Читать книгу W górskiej rezydencji - Кэтти Уильямс - Страница 2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Оглавление‒ Amelia? Amelia Mayfield?
Milly przycisnęła telefon do ucha, żałując, że w ogóle odebrała. Co jeszcze Sandra King mogła powiedzieć jej o tej pracy?
Miała przez dwa tygodnie usługiwać czteroosobowej rodzinie w domku górskim. Nie potrzebowała szczegółowych instrukcji. Robiła to już wcześniej, przed dwoma laty, zanim zaczęła pracować w hotelu.
‒ Tak – odparła, wodząc spojrzeniem po całunie białego śniegu.
To była fantastyczna podróż, w sam raz, by zapomnieć o swej żałosnej sytuacji. Zapewniono jej wygody i teraz, gdy siedziała na tylnej kanapie SUV-a prowadzonego przez szofera, niemal żałowała, że od celu dzieli ją tylko pół godziny drogi.
‒ Nie odbierasz telefonów!
Głos był ostry i pełen pretensji; Milly ujrzała w myślach rozmówczynię siedzącą za biurkiem w londyńskim Mayfair i stukającą nieskazitelnymi paznokciami w blat.
Sandra King trzy razy przesłuchiwała ją w sprawie tego zlecenia. Jakby niemal żałowała, że zleca tę robotę komuś małemu i krągłemu o rudych włosach, skoro było tyle innych, bardziej odpowiednich kandydatek.
Ale, jak wyjaśniła z niepotrzebnie okrutną satysfakcją, rodzinie zależało na kimś zwyczajnym i praktycznym; señora nie życzyła sobie jakiejś lafiryndy, której zachciałoby się flirtować z jej bogatym mężem.
Milly, która poczytała sobie o tych ludziach w internecie, z trudem powstrzymała ironiczne parsknięcie, ponieważ wzmiankowany mąż nie wyglądał na kogoś, z kim chciałaby flirtować jakakolwiek rozumna dziewczyna. Był po pięćdziesiątce, korpulentny i łysiejący, ale nieprzyzwoicie bogaty; podejrzewała, że może to stanowić magnes jak w przypadku gwiazdy rocka. Co nie znaczy, by sama miała ochotę na flirt z kimkolwiek.
‒ Przepraszam, Sandro… – Uśmiechnęła się, wiedząc, że szefowa nie lubi, kiedy się do niej mówi po imieniu. Inne dziewczyny w tej ekskluzywnej agencji zajmującej się oferowaniem bogatym i sławnym rodzinom usług w niepełnym wymiarze godzin nazywały ją Kapitanem. – Są kłopoty z zasięgiem od chwili, gdy wyjechałam z Londynu… poza tym nie mogę długo rozmawiać, bo komórka jest prawie rozładowana.
Nie była to do końca prawda, ale nie chciała już słuchać o tym, co je ta wyjątkowa rodzina, co lubią robić wyjątkowe dzieci – lat cztery i sześć – przed snem albo jak ona sama ma się ubierać.
Nie spotkała jeszcze ludzi tak kapryśnych. Ci, dla których pracowała dwa lata wcześniej, byli serdeczni i przyjacielscy.
Nie narzekała jednak; płacili sowicie i co ważniejsze, mogła dzięki tej pracy zapomnieć o Robbiem, Emily i złamanym sercu.
Zdołała jakoś przeboleć stratę narzeczonego i najlepszej przyjaciółki, a także zerwane zaręczyny. Czas leczy rany, powtarzali jej przyjaciele, którzy od samego początku nie lubili Robbiego, i teraz, gdy już była wolna, mogła oceniać go tak jak oni.
Z jednej strony ich negatywne komentarze przynosiły pociechę, ale z drugiej dowodziły jej nieumiejętności trafnego osądu.
‒ Muszę cię niestety poinformować, że zlecenie zostało właśnie odwołane – oznajmił bezcielesny głos.
Upłynęło kilka sekund, zanim do Milly dotarł sens słów szefowej. Ostatnio, z powodu niefortunnych wydarzeń w swoim życiu, bywała rozkojarzona.
‒ Słyszałaś, Amelio?
‒ Żartujesz, prawda? Powiedz, że to żart.
Sandra nie miała jednak poczucia humoru.
‒ Nigdy nie żartuję – odparła jak na zawołanie. – Ramosowie wycofali się w ostatniej chwili. Miałam od nich telefon zaledwie kilka godzin temu i gdybyś odbierała, kiedy dzwoniłam, nie zmarnowałabyś czasu na podróż.
‒ Dlaczego? Co się stało?
Wizja powrotu do mieszkania, które dzieliła z Emily, i spotkania najlepszej niegdyś przyjaciółki zabierającej swoje rzeczy przed wyjazdem do Ameryki z Robbiem była koszmarna.
‒ Jedno z dzieci zachorowało na ospę wietrzną.
‒ Ale jestem o pół godziny drogi od domu! – jęknęła niemal Milly.
Minęli właśnie ekskluzywną wioskę Courchevel i samochód ruszył pod górę, ku terenom zamieszkałym przez prawdziwie bogatych ludzi. Ukryte, prywatne rezydencje z majestatycznym widokiem, lądowiska dla helikopterów, baseny z podgrzewaną wodą, sauny…
Z drugiego końca linii dobiegło westchnienie.
‒ No cóż, musisz powiedzieć kierowcy, żeby zawrócił. Oczywiście, otrzymasz rekompensatę za stracony czas i kłopot…
‒ Mogę chyba spędzić tam jedną noc? Ściemnia się, a ja jestem zmęczona. Mam klucz. Zostawię miejsce w idealnym porządku. Muszę się przespać!
Nie mogła pogodzić się z faktem, że jedyna dobra rzecz, jaka przytrafiła jej się w ciągu tych kilku koszmarnych tygodni, właśnie runęła jak domek z kart, zdmuchnięty przez jakieś obrzydliwie bogate dziecko.
‒ Byłoby to wysoce niewłaściwe.
‒ Tak jak to, że moje zlecenie zostało odwołane w ostatniej chwili, kiedy od celu dzieli mnie piętnaście minut drogi, a ostatnie osiem godzin spędziłam w podróży!
Widziała wyłaniający się przed nimi budynek i na kilka sekund wszelkie negatywne myśli umknęły z jej głowy wyparte przez pełen zachwytu podziw.
Dominował nad horyzontem, wznosząc się na tle oślepiająco białego śniegu. Był to największy i najwspanialszy dom wakacyjny, jaki kiedykolwiek widziała. To określenie – dom wakacyjny – wydawało się żałośnie nieadekwatne; przypominał bardziej rezydencję pośrodku prywatnego terenu rekreacyjnego.
‒ Nie ma chyba innego wyjścia! – warknęła Sandra. – Na drugi raz odbieraj telefony! I niczego tam nie dotykaj. Zjedz, prześpij się i zostaw wszystko tak, jakby cię tam w ogóle nie było.
Milly nachyliła się, by lepiej widzieć rezydencję, która zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu SUV skręcił i zaczął się wspinać, by wreszcie dotrzeć na miejsce.
‒ E… – Odchrząknęła, mając nadzieję, że kierowca, który powitał ją na lotnisku łamaną angielszczyzną i od tej pory nie odezwał się słowem, zrozumie, o co jej chodzi.
‒ Oui, mademoiselle?
‒ No cóż, doszło do zmiany planów…
‒ O co chodzi?
Westchnęła z ulgą, że nie będzie musiała wyjaśniać tej koszmarnej sytuacji w swojej kulawej francuszczyźnie. Wytłumaczyła mu zwięźle, że będzie musiał gdzieś przenocować i odwieźć ją nazajutrz na lotnisko… i że go bardzo przeprasza za tę niedogodność…
Sięgnęła do przepastnego plecaka po swój portfel i wyjęła z niego kartę firmową; nie sądziła, że skorzysta z niej przez dwa najbliższe kolejne tygodnie.
Zastanawiała się, czy nie mógłby zatrzymać się w rezydencji, która mogła pomieścić setkę kierowców, ale sam musiał wpaść na ten pomysł. Nie miała ochoty nadużywać cierpliwości Sandry.
Przyszło jej do głowy, że żyje w bezwzględnym świecie. Została oszukana przez narzeczonego, faceta, którego znała od dzieciństwa, i jakby tego było mało, przez najlepszą przyjaciółkę i współlokatorkę…
Na domiar złego, zaręczył się z nią dlatego, że jego rodzice mieli dość jego wystawnego stylu życia i flirtów. Postawili mu warunek: ma znaleźć sobie przyzwoitą dziewczynę i się ustatkować, bo inaczej może zapomnieć o przejęciu rodzinnego biznesu.
Pozbawiony dostępu do fortuny, miałby przed sobą przerażającą perspektywę znalezienia sobie pracy bez pomocy taty i mamy. Tak więc zdecydował się na coś znacznie bezpieczniejszego – wmówił jej, że łączy ich coś głębszego i zaproponował małżeństwo, kręcąc jednocześnie z jej znacznie wyższą, szczuplejszą i ładniejszą współlokatorką.
Jego rodzice zaaprobowali Milly. Stanowiła paszport do jego spadku. Była niska, krągła i bezpretensjonalna. Kiedy myślała o Robbiem i szczupłej Emily, jej niepewność co do własnego wyglądu wznosiła się na niebotyczne wyżyny.
Tak, przyłapała ich w łóżku, ale byłoby gorzej, gdyby poślubiła tego drania i odkryła, że w ogóle się nią nie interesuje.
Popatrzyła na palec, na którym zaledwie przed kilkoma tygodniami znalazł się ogromny pierścionek z diamentem.
Przyjaciele powiedzieli jej, że popełniła koszmarny błąd, rzucając w niego tym cennym kamieniem, że powinna go zatrzymać i opchnąć przy pierwszej okazji. W końcu należało jej się po tym wszystkim, co z jego powodu przeszła.
Poza tym pieniądze bardzo by się jej przydały, zważywszy, że porzuciła pracę w hotelu, żeby odgrywać z nim szczęśliwą rodzinę w Filadelfii. Zapewniał, że może na niego liczyć, gdyby czegokolwiek potrzebowała!
Teraz nie miała pracy i dostępu do mieszkania, dopóki Emily się nie wyprowadzi, i dysponowała niewielką sumą, którą udało jej się zaoszczędzić.
I nie miała się do kogo zwrócić. Jej jedyna krewna, babka, która mieszkała w Szkocji, sprzedałaby swój niewielki dom, gdyby wiedziała o sytuacji wnuczki, ale Milly nie zamierzała jej o niczym mówić. Wystarczyło, że musiała się pozbierać po tym, jak powiedziano jej dwa tygodnie wcześniej, że wesele jak z bajki nie wchodzi w rachubę.
Więc ze względu na babkę postanowiła zatrudnić się jako niania w rodzinie mieszkającej w Courchevel, gdzie mogłaby robić to, co lubiła najbardziej, to znaczy jeździć na nartach… Przeszła nad traumą związaną z zerwaniem do porządku dziennego; uważała, że nie jest to nic, z czego nie mogłaby się wyleczyć przez dwa tygodnie spędzone na śniegu.
Przedstawiła babce cudowny obraz swojskiej rodziny, na dobrą sprawę przyjaciół, którzy pomogliby jej otrząsnąć się po doznanym zawodzie. Dzięki temu starsza kobieta przestała narzekać. Milly oświadczyła na dodatek, że gdy tylko wróci do Londynu, czeka na nią inna praca, znacznie lepsza niż ta, z której wcześniej zrezygnowała.
Jeśli chodzi o babkę, wszystko było w porządku; Milly nie chciała jej za żadne skarby martwić.
‒ Czy mam… zadzwonić do agencji i spytać, czy mógłby pan przenocować w tym domu?
Była gotowa na kolejną niezręczną rozmowę z Sandrą, która zapewne tłumaczyłaby jej przez śmiesznie długą chwilę, że kierowcy pod żadnym pozorem nie wolno zapaskudzić rezydencji.
Na szczęście kierowca, Pierre, bywał stałym gościem w jednym z hoteli w Courchevel, gdzie pracował jego krewny; miał zapewnione lokum.
Pomógł jej z bagażem pełnym rzeczy, których miała nigdy na siebie nie włożyć, i odjechał dopiero wtedy, kiedy otworzyła imponujące drzwi, żeby wejść do środka.
Wnętrze było cudownie ciepłe i olśniewające – nowoczesna architektura i minimalizm. Cała przestrzeń znajdowała się na planie otwartym, z dwoma salonami przedzielonymi ścianą, na której uwagę zwracał wysokiej klasy kominek. Dalej widać było obszerną kuchnię, a za nią jeszcze więcej, lecz ją przyciągnęły wysokie okna z olśniewającym widokiem na dolinę.
Popatrzyła na nietknięty, dziewiczy śnieg, który przygasał wraz z nadejściem nocy. Jak dotąd warunki narciarskie prezentowały się obiecująco; biały puch pokrywał dachy i zalegał na zboczu góry niczym lukier.
Nie znając rozkładu domu, postanowiła go zwiedzić. Nie zamierzała pozostać tu długo, więc dlaczego nie miałaby zafundować sobie odkrywczej przygody? Poudawać, że ten dom należy do niej?
Spenetrowała dokładnie każdy pokój. Podziwiała skąpe, choć luksusowe umeblowanie. Nigdy wcześniej nie widziała pod jednym dachem tyle szkła, chromu i skóry; wszędzie przeważała biel. Nie mogła się nadziwić, że w miejscu, gdzie można tak wiele zniszczyć, baraszkuje dwójka dzieci.
Kuchnia była istnym cudem: czarne granitowe blaty, stół z kutej stali i mnóstwo urządzeń, które wręcz podsycały jej kulinarne ambicje.
Cieszyła się, że nie pracuje już w Rainbow Hotel. Miał trzy gwiazdki, ale pokoje odznaczały się jedynie podstawowym wyposażeniem, a restaurację już dawno powinno się unowocześnić.
Przez półtora roku nie pozwolono jej przyrządzić niczego własnymi rękami; szef Julian wciąż patrzył jej przez ramię i bezustannie wytykał błędy.
Tutaj mogła puścić wodze fantazji; przesunęła dłonią po lśniącym i nieskazitelnym kontuarze, dotknęła też kilku cudownych gadżetów, które nie nosiły żadnych śladów użycia. Zajrzała do lodówki, która okazała się pełna, podobnie jak szafki. Stojak na wina uginał się pod ciężarem butelek o wyszukanych naklejkach.
Pochłonięta zwiedzaniem kuchni, zastanawiając się nad tym, jak by to było mieć dostatecznie dużo pieniędzy na takie wakacyjne lokum, zapomniała o bożym świecie.
‒ A pani to…?
Głęboki zimny głos wtargnął w jej fantazję z tak niepowstrzymaną siłą, że odwróciła się na pięcie; serce waliło jej jak młotem. Pomyślała ironicznie, że w domu jest intruz i że powinna się rozejrzeć za czymś poręcznym, czym mogłaby się bronić.
Ponieważ ten mężczyzna mógł być… niebezpieczny…
Nie miała pojęcia, co robić. Zapomniała nawet, że powinna się bać. Przebywała pod nieobecność właścicieli w wielkiej rezydencji pełnej cennych rzeczy. Stojący przed nią mężczyzna o wzroście ponad stu osiemdziesięciu centymetrów włamał się tu prawdopodobnie. Przypuszczalnie mu przeszkodziła, kiedy plądrował dom, a wiadomo było, co dzieje się w takiej sytuacji z niewinnymi ludźmi.
Ale, na Boga, czy widziała w życiu kogoś tak pięknego?
Kruczoczarne włosy okalały twarz, która wydawała się po prostu doskonała: szerokie zmysłowe usta, rzeźbione rysy, oczy ciemne i niezgłębione jak noc. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek i był boso.
To ostatnie wydawało się dziwne jak na kogoś, kto chciał zwiać ze srebrami, ale zaświtało jej, że zdjął buty, by podkraść się do niej niezauważenie.
‒ Mogłabym spytać pana o to samo! – Starała się panować nad głosem jak ktoś, kto kontroluje sytuację. – I niech się pan nie zbliża do mnie choć na krok!
Jak skończona idiotka zostawiła komórkę w plecaku, który leżał teraz na blacie szafki, ale czy mogła przewidzieć coś takiego?
Nie zważając na jej ostrzeżenie, mężczyzna podszedł do niej, a ona cofnęła się pospiesznie, obróciła i chwyciła pierwszy ciężki przedmiot pod ręką – szklany czajnik, którym nie przestraszyłaby nawet pchły, a co dopiero tego umięśnionego osobnika.
‒ Bo co? Proszę mi nie mówić, że zamierza się pani tym posłużyć…
‒ Lepiej proszę mi powiedzieć, co pan tu robi, bo inaczej… wezwę policję. Nie żartuję.
Nie takiego wieczoru spodziewał się Lucas. W ogóle nie zamierzał tu być. Wynajął ten dom irytującym przyjaciołom matki, a oni zrezygnowali w ostatniej chwili, i właśnie wtedy postanowił sam przyjechać tu na kilka dni.
Chciał uwolnić się na jakiś czas od matki, która coraz natarczywiej żądała, by się ustatkował i ożenił. Przeszła trzy miesiące wcześniej niegroźny wylew, z którego wyszła bez szwanku, ale oświadczyła, że spojrzała śmierci w oczy i pragnie jedynie wziąć w ramiona wnuka. Czy tak dużo żądała od swego jedynego, ukochanego syna?
Lucas uważał, że tak, ale nie zamierzał tego mówić. Angażował wybitnych specjalistów medycznych, ale żadnemu z nich nie udało się przekonać jego matki, że ma jeszcze przed sobą długie lata życia.
Na dodatek była dziewczyna nie chciała przyjąć do wiadomości, że z nią skończył, i perspektywa kilku dni na nartach wydała mu się nagle wspaniała.
Jak się jednak okazało, niedane mu było zaznać spokoju, więc nie był szczęśliwy, patrząc na tę kobietę, która wymachiwała czajnikiem i groziła, że wezwie policję.
Niska, zwariowana kobieta o rudych rozczochranych włosach, biorąca go za włamywacza. Zabawne.
‒ Chyba pani nie wierzy, że poradzi sobie ze mną? – Wyciągnął błyskawicznie rękę i pozbawił ją broni, którą odstawił na swoje miejsce. – I zanim to ja wezwę policję, proszę mi wyjaśnić, co pani tu robi.
Milly uniosła buńczucznie brodę i popatrzyła na niego wyzywająco.
‒ Nie boję się pana.
‒ Nigdy nie zamierzałem wzbudzać strachu w jakiejkolwiek kobiecie.
Ten mężczyzna dosłownie emanował seksapilem. Jak mogła zebrać myśli, kiedy stał tuż obok, patrząc na nią tymi ciemnymi oczami, które były jednocześnie zuchwałe i nieprzeniknione?
‒ Jestem tu zatrudniona – przerwała milczenie. Była cała spocona i nie mogła oderwać od niego spojrzenia.
Uniósł pytająco brew, ona zaś obrzuciła go gniewnym wzrokiem; miała prawo tu być, a on nie, i to z pewnością.
Zastanawiała się, jakim cudem czyjeś życie może się tak nagle wykoleić? Powinna tu dochodzić do siebie, oderwać się na chwilę od codzienności i zbierać siły na powrót do Londynu. Powinna korzystać z tej wspaniałej kuchni i pichcić coś bezglutenowego dla pani Ramos, coś mięsnego dla jej męża i zdrowego dla ich dzieci. Ona jednak mierzyła się wzrokiem z kimś o wyglądzie Adonisa, ale zachowaniu jaskiniowca.
‒ Ach, tak?
‒ Tak. Zresztą to nie pański interes! Ramosowie zatrudnili mnie tutaj na dwa tygodnie. I zjawią się lada chwila…
‒ Zatrudnili… trudno mi w to uwierzyć, skoro wiem, że Alberto i Julia nie zjawią się tutaj, ponieważ jedno z ich dzieci zachorowało.
Podszedł do lodówki, wyjął butelkę wody mineralnej i napił się, nie spuszczając z niej wzroku.
‒ Och. – Ten arogancki mężczyzna nie był włamywaczem, ale zdenerwował ją jeszcze bardziej, nie wspominając wcześniej o tym, że zna rodzinę, do której ten dom należał. – Jeśli sądzi pan, że zamierzam przepraszać za…
‒ Za to, że chciała mnie pani zaatakować czajnikiem?
‒ …to jest pan w błędzie. Nie wiem, co pan tu robi, ale nie należało się tak skradać, tylko powiedzieć mi, że zna pan właścicieli. – Nagle przyszło jej coś do głowy. – Sądzę, że i pana zostawili na lodzie.
‒ Słucham?
‒ Zostawili na lodzie – wyjaśniła ponuro.
Teraz, kiedy nie groził jej już bezpośredni atak, trochę się uspokoiła, ale nadal uważała, że powinna zachować bezpieczny dystans pomiędzy sobą a Adonisem, który wciąż stał przy lodówce, a mimo to działał bardzo osobliwie na jej system nerwowy.
Jego nogi były bardzo długie i umięśnione, miały też zgrabne kostki, co zauważyła, kiedy już usiadła przy stole. Były doskonałe, opalone na brąz jak on cały…
Uświadomiła sobie, że coś powiedział, i zmarszczyła czoło.
‒ Nie, niech pan tylko tego nie mówi. – Jęknęła, zorientowawszy się, że wskazał na rzecz oczywistą: jak zdołała tu dotrzeć, nie będąc poinformowana, że zlecenie zostało odwołane. – Nasłuchałam się już od Sandry o tym, że nie odbieram telefonów. Nie wydaje mi się, żebym mogła to jeszcze znosić z pańskiej strony. A w ogóle, kim pan jest? Pańska agencja nie powiadomiła pana, zanim przyjechał pan tu na darmo?
Lucas miał wrażenie, że trafił do domu wariatów. Przesunęła dłonią po rudych włosach, które, jak zauważył z uznaniem, były bardzo gęste i długie, na dobrą sprawę sięgały jej talii.
‒ Agencja? – spytał zdumiony.
‒ Sandra to dziewczyna w agencji, dla której pracuję. W Londynie.
Uległa pokusie i przyjrzała mu się dokładnie; poczuła, że się czerwieni. Było w nim coś cudzoziemskiego, pięknie i egzotycznie cudzoziemskiego, ale posługiwał się angielskim perfekcyjnie, jedynie ze śladem obcego akcentu.
‒ Miałam gotować dla Ramosów i zajmować się ich dziećmi. – Nagle sobie uświadomiła, że wymienił ich imiona, jakby mówił o kimś znajomym. – W jakim celu pana zatrudniono? Nie, nie musi mi pan mówić.
‒ Nie muszę?
Wydawała mu się fascynująca, jak ktoś z obcej planety. Lucas nieodmiennie wzbudzał bezkrytyczny podziw i uległość kobiet. Mówiły mu to, co chciał usłyszeć. Wiedział od najwcześniejszych lat i teraz, gdy liczył ich trzydzieści cztery, co znaczy władza. Przywykł do tego, że jest traktowany jak człowiek, który zawsze wygrywa. Miliarder, który może mieć wszystko na skinienie.
Czym się według tej kobiety zajmował? Chciał to usłyszeć.
‒ Instruktor narciarski – oświadczyła Milly, odkrywszy nagle, że ten dziwny obrót spraw ma zbawienny wpływ na jej depresję. Niemal nie myślała o Robbiem, Emily i całym tym horrorze, od kiedy na scenie pojawił się Adonis.
‒ Instruktor narciarski – powtórzył.
‒ Wygląda pan na kogoś takiego – oznajmiła w zamyśleniu.
‒ Mam to uznać za komplement?
‒ Jeśli pan chce. – Wycofała się czym prędzej, by nie pomyślał, że próbuje na nim swoich sztuczek. – Czyż nie jest zdumiewające, jak żyją bogaci ludzie?
Patrzyła nieufnie, jak odstawia butelkę na blat szafki i podchodzi do stołu, by usiąść na krześle, a drugiego użyć w charakterze podnóżka.
‒ Zdumiewające – przyznał.
‒ Miał pan okazję rozejrzeć się tutaj? Trudno uwierzyć, że ktoś w ogóle korzysta z tego lokum. Wszystko jest takie… lśniące i kosztowne!
‒ Pieniądze robią na pani wrażenie, prawda? – spytał Lucas, myśląc o wszystkich apartamentach i domach, które posiadał, od Nowego Jorku do Hongkongu.
Milly podparła brodę dłońmi i spojrzała na niego. Zdumiewające oczy, pomyślała, i jeszcze bardziej zdumiewające rzęsy – długie, ciemne i gęste. I odznaczał się pewną arogancją. Powinno ją to zniechęcać, zwłaszcza po historii z Robbiem, ale ta arogancja Adonisa wydawała się inna…
‒ Nie… – przyznała. – To znaczy chciałabym mieć ich więcej, ale wpajano mi przekonanie, że w życiu są ważniejsze rzeczy. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, wychowywała mnie babka. Nigdy nie miałyśmy dość pieniędzy, ale się tym nie przejmowałam. Myślę, że ludzie potrafią sobie bez nich ułożyć życie… Chyba za dużo mówię, ale kiedy już wiem, że nie jest pan włamywaczem, miło mieć tu towarzystwo. To znaczy, wyjeżdżam z rana, ale… okej, dosyć o mnie… Pierwszy raz pracuje pan dla Ramosów? Mówił pan o nich jak o bliskich znajomych.
O mało nie parsknął śmiechem na myśl, że miałby dla nich pracować. Alberto był podwładnym jego ojca, a kiedy ten umarł, Lucas poniekąd odziedziczył tego człowieka, skrajnie niekompetentnego, ale nie zwolnił go ze względu na osobiste powiązania.
‒ Przyjaźnimy się od dawna – oznajmił wymijająco.
‒ Tak myślałam.
‒ Dlaczego?
Milly roześmiała się, po raz pierwszy od bardzo dawna.
‒ Bo trzyma pan nogi na krześle i zostawił pan pustą butelkę na szafce! Sandra przestrzegła mnie, żebym nie zostawiła po sobie żadnych śladów.
‒ Ma pani wspaniały śmiech – zauważył niespodzianie dla samego siebie. No i to, jak wyglądała…
Nie odnosił już wrażenia, że jest mała i pulchna. Owszem, miała około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ale jej skóra była satynowo gładka, a oczy odznaczały się najczystszym błękitem, jaki kiedykolwiek widział. I te dołki w policzkach…
Milly od razu się zaczerwieniła. Jego komplement przyprawił ją o głębokie uczucie zadowolenia, zwłaszcza że jej samoocena bardzo ucierpiała po tamtym koszmarnym zerwaniu.
‒ To chyba wspaniałe być instruktorem narciarskim – zauważyła zakłopotana. – Chciałby się pan czegoś dowiedzieć…? Nawet jeśli nie jest to wielki sekret?
‒ Bardzo… nawet jeśli nie jest to wielki sekret – odparł dziwnie rozkojarzony.
‒ Jeździłam kiedyś na nartach, tak na poważnie. Nauczyłam się na wycieczce szkolnej. Myślałam nawet o tym, żeby zająć się tym zawodowo, ale… brakowało pieniędzy. Właśnie dlatego tak mi zależało na tej posadzie… – Nagle uświadomiła sobie swoją sytuację: nie miała narzeczonego, nie miała pracy, nie mogła liczyć na wynagrodzenie za dwa tygodnie ani na dodatkową premię pod postacią szusowania. Otrząsnęła się z przygnębienia. – Sądziłam, że pojeżdżę sobie trochę, ale teraz… No cóż, takie jest życie. Nie miałam ostatnio szczęścia – uśmiechnęła się. – Hej, nie znam nawet pańskiego imienia! Jestem Amelia, dla przyjaciół Milly.
Wyciągnęła rękę, a dotyk jego chłodnych palców przyprawił ją o dziwny dreszcz od stóp do głów.
‒ A ja jestem… Lucas. – Sądziła więc, ma do czynienia z instruktorem narciarskim. Pomyślał, że to dobrze być w towarzystwie kobiety, która nie wie o jego bogactwie i nie próbuje go usidlić. – I sądzę, że możemy rozwiązać problem twojej pracy…