żony? Nigdy nie radził się jej w niczym. Ponieważ nie była kobietą interesu ani inżynierem, nigdy nie uświadomił sobie, że ona ma mózg. Inteligentniej rozmawiał z pracownikami w swojej fabryce niż z nią. W jego świecie mężczyźni chcieli mieć samochody, a żony maszyny do szycia.
A przecież był bardzo bystry. Ten syn tokarza dostał się do Manchester Grammar School, a następnie studiował fizykę na uniwersytecie w Manchesterze. Mógł pójść do Cambridge i robić magisterium, ale nie był typem naukowca i wybrał pracę w wydziale projektów dużej firmy produkcyjnej. Nadal śledził postępy fizyki i mógł bez końca rozmawiać ze swoim ojcem – oczywiście nie z Dianą – o atomach, promieniowaniu i reakcji jądrowej.
Niestety, Diana nie znała się na fizyce. Sporo wiedziała o muzyce, literaturze i trochę o historii, ale Mervyn niespecjalnie interesował się takimi sprawami, chociaż lubił filmy i muzykę taneczną. Tak więc nie mieli o czym rozmawiać.
Może byłoby inaczej, gdyby urodziły im się dzieci. Jednak Mervyn miał już dwoje dzieci z pierwszą żoną i nie chciał mieć więcej. Diana była gotowa je pokochać, nigdy jednak nie miała takiej szansy: matka nastawiła je przeciwko niej, wmawiając im, że to ona spowodowała rozpad małżeństwa ich rodziców. Mieszkająca w Liverpoolu siostra Diany miała dwie śliczne córeczki i Diana przelała na nie wszystkie swoje macierzyńskie uczucia.
Będzie jej brakowało bliźniaczek.
Mervyn prowadził intensywne życie towarzyskie, spotykał się z czołowymi biznesmenami i politykami i przez pewien czas Dianę cieszyły te wspólne wyjścia. Zawsze lubiła piękne stroje i umiała je nosić. Jednak życie to coś więcej.
Przez chwilę odgrywała rolę nonkonformistki należącej do śmietanki towarzyskiej, paląc papierosy, ubierając się ekstrawagancko, rozprawiając o wolnej miłości i komunizmie. Bawiło ją szokowanie matron, lecz Manchester nie był zbyt konserwatywnym miastem, a Mervyn i jego znajomi należeli do liberałów, więc nie wywoływała wielkiego poruszenia.
Była niezadowolona, ale zastanawiała się, czy ma do tego powód. Większość kobiet uważała ją za szczęściarę: miała poważnego, lojalnego i hojnego męża, piękny dom i tłumy znajomych. Mówiła sobie, że powinna być szczęśliwa. Jednak nie była – a wtedy pojawił się Mark.
Usłyszała zajeżdżający pod dom samochód Mervyna. Był to taki znajomy dźwięk, lecz tego wieczoru brzmiał złowrogo, jak pomruk groźnej bestii.
Drżącą ręką postawiła patelnię na kuchence gazowej.
Mervyn wszedł do kuchni.
Był oszałamiająco przystojny. W jego czarnych włosach pojawiły się już siwe nitki, ale to tylko dodawało mu klasy. Był wysoki i nie utył jak większość jego znajomych. Nie miał w sobie próżności, ale Diana nakłoniła go do noszenia dobrze skrojonych ciemnych garniturów i drogich białych koszul, ponieważ lubiła, gdy wyglądał na człowieka sukcesu, jakim był.
Z przerażeniem pomyślała, że zauważy poczucie winy na jej twarzy i zapyta, co się stało.
Pocałował ją w usta. Zawstydzona, odpowiedziała pocałunkiem. Czasem przytulał ją i wpychał dłoń między pośladki, po czym w szale namiętności śpieszyli do sypialni, zostawiając potrawy na gazie, żeby się przypaliły, ale to już nie zdarzało się często i dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem, dzięki Bogu. Pocałował ją z roztargnieniem i odwrócił się.
Zdjął marynarkę, kamizelkę, krawat oraz kołnierzyk i podwinął rękawy, a potem umył ręce i twarz nad kuchennym zlewem. Miał szerokie bary i silne ręce.
Nie wyczuł, że coś jest nie tak. Nie mógł, oczywiście, ponieważ jej nie zauważał, po prostu była tam, tak samo jak kuchenny stół. Nie miała powodu do obaw. Nic nie będzie wiedział, dopóki sama mu nie powie.
Jeszcze mu nie powiem, zadecydowała.
Kiedy ziemniaki się smażyły, posmarowała chleb masłem i zaparzyła herbatę. Wciąż była roztrzęsiona, ale dobrze to ukrywała. Mervyn czytał manchesterskie wydanie „Evening News” i prawie na nią nie patrzył.
– Mam w fabryce cholernego mąciciela – odezwał się, gdy stawiała przed nim talerz.
I co mnie to obchodzi, pomyślała histerycznie Diana. Nie chcę mieć już z tobą nic do czynienia.
A więc dlaczego zaparzyłam ci herbatę?
– To londyńczyk z Battersea i, jak sądzę, komunista. W każdym razie domaga się wyższych stawek za pracę przy nowej wiertarce współrzędnościowej. Nawet sensownie, ale wyceniłem zlecenie według starych stawek, więc musi się z tym pogodzić.
– Mam ci coś do powiedzenia – wypaliła Diana, zebrawszy się na odwagę.
I natychmiast zapragnęła cofnąć te słowa, ale było już za późno.
– Co sobie zrobiłaś w palec? – zapytał, zauważywszy bandaż.
To prozaiczne pytanie sprowadziło ją na ziemię.
– Nic – odparła, osuwając się na krzesło. – Skaleczyłam się, obierając ziemniaki.
Chwyciła nóż i widelec.
Mervyn jadł z apetytem.
– Powinienem bardziej uważać, kogo zatrudniam, problem w tym, że trudno teraz znaleźć dobrych robotników.
Nie oczekiwał od niej odpowiedzi, kiedy mówił o swoich interesach. Jeśli wygłosiła jakąś uwagę, spoglądał na nią z irytacją, jakby odezwała się nie w porę. Miała tylko słuchać.
Gdy perorował o nowej wiertarce współrzędnościowej i komuniście z Battersea, wspominała ich ślub. Żyła wtedy jeszcze jej matka. Pobrali się w Manchesterze, a przyjęcie weselne odbyło się w hotelu Midland. Mervyn w ślubnym garniturze był najprzystojniejszym mężczyzną w całej Anglii. Diana myślała, że odtąd zawsze będą już razem. Myśl, że ich małżeństwo może się rozpaść, nawet nie przyszła jej do głowy. Zanim spotkała Mervyna, nie znała nikogo rozwiedzionego. Kiedy teraz wspominała, jak się wówczas czuła, zbierało jej się na płacz.
Wiedziała także, że Mervyn będzie zdruzgotany, gdy go porzuci. Nie miał pojęcia, co jej chodzi po głowie. Oczywiście sprawę pogarszał fakt, że jego pierwsza żona zostawiła go w taki sam sposób. Będzie przygnębiony. Jednak najpierw się wścieknie.
Uporał się z wołowiną i nalał sobie następną filiżankę herbaty.
– Niewiele zjadłaś – zauważył.
W rzeczywistości niczego nie tknęła.
– Zjadłam obfity lunch – odparła.
– Gdzie?
To niewinne pytanie wprawiło ją w panikę. Ona i Mark jedli kanapki w łóżku w hotelu w Blackpool i nie potrafiła wymyślić żadnego wiarygodnego kłamstwa. Przychodziły jej na myśl nazwy największych restauracji w Manchesterze, ale Mervyn mógł jeść lunch w jednej z nich.
– W Waldorf Café – powiedziała po niezręcznej pauzie.
Było kilka lokali o takiej nazwie, należących do sieci niedrogich restauracji, w których można było dostać stek z frytkami za szylinga i dziewięć pensów.
Mervyn nie dopytywał się, który wybrała.
Pozbierała talerze i podniosła się z krzesła. Kolana miała tak miękkie, że bała się, iż upadnie, ale dotarła do zlewu.
– Chcesz coś słodkiego? – zapytała.
– Tak, proszę.
Poszła do spiżarni i znalazła puszkę gruszek oraz skondensowanego mleka. Otworzyła je i postawiła mu deser na stole.
Patrząc, jak Mervyn je gruszki, poczuła przerażenie na myśl o tym, co postanowiła zrobić. Wydało jej się to niewybaczalnie destrukcyjne. Podjęta przez nią decyzja, jak nadchodząca wojna, miała wszystko zniszczyć. Zrujnuje Mervynowi życie. Życie, które wiedli we dwoje w tym domu, w tym mieście.
Nagle zrozumiała, że nie może tego zrobić.
Mervyn odłożył łyżeczkę i spojrzał na zegarek.
– Wpół do ósmej, posłuchajmy wiadomości.
– Nie mogę – powiedziała na głos Diana.
– Co?
– Nie mogę – powtórzyła.
Odwoła wszystko. Pójdzie teraz zobaczyć się z Markiem i powie mu, że zmieniła zdanie i że z nim nie ucieknie.
– Dlaczego nie możesz słuchać radia? – zapytał Mervyn.
Diana spojrzała na niego ze zdumieniem. Kusiło ją, by wyznać mu wszystko, ale na to też nie miała odwagi.
– Muszę wyjść – oświadczyła. Rozpaczliwie szukała jakiejś wymówki. – Doris Williams leży w szpitalu i powinnam ją odwiedzić.
– Wielkie nieba, a kim jest Doris Williams?
Nie było takiej osoby.
– Poznałeś ją kiedyś – wyjaśniła Diana, gorączkowo improwizując. – Miała operację.
– Nie pamiętam jej – rzekł, ale niczego nie podejrzewał, ponieważ nie przywiązywał wagi do takich przelotnych znajomości.
– Chcesz iść ze mną? – spytała w przypływie natchnienia.
– Dobry Boże, nie! – odparł, tak jak się spodziewała.
– Zatem pojadę sama.
– Nie jedź zbyt szybko, jest zaciemnienie.
Wstał i poszedł do salonu, gdzie stało radio.
Diana odprowadziła go wzrokiem. Nigdy się nie dowie, jak niewiele brakowało, żebym go porzuciła, pomyślała ze smutkiem.
Nałożyła kapelusz i wyszła z płaszczem przerzuconym przez ramię. Na szczęście samochód zapalił za pierwszym razem. Wyprowadziła go z podjazdu i ruszyła w kierunku Manchesteru.
Podróż była koszmarna. Bardzo się jej śpieszyło, ale musiała jechać w żółwim tempie, ponieważ reflektory wozu były zaklejone i widziała tylko na kilka metrów przed sobą, a ponadto wszystko rozmazywało się jej w oczach, ponieważ nie mogła przestać płakać. Gdyby nie znała dobrze drogi, zapewne rozbiłaby wóz.
Przejechanie piętnastu kilometrów zajęło jej ponad godzinę.
Kiedy w końcu zatrzymała samochód przed hotelem Midland, była wykończona. Przez minutę siedziała nieruchomo, usiłując się pozbierać. Wyjęła kosmetyczkę i upudrowała twarz, żeby ukryć ślady łez.
Wiedziała, że Mark będzie miał złamane serce, ale upora się z tym. Wkrótce zacznie postrzegać to jako letnią przygodę. Mniej okrutne będzie zakończenie krótkiego, namiętnego romansu niż rozbicie małżeństwa z pięcioletnim stażem. Ona i Mark zawsze będą czule wspominać lato 1939…
Znów zalała się łzami.
Po chwili doszła do wniosku, że nie ma sensu tak siedzieć i rozmyślać. Powinna pójść do Marka i zakończyć sprawę. Ponownie poprawiła makijaż i wysiadła z samochodu.
Przeszła przez hotelowy hol i wspięła się po schodach na górę, nie zatrzymując się przy recepcji. Znała numer pokoju Marka. Oczywiście odwiedziny samotnej kobiety w pokoju hotelowym mężczyzny mogły wywołać skandal, ale postanowiła zaryzykować. Alternatywą byłoby spotkanie z Markiem w holu lub w barze, a nie mogła przekazać mu takiej wiadomości w miejscu publicznym. Nie rozglądała się, więc nie wiedziała, czy widział ją ktoś ze znajomych.
Zapukała do drzwi. Modliła się, żeby był w pokoju. A jeśli postanowił pójść do restauracji lub do kina? Co wtedy? Na to pytanie nie znalazła odpowiedzi i zapukała ponownie, tym razem mocniej. Jak mógł o tej porze pójść do kina?
Potem usłyszała jego głos.
– Tak?
Zapukała jeszcze raz i rzuciła:
– To ja!
Usłyszała szybkie kroki. Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Mark ze zdziwioną miną. Uśmiechnął się radośnie, a potem wciągnął ją do środka i wziął w ramiona, ledwie zamknęły się za nią drzwi.
Teraz czuła się tak nielojalna wobec niego jak wcześniej wobec Mervyna. Pocałowała go z poczuciem winy i ogarnął ją znajomy żar pożądania, ale odsunęła się.
– Nie mogę z tobą wyjechać – powiedziała.
Zbladł.
– Nie mów tak.
Rozejrzała się po apartamencie. Pakował się. Szafa i szuflady komody były otwarte, jego walizka stała na podłodze, a wszędzie leżały złożone koszule, równo ułożone kupki bielizny i woreczki z butami. Był taki porządnicki.
– Nie mogę – powtórzyła.
Wziął ją za rękę i pociągnął do sypialni. Usiedli na łóżku. Wyglądał na przybitego.
– Nie mówisz poważnie – rzekł.
– Mervyn mnie kocha i jesteśmy razem już pięć lat. Nie mogę mu tego zrobić.
– A co ze mną?
Spojrzała na niego. Miał na sobie ciemnoróżowy sweter i muszkę, szaroniebieskie flanelowe spodnie i eleganckie półbuty ze skóry typu cordovan.
– Obaj mnie kochacie – powiedziała. – Jednak on jest moim mężem.
– Obaj cię kochamy – rzekł Mark – ale ja cię także lubię.
– Myślisz, że on mnie nie lubi?
– Sądzę, że nawet cię nie zna. Posłuchaj. Mam trzydzieści pięć lat. Byłem już zakochany. Raz miałem romans, który trwał sześć lat. Nigdy nie byłem żonaty, ale znam się na tym. Po prostu wiem, że to jest dobre. Nic nigdy nie wydawało mi się równie dobre. Jesteś piękna, zabawna, ekscentryczna, bystra i uwielbiasz się kochać. Ja jestem przystojny, zabawny, ekscentryczny, bystry i chcę się z tobą teraz kochać…
– Nie – zaprotestowała, ale bez przekonania.
Delikatnie przyciągnął ją do siebie i pocałował.
– Jesteśmy dla siebie stworzeni – zamruczał. – Pamiętasz, jak pisaliśmy do siebie pod tą wywieszką z nakazem zachowania ciszy? Zrozumiałaś tę grę natychmiast, bez wyjaśnień. Inne kobiety uważają, że jestem stuknięty, ale ty lubisz mnie takiego.
To prawda, pomyślała, a kiedy ona robiła dziwne rzeczy, na przykład paliła fajkę, chodziła bez majtek, a raz nawet poszła na mityng faszystów i włączyła alarm pożarowy, Mervyn się złościł, natomiast Mark śmiałby się radośnie.
Pogładził jej włosy, a potem policzek. Powoli opuszczał ją strach i uspokoiła się. Oparła głowę na jego ramieniu i pozwoliła, by jego wargi muskały miękką skórę jej szyi. Poczuła jego palce na swoim udzie, pod sukienką, gładzące ciało nad pończochami. Nie tak to miało być, pomyślała niepewnie.
Delikatnie popchnął ją na łóżko i kapelusz spadł jej z głowy.
– Nie powinniśmy – odezwała się słabym głosem.
Pocałował ją w usta, lekko skubiąc jej wargi swoimi. Poczuła jego palce przez cienki jedwab majteczek i zadrżała z rozkoszy. Po chwili jego dłoń wsunęła się pod bieliznę.
Wiedział, co ma robić.
Pewnego dnia na początku lata, gdy leżeli nadzy na hotelowym łóżku, a przez otwarte okno docierał do nich szum fal, powiedział:
– Pokaż mi, jak sama się dotykasz.
Była zmieszana i udała, że nie rozumie.
– Co masz na myśli?
– No wiesz. Kiedy sama się dotykasz. Pokaż mi. Wtedy będę wiedział, co lubisz.
– Nie dotykam się – skłamała.
– No cóż… Kiedy byłaś panną, zanim wyszłaś za mąż, musiałaś to robić, bo wszyscy to robią. Pokaż mi.
Już miała odmówić, ale uświadomiła sobie, jakie to będzie seksowne.
– Chcesz, żebym pobudziła się sama, a ty będziesz patrzył? – zapytała głosem ochrypłym z podniecenia.
Uśmiechnął się łobuzersko i skinął głową.
– Masz na myśli… aż do końca?
– Aż do końca.
– Nie mogłabym – powiedziała, ale zrobiła to.
Teraz czubki jego palców dotykały jej wprawnie, we właściwych miejscach, tym samym znajomym ruchem i z odpowiednią siłą, a ona zamknęła oczy i dyszała z rozkoszy.
Po chwili zaczęła cicho pojękiwać oraz rytmicznie unosić i opuszczać biodra. Poczuła na twarzy jego ciepły oddech, kiedy nachylił się nad nią. Potem, gdy już prawie przestawała panować nad sobą, rzekł ponaglająco:
– Spójrz na mnie.
Otworzyła oczy. Nadal pieścił ją w ten sam sposób, tylko trochę szybciej.
– Nie zamykaj oczu – nakazał.
Spoglądanie mu w oczy, kiedy to robił, było szokująco intymne. Miała wrażenie, że leży na łóżku zupełnie naga i że Mark wie o niej wszystko. Poczuła się wolna, ponieważ nie miała już nic do ukrycia. Zaczęła szczytować i zmusiła się, by patrzeć mu w oczy, gdy gwałtownie poruszała biodrami, krzywiła się i dyszała w spazmach rozkoszy, które wstrząsały jej ciałem. A on cały czas się do niej uśmiechał.
– Kocham cię, Diano – powiedział. – Tak bardzo cię kocham.
Kiedy było po wszystkim, objęła go mocno, sapiąc i dygocząc z uniesienia, czując, że nie chce się z nim więcej rozstawać. Zapłakałaby, ale zabrakło jej łez.
□ □ □
Nic nie powiedziała Mervynowi.
Pomysłowy Mark wymyślił rozwiązanie, a ona powtarzała je sobie w myślach, jadąc do domu, spokojna, skupiona i zdeterminowana.
Mervyn czekał w piżamie i podomce, palił papierosa i słuchał muzyki z radia.
– To były cholernie długie odwiedziny – powiedział spokojnie.
– Musiałam strasznie wolno jechać – odparła tylko lekko zdenerwowana Diana. Przełknęła ślinę, nabrała tchu i dodała: – Jutro wyjeżdżam.
Zrobił zdziwioną minę.
– Dokąd?
– Muszę odwiedzić Theę i zobaczyć bliźniaczki. Chcę się upewnić, że u nich wszystko w porządku, a nie wiadomo, kiedy znów będę miała okazję. Pociągi już kursują nieregularnie, a od przyszłego tygodnia zacznie się racjonowanie benzyny.
Potwierdził skinieniem głowy.
– Tak, masz rację. Lepiej jedź teraz, dopóki możesz.
– Pójdę spakować walizkę.
– Spakuj i moją, dobrze?
Przez jedną okropną chwilę myślała, że mąż zamierza z nią pojechać.
– Po co? – spytała z obawą.
– Nie będę spał w pustym domu – odrzekł. – Jutrzejszą noc spędzę w Reform Club. Wrócisz w środę?
– Tak, w środę – skłamała.
– W porządku.
Poszła na górę. Pakując do neseseru bieliznę i skarpetki Mervyna, pomyślała, że robi to dla niego ostatni raz. Złożyła białą koszulę i wybrała srebrzystoszary krawat: te poważne kolory pasowały do jego ciemnych włosów i piwnych oczu. Odetchnęła z ulgą, kiedy zaakceptował jej bajeczkę, ale była lekko sfrustrowana, jakby czegoś zapomniała zrobić. Uświadomiła sobie, że chociaż obawiała się konfrontacji, to jednocześnie pragnęła mu wyjaśnić, dlaczego go opuszcza. Chciała mu powiedzieć, że ją zawiódł, że stał się arogancki i apodyktyczny, że już nie wielbił jej tak jak kiedyś. Teraz już nigdy mu tego nie powie, więc czuła się dziwnie rozczarowana.
Zamknęła jego walizkę i sięgnęła po swoje kosmetyki oraz przybory toaletowe. Wydawało się to dziwnym sposobem zakończenia pięcioletniego małżeństwa – pakowanie skarpet, pasty do zębów i kremów.
Po pewnym czasie Mervyn przyszedł na górę Skończyła pakowanie i miała na sobie swoją najmniej atrakcyjną koszulę nocną. Siedziała przy toaletce, zmywając makijaż. Stanął za nią i złapał ją za piersi.
Och nie, pomyślała, nie dziś, proszę!
Chociaż była przerażona, jej ciało natychmiast zareagowało i zaczerwieniła się z poczucia winy. Palce Mervyna ścisnęły jej nabrzmiałe sutki i wciągnęła powietrze z cichym westchnieniem przyjemności i rozpaczy. Chwycił ją za ręce i pomógł jej wstać. Bezradnie poddała się, gdy prowadził ją do łóżka. Zgasił światło i położyli się w ciemności. Wszedł w nią natychmiast i zaczął się z nią kochać gwałtownie i desperacko, jakby wiedział, że zamierza od niego odejść, i nic nie mógł na to poradzić. Jej ciało zdradziło ją, pulsując z rozkoszy i wstydu. Głęboko upokorzona, uświadomiła sobie, że w odstępie dwóch godzin osiągnie orgazm z dwoma mężczyznami. Próbowała się powstrzymać, ale nie zdołała.
Kiedy doszła, łzy napłynęły jej do oczu.
Na szczęście Mervyn tego nie zauważył.
□ □ □
Siedząc w eleganckim barze hotelu South-Western w środowy ranek i czekając na taksówkę, która zawiezie Marka i ją na przystań numer sto osiem w porcie Southampton, gdzie wsiądą na pokład latającej łodzi Pan American, czuła się zadowolona i wolna.
Wszyscy w tym pomieszczeniu gapili się na nią lub starali się tego nie robić. Szczególnie uważnym spojrzeniem zmierzył ją przystojny mężczyzna w granatowym garniturze, z pewnością o dziesięć lat od niej młodszy. Była jednak do tego przyzwyczajona. Zawsze tak się działo, kiedy ładnie wyglądała, a tego ranka wyglądała oszałamiająco. Jej sukienka z kremowego jedwabiu w czerwone kropki była świeża, letnia i elegancka. Buty miały również kremowy kolor, a słomkowy kapelusz idealnie dopełniał stroju. Udało jej się znaleźć szminkę do ust i lakier do paznokci o dokładnie takim samym odcieniu jak kropki na sukience. Zastanawiała się nad czerwonymi pantofelkami, ale uznała, że wyglądałyby wyzywająco.
Uwielbiała podróżować: pakować i rozpakowywać swoje rzeczy, poznawać nowych ludzi, zwiedzać nowe miejsca, być rozpieszczaną, komplementowaną i pojoną szampanem. Bała się latać, ale przelot nad Atlantykiem był najwspanialszą ze wszystkich podróży, gdyż na końcu czekała Ameryka. Diana nie mogła się jej doczekać. Miała o niej wyobrażenie wyniesione z filmów: widziała się w apartamencie urządzonym w stylu art déco z mnóstwem okien i luster oraz pokojówką pomagającą jej włożyć białe futro. W jej marzeniach była też długa czarna limuzyna czekająca z zapalonym silnikiem na ulicy przed domem. Ciemnoskóry szofer zawiezie ją do nocnego klubu, w którym zamówi martini, bardzo wytrawne, i będzie tańczyła przy muzyce jazz-bandu z Bingiem Crosbym jako wokalistą. Wiedziała, że to fantazje, ale nie mogła się doczekać, kiedy pozna rzeczywistość.
Miała mieszane uczucia co do opuszczania Wielkiej Brytanii w chwili rozpoczęcia wojny. Wyglądało to na tchórzostwo, lecz pomimo to była podekscytowana wyjazdem.
Znała wiele osób żydowskiego pochodzenia. W Manchesterze była duża żydowska społeczność: Żydzi z Manchesteru posadzili tysiąc drzewek w Nazarecie. Żydowscy znajomi Diany z przerażeniem i zgrozą obserwowali rozwój wydarzeń w Europie. I nie tylko Żydzi: faszyści nienawidzili kolorowych, Cyganów i homoseksualistów oraz każdego, kto nie zgadzał się z ideologią nazistowską. Diana miała wuja homoseksualistę, który zawsze był dla niej dobry i traktował ją jak córkę.
Ze względu na wiek nie udałoby jej się wstąpić do wojska, ale zapewne powinna zostać w Manchesterze i pracować jako wolontariuszka, zwijając bandaże dla Czerwonego Krzyża.
To były fantazje, jeszcze bardziej nierealne niż taniec przy orkiestrze Binga Crosby’ego. Nie była typem kobiety, która zwija bandaże. Surowe warunki i mundury do niej nie pasowały.
Jednak to wszystko nie było istotne. Liczyło się tylko to, że jest zakochana. Uda się tam, gdzie Mark. Nawet na pole bitwy, jeśli będzie trzeba. Pobiorą się i będą mieli dzieci. Wracał do domu, a ona z nim.
Będzie jej brakowało siostrzenic – bliźniaczek. Zastanawiała się, kiedy znów je zobaczy. Może będą już wtedy dorosłymi pannami używającymi perfum i noszącymi biustonosze, a nie uczesanymi w kucyki dziewczynkami w podkolanówkach.
A może będzie miała swoje małe dziewczynki…
Była podekscytowana podróżą łodzią latająca Pan American. Czytała o nich tyle w #Manchester Guardian”, ale nigdy nie marzyła, że pewnego dnia sama taką poleci. Przelot do Nowego Jorku w czasie niewiele dłuższym niż doba wydawał się cudem.
Napisała liścik do Mervyna. Nie wyraziła w nim tego, co chciała mu powiedzieć, nie wyjaśniła, jak powoli i niepostrzeżenie utracił jej miłość przez swoją nieczułość i obojętność, nie napisała nawet, że Mark jest cudowny.
Drogi Mervynie!
Opuszczam Cię. Czuję, że Twoje uczucie do mnie wygasło, a ja zakochałam się w kimś innym. Zanim to przeczytasz, będziemy już w Ameryce. Przykro mi, że Cię ranię, ale to częściowo Twoja wina.
Nie potrafiła wymyślić odpowiedniego zakończenia – nie mogła napisać „twoja” ani „kochająca” – więc podpisała tylko: Diana.
Początkowo zamierzała zostawić ten list w domu, na kuchennym stole. Potem zaczęła obsesyjnie obawiać się, że Mervyn może zmienić plany i zamiast zostać na noc w swoim klubie wróci we wtorek do domu, znajdzie ten list i narobi kłopotów jej oraz Markowi, zanim wyjadą z kraju. Tak więc w końcu wysłała list do jego fabryki, do której miał dojść dzisiaj.
Spojrzała na zegarek (prezent od Mervyna, który lubił, gdy była punktualna). Znała jego rozkład dnia: większość ranka spędzi w fabryce, potem około południa wróci do swojego gabinetu i przejrzy pocztę, zanim pójdzie na lunch. Na kopercie napisała: „Do rąk własnych”, żeby listu nie otwarła jego sekretarka. Będzie leżał na biurku w stercie zamówień, rachunków, listów i notatek. Mniej więcej teraz go przeczyta. Myśl o tym obudziła w niej poczucie winy i smutek, ale także ulgę wywołaną tym, że znajdowała się ponad trzysta kilometrów od niego.
– Jest nasza taksówka – oznajmił Mark.
Była lekko zdenerwowana. Przez Atlantyk samolotem?
– Czas już na nas – ponaglił.
Nakazała sobie spokój. Odstawiła filiżankę z kawą, wstała i obdarzyła go swym najpiękniejszym uśmiechem.
– Tak – powiedziała radośnie. – Czas lecieć.
□ □ □
Eddie zawsze był nieśmiały wobec dziewczyn.
Ukończył szkołę w Annapolis jako prawiczek. Kiedy stacjonował w Pearl Harbor, chodził na dziwki i to doświadczenie wzbudziło w nim obrzydzenie do samego siebie. Po odejściu z marynarki był samotnikiem i ilekroć odczuwał potrzebę znalezienia towarzystwa, jechał do odległego o kilka kilometrów baru. Carol-Ann pracowała jako naziemna hostessa w Port Washington na Long Island, gdzie znajdował się nowojorski terminal łodzi latających. Była opaloną blondynką o oczach koloru firmowego błękitu Pan American i Eddie nigdy nie odważyłby się umówić z nią na randkę. Jednak pewnego dnia w kantynie młody radiooperator dał mu dwa bilety na Życie z ojcem, grane na Broadwayu, a kiedy Eddie powiedział, że nie ma z kim iść, radiooperator odwrócił się do sąsiedniego stolika i zapytał Carol-Ann, czy chciałaby pójść.
– Thak – odparła i Eddie uświadomił sobie, że pochodzi z jego stron.
Później zdradziła mu, że czuła się wtedy rozpaczliwie samotna. Jako dziewczyna ze wsi nie wiedziała, jak się zachować przy wyrafinowanych nowojorczykach, i zżerały ją nerwy. Była zmysłową kobietą, ale nie miała pojęcia, co robić, kiedy mężczyźni poczynali sobie zbyt swobodnie, więc – zażenowana – ostro ucinała ich zaloty. Przez te nerwowe reakcje miała reputację lodowej królowej i rzadko ktoś próbował się z nią umówić.
Jednak Eddie nic wówczas o tym nie wiedział. Czuł się jak król, kiedy wzięła go pod rękę. Zabrał ją na kolację, a potem taksówką odwiózł do jej mieszkania. Na progu podziękował jej za miły wieczór, zebrał całą odwagę i pocałował ją w policzek, na co ona zalała się łzami i powiedziała, że jest pierwszym porządnym facetem, jakiego spotkała w Nowym Jorku. Zanim się zorientował, już zaprosił ją na następną randkę.
Na tej drugiej randce zakochał się w niej. Pojechali na Coney Island w gorący lipcowy piątek, a ona miała na sobie białe spodnie i błękitną jak niebo bluzkę. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że naprawdę jest dumna z tego, iż widzą, jak z nim spaceruje. Zjedli lody, pojeździli kolejką górską zwaną Cyklonem, kupili śmieszne czapeczki, trzymali się za ręce i wyjawiali sobie różne niewinne tajemnice. Kiedy odprowadził ją do domu, powiedział jej szczerze, że nigdy w życiu nie był taki szczęśliwy, a wtedy ponownie go zaskoczyła, mówiąc, że ona też.
Wkrótce zaczął zaniedbywać farmę i spędzać każdą wolną chwilę w Nowym Jorku, sypiając na kanapie zdziwionego, lecz życzliwego kolegi mechanika. Carol-Ann zabrała go do Bristolu w stanie New Hampshire, gdzie poznał jej rodziców, dwoje niskich i chudych ludzi w średnim wieku, biednych i ciężko pracujących. Przypominali mu jego rodziców, tylko nie byli tak głęboko wierzący. Nie mogli uwierzyć, że wychowali tak piękną córkę, a Eddie dobrze ich rozumiał, bo sam ledwie mógł uwierzyć, że taka dziewczyna się w nim zakochała.
Myślał o tym, jak bardzo ją kocha, stojąc na trawniku przed hotelem Langdown Lawn i patrząc na korę dębu. To był koszmar, jeden z tych okropnych snów, na początku których czujesz się szczęśliwy i bezpieczny, ale zaczynasz rozmyślać o najgorszych rzeczach, jakie mogłyby się zdarzyć, i nagle odkrywasz, że to naprawdę się dzieje: koszmar staje się rzeczywistością i nic nie możesz na to poradzić.
Sprawę jeszcze pogarszało to, że pokłócili się tuż przed jego wyjazdem i rozstali się niepogodzeni.
Siedziała na kanapie, mając na sobie jego roboczą koszulę i niewiele więcej poza nią, z długimi opalonymi nogami wyciągniętymi przed siebie i pięknymi jasnymi włosami okrywającymi jej ramiona niczym szal. Czytała jakiś magazyn ilustrowany. Zwykle jej piersi były nieduże, ale ostatnio nabrzmiały. Miał ochotę ich dotknąć i pomyślał: a dlaczego nie? Tak więc wsunął dłoń pod tę koszulę i dotknął jej sutka. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się czule, a potem wróciła do lektury.
Ucałował czubek jej głowy i usiadł obok niej. Od początku go zaskakiwała. Najpierw oboje byli wstydliwi, ale wkrótce po powrocie z podroży poślubnej, kiedy zamieszkali razem na tej starej farmie, Carol-Ann zupełnie wyzbyła się zahamowań.
Przede wszystkim zapragnęła kochać się przy zapalonym świetle. Eddie zrobił wielkie oczy, ale przystał na to i nawet trochę polubił, chociaż czuł się niezręcznie. Potem zauważył, że Carol-Ann nie zamyka drzwi do łazienki, kiedy bierze kąpiel. Od tej pory głupio by mu było, gdyby sam je zamykał, więc również tego nie robił, i pewnego dnia po prostu wmaszerowała do środka zupełnie naga i weszła do niego do wanny! Eddie jeszcze nigdy w życiu nie był tak zmieszany. Od kiedy skończył cztery lata, żadna kobieta nie widziała go bez ubrania. Dostał wzwodu od samego przyglądania się, jak Carol-Ann myje się pod pachami, i zakrył sobie fiuta gąbką, lecz zabrał ją, kiedy go wyśmiała.
Zaczęła chodzić po domu w różnych stadiach dezabilu. Ten strój, w jakim siedziała na kanapie, to jeszcze nic. Jak na nią, miała na sobie aż za dużo. Widać było biały trójkącik bawełnianych majteczek w złączeniu ud, niezupełnie zakrytych przez koszulę. Zwykle było znacznie gorzej. Na przykład parzył sobie kawę w kuchni, a ona wchodziła w samej bieliźnie i zaczynała robić tosty; albo kiedy się golił, wchodziła w samych majteczkach bez biustonosza i myła sobie zęby; lub przychodziła do sypialni zupełnie naga, przynosząc mu śniadanie na tacy. Zastanawiał się, czy nie jest „niewyżyta seksualnie”: słyszał, jak ludzie używali takiego określenia. Jednak podobało mu się to. Bardzo mu się podobało. Nigdy nawet nie śnił, że ożeni się z tak piękną kobietą, która będzie chodziła po domu rozebrana. Uważał się za szczęściarza.
Mieszkając z nią przez rok, sam się zmienił. Do tego stopnia wyzbył się zahamowań, że chodził nago z sypialni do łazienki, czasem nawet kładł się do łóżka bez piżamy, a raz wziął Carol-Ann w salonie na kanapie, na której teraz siedzieli.
Wciąż się zastanawiał, czy w takim zachowaniu nie ma czegoś nienormalnego, ale doszedł do wniosku, że to nieistotne: mogą robić z Carol-Ann, co tylko chcą. Kiedy zaakceptował ten fakt, poczuł się jak ptak wypuszczony z klatki. To było niewiarygodne, cudowne, czuł się jak w niebie.
Siedział przy niej, nic nie mówiąc, po prostu ciesząc się jej bliskością i czując łagodny wietrzyk wiejący od strony lasu i wpadający przez otwarte okna. Walizka czekała spakowana, za kilka minut miał wyruszyć do Port Washington. Carol-Ann zwolniła się z Pan American – nie mogła mieszkać w Maine i pracować w Nowym Jorku – i zatrudniła się w sklepie w Bangor. Eddie chciał porozmawiać z nią o tym przed wyjazdem.
Carol-Ann podniosła głowę znad magazynu „Life”.
– Co takiego? – zapytała.
– Nic nie mówiłem.
– Jednak chciałeś, prawda?
Uśmiechnął się.
– Skąd wiesz?
– Eddie, wiesz, że słyszę, jak twój mózg pracuje. O co chodzi?
Położył szeroką, silną dłoń na jej brzuchu i wyczuł lekkie zaokrąglenie.
– Chcę, żebyś zrezygnowała z pracy.
– Jest za wcześnie…
– Stać nas na to. Powinnaś dbać o siebie.
– Dbam. Odejdę z pracy, kiedy będzie trzeba.
Poczuł się zraniony.
– Myślałem, że się ucieszysz. Dlaczego chcesz nadal pracować?
– Ponieważ potrzebujemy pieniędzy, a ja muszę coś robić.
– Mówiłem ci: stać nas na to.
– Nudziłabym się.
– Większość żon nie pracuje.
Podniosła głos.
– Eddie, dlaczego usiłujesz mnie tłamsić?!
Wcale nie chciał jej tłamsić i ta sugestia go rozgniewała.
– Dlaczego tak się upierasz, żeby robić mi na złość? – zapytał.
– Nie robię ci na złość! Po prostu nie chcę siedzieć tutaj jak pomocnik kierowcy!
– Nie masz nic do roboty?
– Na przykład co?
– Robić na drutach dziecinne ubranka, smażyć konfitury, ucinać sobie drzemki…
– Wielkie nieba! – prychnęła pogardliwie.
– A co w tym złego? – rzucił z urazą.
– Będzie na to mnóstwo czasu, gdy urodzi się dziecko. Pozwól mi nacieszyć się ostatnimi kilkoma tygodniami wolności.
Eddie czuł się upokorzony, ale teraz nie był pewny, jak do tego doszło. Chciał już iść. Spojrzał na zegarek.
– Muszę złapać pociąg.
Carol-Ann wyglądała na zasmuconą.
– Nie złość się – poprosiła pojednawczo.
Jednak on był zły.
– Chyba po prostu cię nie rozumiem – rzekł z irytacją.
– Nienawidzę być ograniczana.
– Próbowałem być miły.
Wstał i poszedł do kuchni, gdzie na wieszaku wisiała jego marynarka od munduru. Czuł się głupio i niezręcznie. Chciał zrobić coś dobrego, a ona uznała to za zamach na jej wolność.
Przyniosła mu z sypialni walizkę i podała, kiedy włożył marynarkę. Nadstawiła twarz i pocałował ją przelotnie.
– Nie wychodź zły na mnie – powiedziała.
Jednak zrobił to.
A teraz stał w ogrodzie w obcym kraju, tysiące kilometrów od niej, z sercem ciężkim jak z ołowiu, i zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoją Carol-Ann.