Читать книгу Ostatni snajper - Kevin Lacz - Страница 8
Оглавление– Zbierać dupska! Cała ekipa na dach SharkHouse! – Zasapany okrzyk Marca Lee wyrwał mnie ze snu.
Nawet nie myślałem, gdy poderwałem się ze swojego łóżka polowego, wcisnąłem bose stopy w taktyczne buciory Oakley, chwyciłem oporządzenie, karabinek automatyczny, hełm i okulary noktowizyjne (NVG) i pobiegłem, depcząc Marcowi po piętach. Miałem na sobie tylko szorty treningowe i trochę oporządzenia szturmowego, gdy tak gnaliśmy te sto jardów na dach niczym rekiny, które wyczuły krew w wodzie.
Stęchłą bryzę Eufratu przepełniała nieuchronnie zbliżająca się przemoc.
– Mudże próbują atakować z wody Blue Diamond! – zawołał przez ramię Marc, kiedy wpadliśmy przez drzwi na parterze domu.
Obóz wojskowy Blue Diamond był bazą marines za rzeką na wschód od nas. Schody pokonywaliśmy susami, a niezawiązane sznurówki chlastały nas po łydkach. Na dachu dołączyliśmy do około dwudziestuinnych chłopaków z oddziału, z których większość była w szortach, goła do pasa, ubrana w nieoficjalny uniform środka nocy, chwilę temu zerwana z posłania na polowanie na mudżahedinów. Gdzieniegdzie widziałem jakiś T-shirt i musiałem powstrzymać zdławiony chichot, gdy zobaczyłem Guya, jednego z naszych oficerów, i jego perfekcyjny mundur. Przemieszała się z nami pstrokacizna chłopaków ze wsparcia. Kiedy Marc powiedział: „Wszyscy”, miał rzeczywiście na myśli wszystkich, co do jednego. Każdy chciał ruszyć na swoją wojnę.
Mudże wysłali żałosny oddzialik morskich bojowników w celu zaatakowania bazy marines. Blue Diamond powiadomił nasze Centrum Operacji Taktycznych (TOC), które skoordynowało idealną zasadzkę w kształcie litery L. Staliśmy przygotowani, czekając na zielone światło z centrum działań obronnych bazy w Camp Ramadi. Niekompletne mundury i pstrokaty wygląd grupy dawały mylne wyobrażenie o naszym śmiercionośnym potencjale. Staliśmy tak w ciszy, czając się jak węże w oczekiwaniu na atak.
Ktoś będzie miał kiepską noc.
Guy był po mojej lewej. Marc Lee i Ryan Job ustawili się obok niego. Po prawej JP. Byliśmy nowi na tej wojnie, ale nasze braterstwo rozciągało się na wiele pokoleń, wykute przez dumną tradycję wojowników. Byliśmy gotowi.
Gość ze wsparcia imieniem Neal, stojący niedaleko, był uzbrojony po zęby. Znowu zdusiłem śmiech. Jego ekwipunek był arsenałem granatów, magazynków do M4 i gadżetów. Nie miał gogli noktowizyjnych.
Ponownie skierowałem wzrok za cichą rzekę. Mój noktowizor penetrował ciemność i mogłem dostrzec ruch. Przesunąłem bezpiecznik na broni i włączyłem laserowy wskaźnik celu.
I wtedy padł rozkaz.
„Trzy, dwa, jeden. Ognia!”
Razem rozpętaliśmy piekło na rzece pomiędzy niczego niepodejrzewającymi bojownikami czającymi się w jej wodach. Byłem w euforii. Dokładnymi seriami po pięć–dziesięć nabojów metodycznie wystrzelałem sto pięćdziesiąt kul. Pociski smugowe huczały ponad wodą. Niektóre trafiały i utykały, inne rykoszetowałyi gasły w mroku nocy. Potężna energia amerykańskiego arsenału i rozśpiewany wokoło grzmot broni automatycznej nie pozostawiał w mojej głowie miejsca na wątpliwości: byłem do tego stworzony.
Rozejrzałem się na wszystkie strony, na ludzi robiących dokładnie to samo, i dotarło do mnie, że zawsze tak było. Od czasu gdy pierwszy człowiek cisnął kamień, kiedy człowiek rzucił oszczepem, do chwili gdy ktoś inny wymierzył z karabinu, wszystko sprowadzało się do człowieka, jego oręża i towarzyszy walczących razem z nim. W takiej chwili wszyscy, którzy coś dla mnie znaczyli, znajdowali się na tamtym dachu. Nie istniało nic poza Ramadi. Ci ludzie na pewno wyciągną mnie stąd żywego, a ja zrobiłbym to samo dla nich. Nie miałem dosłownie nic poza moją bronią i moimi braćmi. Mam nadzieję, że zawsze tak będzie.
Nie zauważyłem parzącej łuski wyrzuconej w kierunku odsłoniętej nogi JP po mojej prawej stronie. Nie dbałem o to. Kiedy wreszcie zabrzmiał gwałtowny okrzyk, aby wstrzymać ogień, dzwoniło mi w uszach, czułem mrowienie w rękach, a wróg był martwy albo umierał. Czułem, że żyję.
Ktoś wydzierał się na Neala za wystrzelanie sześciu magazynków bez okularów noktowizyjnych. Przez resztę tury przezywaliśmy go Nocnym Stalkerem.
– Hej, kolego, a dostanę za to baretkę za akcję w polu? – zapytał z zakłopotaniem technik uzbrojenia.
– Jasne – odpowiedziałem. Niech nacieszy się przez chwilę swoją chwałą.
Sprawdziłem swoją lewą flankę. Guy, Marc i Ryan mieli na twarzach znajomą satysfakcję płynącą z zabawy z potężną bronią. JP klął na oparzenia na lewej łydce po moich łuskach. Wzruszyłem ramionami i wziąłem głęboki oddech. Zapach kordytu z setek wystrzelonych nabojów mieszał się z bryzą od strony pradawnych wód Eufratu. Zabezpieczyłem broń i klepnąłem podkładkę uciskową lasera. Chwyciłem swoje oporządzenie i rozpocząłem wędrówkę powrotną do namiotu, zastanawiając się, ile podobnych okazji będę jeszcze mieć przez następne siedem miesięcy. Nie chciałem, aby zmieniły mnie ani żadnego z nas. Nie wybiegałem myślą w daleką przyszłość, w której za dziesięć będę lat będę mężem lub ojcem. Wtedy nie miało to znaczenia. Musiałem tylko wyczyścić swój karabinek. Byłem w Ramadi. Znowu zalegnę na swojej pryczy, zanim muchy znajdą mięcho, które zostawiliśmy dla nich w trzcinach.
Tylko przez moment leżałem rozbudzony. Szybko zapadłem w zasłużony sen, przekonany, że wykonałem – wykonaliśmy – dobra robotę.
Mam nadzieję, że tak będzie zawsze.
2 Luteg0 2013
Bar miał typowo studencki, nieco hippisowski charakter. W dawnym życiu takiego miejsca próbowałbym unikać. Było wcześnie i noc w Winston-Salemw Karolinie Północnej dopiero się rozkręcała. Zaczynałem tak bardzo mi potrzebny wieczór wolny od studiowania i rutyny uczelnianego życia, kiedystukot rozgrywającej bili przerwał mi konwersacjęz moją żoną, Lindsey. Pociągnąłem z butelki łykpiwa coors light. Są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.
Telefon zawibrował mi w kieszeni. Przez chwilę rozważałem, czy go nie zignorować. Cieszyłem się jednym z niewielu wolnych wieczorów, byłem na przyjęciu urodzinowym przyjaciela i naprawdę nie chciałem, aby coś go zakłóciło. Z drugiej strony jednak nie byłem przeciętnym studentem szkolącym się na asystenta lekarza. W domu zostawiłem dzieciaka z niańką, a poza szkołą miałem jeszcze pracę. Sprawdziłem telefon. Ostatnie, czego potrzebowałem, to przegapienie istotnej rozmowy.
Ekran wyświetlił:
Steven Young – dyrektor naczelny Craft.
Pomyślałem, że to dziwne, że szef dzwoni o dwudziestej w weekend. Odebrałem, pewny, że to ważne.
– Czołem, Steven. – Przycisnąłem telefon do prawego ucha, palcami zatykając lewe, aby odgrodzić się od zgiełku baru. – Co tam słychać?
Po tonie jego głosu natychmiast poznałem, że coś jest bardzo nie w porządku. Jego słowa sypały się na mnie i próbowałem z tego uchwycić, ile mogłem.
– Dauber… Wydarzyło się coś złego… Chrisa nie ma… Zastrzelony wcześniej w ciągu dnia, razem z Chadem… Morderstwo… Tak mi przykro…
Telefon pozostawał przylepiony do mojego ucha, ale nie słyszałem całej reszty. Czułem, jakbym nagle dostał pięścią w twarz. Szokiem. Przebiegłem wzrokiem po ludziach w barze, aż napotkałem wzrok Lindsey, która wlepiała we mnie oczy. Wiedziała, że coś jest nie tak.
Wymamrotałem Stevenowi podziękowania i prośbę, aby mnie informował, po czym się rozłączyłem.
Podszedłem do Lindsey. Nie chciałem jej o tym mówić. Odkąd poznaliśmy się siedem lat temu, przyzwyczailiśmy się do przekazywania sobie tego rodzaju wieści. Częściej to ja informowałem ją, czasami telefonicznie, kiedy dowiadywałem się o śmierci kogoś, z kim służyłem, czasami nawet SMS-em, a niekiedy twarzą w twarz, jak teraz.
Teraz nie chciałem jej mówić.
Była szczęśliwa, korzystała z wolnego wieczoru. Niechętnie chwyciłem ją za rękę i odciągnąłem od baru. W świetle ulicznych latarń spojrzałem w jej twarz. Pomyślałem o tych wszystkich wieściach, jakie przynosiłem jej przez lata, i o tym, jak przyjmowała je wraz ze mną, chociaż to ja kogoś traciłem. Za każdym razem nosiła żałobę razem ze mną, z szacunkiem składając hołd ludziom, których nazywałem braćmi. Tym razem miało być inaczej. Im dłużej byłem poza teamem, tym bardziej kurczyła się najważniejsza grupka moich przyjaciół. Chris był w niej zawsze. Wiedziałem, że będzie boleć.
Kiedy jeszcze chodziliśmy ze sobą i mieszkaliśmy w Imperial Beach w Kalifornii, zabrałem ją pewnego razu na strzelnicę snajperską na wschód od San Diego. Przyszli wszyscy snajperzy z grupy zadaniowej, kilku przyprowadziło swoje sympatie. Chris był tego dnia sam. Spędziliśmy popołudnie na celowaniu i uczeniu dziewczyn strzelania. Lindsey nigdy wcześniej nie strzelała, ale mogę powiedzieć, że jej się podobało, szczególnie kiedy patrzyłem, jak trafiała z pięciuset metrów w głowę tarczy sylwetkowej. Chris docenił ją jako pierwszy słowami: „Niech to szlag!”. Z taką pochwałą od Legendy mogła być nadzwyczaj dumna ze swojego strzelania.
Pomyślałem o całej tej radości, której wspólnie doświadczyliśmy przez lata. Tym razem to także ona poniosła stratę.
Powiedziałem jej i widziałem, jak się rozpada na moich oczach. Zanim przyszły łzy, jej twarz wykrzywiła mieszanka zakłopotania i niedowierzania. W ciszy objęła mnie na chwilę; zapewne była w takim samym szoku jak ja. Kiedy szliśmy do samochodu zaparkowanego przy sąsiednim budynku, nagle zatrzymała się, zgięła wpół i zwymiotowała. Później bez słowa się wyprostowała i wsiedliśmy do wozu. Za kółkiem byłem kompletnie rozkojarzony. Jeszcze przedwczoraj rozmawiałem z Chrisem o projekcie pracy. Na kilka godzin przed zabójstwem przysyłał mi SMS-y. Cała ta nagłość odjęła mi mowę.
Bycie członkiem teamu nieodłącznie wiąże się z zagrożeniem. Zanim złożyłem przysięgę w marynarce wojennej, dotarło do mnie, że w pracy może mi się coś przytrafić. Rozumiałem, że ja lub ktoś, kogo znam, może zostać zabity. Tak po prostu jest, tak wygląda nasza robota. Sądzę, że ta świadomość pomogła mi nastawić się czy też przygotować na złe wieści, które miały przecież nieprzerwanie. Byłem na plaży w Jacksonville na Florydzie, kiedy usłyszałem o Extortion 17 (misji helikopterowej w Afganistanie w 2011 roku) i losie Jona Tumilsona i Darrika „D-Rocka” Bensona, z którymi pracowałem w SEAL Team Three. Był to szok, ale też w pewnym sensie pozostałem spokojny, wiedząc, że odeszli, wykonując pracę, którą kochali. Walczyli u boku braci. Chris był inny.
Jadąc cichymi ulicami Winston-Salem, zadzwoniłem do Guya, naszego starego porucznika. Poczta głosowa. „LT, tu Dauber, oddzwoń, jak to odbierzesz”.
Zaczęły napływać wiadomości tekstowe od innych członków teamu, ale naprawdę nie chciałem ich czytać.
Słyszałeś o Chrisie…? Co do cholery…?
Kiedy dotarłem do domu, chwyciłem butelkę burbona i otępiały gapiłem się w ekran komputera. Morderstwo. Czując ukłucie tego słowa w duszy, pozwoliłem palącemu płynowi rozlać się po organizmie. Nie mogłem oswoić się z brutalnością tego słowa. Zamordowani. Chris i Chad. Nalałem sobie kolejną szklaneczkęi przymknąłem oczy.
Parę miesięcy wcześniej przy okazji podróży służbowej odwiedziłem Dallas i siedziałem naprzeciwko Chrisa w jego salonie w Midlothian. Od dowcipów i bezustannych żarcików, którymi się przerzucaliśmy, aż rozbolał mnie brzuch. Chris był zabandażowany od kolan w dół z powodu oparzeń słonecznych, których nabawił się w Zatoce Meksykańskiej. Przez całe lata, jakie spędziłem z Chrisem w teamie, rzadko widywałemgo w szortach. Jego ostatni wypad na ryby w płaskodennej łodzi skończył się oparzeniami i nadwyrężonym ego. Siedzieliśmy, żartowaliśmy, popijaliśmy i jedliśmy, a w tle leciał mecz Rangersów.
Byliśmy razem w Iraku, miejscu, do którego jadą twardziele i z którego wracają jeszcze twardsi. Zakończenie służby i powrót do normalnego życia przeszliśmy całkiem bezboleśnie; pracowaliśmy wtedy obaj w jego firmie. Pomimo całego wspólnego doświadczenia nie rozmawialiśmy o wojnie. Wciąż mam w pamięci jego uśmiech, z którym opuścił nas w Iraku w 2006 roku, kiedy to wrócił do domu, do dzieciaków. Wymieniliśmy historyjki o naszych dzieciach – nie mógł się doczekać rozpoczęcia sezonu futbolowego. Obiecałem mu, że zadzwonię, kiedy wygrają Patrioci, a Kowboje przegrają. Powiedział mi, że w takim razie nieprędko się odezwę… Wszystko to się teraz zmieni.
Rozchyliłem powieki, kiedy Lindsey z trzaskiem otworzyła drzwi do biura. Nie mam pojęcia, ile tak dumałem. Podniosłem na nią wzrok, a potem zerknąłem na swój telefon. Zrozumiała, że nie mam ochoty rozmawiać. Lindsey jest moją opoką, ale z niektórymi rzeczami po prostu muszę zmierzyć się sam – i ona o tym wie. Zamknęła drzwi, a mój telefon znowu się rozdzwonił.
Przekazałem Guyowi wszystkie informacje, jakimi dysponowałem. Był pełen niedowierzania. W 2008 roku Guy służył jako nasz oficer i pod odejściu z teamu nasza trójka przez lata utrzymywała bliski kontakt. Minuty ciszy na linii wlokły się niczym patrol dalekiego rozpoznania na irackiej pustyni.
– Cholera, tak mi przykro, Daubs. Daj mi znać, jak dowiesz się jeszcze czegoś. Jestem z tobą.
Zapewniłem go o tym samym i nalałem sobie następnego drinka.
Siedziałem w pokoju sam i wspominałem dobre czasy. Moje odejście z armii zmieniło związki z teamami. Od kiedy byłem poza, stałem się byłym kolesiem z akcji, facetem, który robił fajne rzeczy, ale zaczął nowy rozdział w swoim życiu. To nie jest może najbardziej chwalebna forma samorealizacji, ale tak już jest. Moje odejście z teamu zmieniło moje cele. Byłem na drodze do zostania asystentem lekarza, zrobiłem licencjat z nauk politycznych, miałem żonę i syna, i dom, i całe życie, które oddzielało mnie od tego, kim byłem jako koleś z teamu. A mimo to w pewien sposób czułem, że ciągnie mnie tam z powrotem. Szczególnie w chwilach takich jak te, w momencie śmierci brata, docierało do mnie, że człowiek z teamu nigdy nie jest tak naprawdę poza nim. Braterstwo zespala nas na dłużej niż tura, dłużej niż pluton, dłużej niższkolenie.
Przypomniałem sobie telefon, który wykonał do mnie Chris w 2009 roku, aby mi powiedzieć, że zmarł Ryan „Biggles” Job. To było moje wprowadzenie do śmierci poza teamem – i było bolesne. Mogłem dopatrzeć się sensu w śmierci na polu walki, ale Ryan przezwyciężył swoje rany i przez kilka lat żył pełnią życia, dopóki po chirurgii plastycznej nie wystąpiły komplikacje. Kiedy Chris zadzwonił i przekazał mi te informacje, poczułem złość, jakbym został oszukany. Nie pożegnałem się. Zaledwie na parę dni przed swoją śmiercią Ryan telefonował, aby powiedzieć mi, że jego żona jest w ciąży. Był taki szczęśliwy. A potem odszedł. Żałowałem, że nie powiedziałem mu więcej. Nie powiedziałem mu, jak bardzo byłem z niego dumny. Nie powiedziałem mu, jak wielką inspiracją był dla innych wokół siebie, w tym towarzyszy broni. Nie było powrotu. Zostały tylko wspomnienia, którymi można żyć.
Ryan był początkiem cyklu. Później było więcej telefonów i złych wieści. Więcej złości i wspomnień, i więcej poczucia, że jestem na zawsze związany z bractwem, bez względu na to, jak wiele czasu minęło, odkąd ostatnio nosiłem mundur. Pat Feeks. Nick Checque. Matt Leathers. Tim Martin. Lista się wydłuża. Każda kolejna strata ciągnie mnie z powrotem.
A teraz Chris opuścił nas równie nagle jak Biggles i inni, nie zostawiając nic poza wspomnieniami.
Za każdym razem wieści tego rodzaju wzbudzają tę samą wściekłość. To nie złość skierowana ku konkretnej osobie, ale gniew, że świat stracił ukochanego syna. Wspomnienia, które noszę o tych osobach, podtrzymują to twierdzenie. Byli gigantami wśród ludzi, ale nie ma już ich wśród nas. Kiedy myślałem o Chrisie, czułem kipiącą we mnie wściekłość.
Wlałem w siebie resztkę burbona. Jest tylko jeden adres, pod jaki można się udać, kiedy straciło się bliskiego przyjaciela: towarzysz broni. Brat. Musiałem wracać. Mój czas w teamie bezustannie przecina się ze ścieżkami teraźniejszości. To nieuniknione. Za każdym razem, gdy kogoś tracę, powracam do lepszych czasów, w których znałem go za życia. Wracamdo początku moich dni jako „człowieka żaby”[1]. Ta podróż niesie pociechę. Zabiera mnie z powrotem do bractwa, do krwi, potu i łez wylanych, aby zasłużyć na upragniony trud. Pomaga mi nie opłakiwać odejścia towarzysza, a raczej rozkoszować się luksusem, który był mi dany – że żyłem z nim i walczyłem u jego boku.
Chris i ja na ceremonii wręczenia odznaczeń po naszej turze w Ramadi
Wielu ludzi przez całe życie poszukuje jego sensu albo tropi godne pamięci doznania. Mój czas w teamie ze snajperami, z Chrisem był moim Świętym Graalem.
Odsunąłem szklaneczkę na bok i otworzyłem plik w komputerze. Gapiłem się na wspólne zdjęcie moje i Chrisa z ceremonii wręczenia odznaczeń w 2007 roku. W żyłach buzowała mi krew, poczułem falę energii. Potem wszyscy poszliśmy do knajpy Danny’s Island Bar, aby to oblać. Był tam mój ojciec, razem z Lindsey, Mamuśką Lee i jakąś setką płetwonurków z SEAL Team Three. Uśmiałem się, kiedy wspomniałem, jak to podchwyciłem spojrzenie ojca przy barze. Wyłapaliśmy paru niczego niepodejrzewających uczestników kursów płetwonurków bojowych i zaaplikowaliśmy im brankę do kilku ćwiczeń w ramach „budowania drużyny”. Pozwoliłem, aby moje myśli odpłynęły do późniejszej popijawy i poprawin w barze Far East Rock Ty Woodsa. Wspomnienia były jak żywe. Zawsze takie będą. Uśmiechnąłem się, kiedy pomyślałem o moich postępach w roli „żaby”.
Otworzyłem pudełko z płytą kompaktową i włączyłem filmik z 2006 roku z moim plutonem w roli głównej. Oglądałem go nabożnie po odejściu z teamu, ale wraz z upływem lat częstotliwość spadała. Tej nocy była odpowiednia pora, aby do niego wrócić. Gdy zbudził się dźwięk i ukazały się obrazy, były one tak żywe jak moja pamięć.
Wróciłem do źródła. Czułem, jak wciągają mnie dawne przeżycia, ludzie, z którymi walczyłem, i nasze wspólne wspomnienia. Wiedziałem, że żyłem pełnią życia. Choć tego lutowego dnia ktoś odebrał Chrisowi życie, nikt nie może mi odebrać moich wspomnień o nim. To samo dotyczy Bigglesa, Marca Lee, D-Rocka, JT i innych, którzy w pewnym stopniu mnie ukształtowali. Byłem znowu tam, gdzie zaczynałem. Znowu w teamie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Ang. frogman („człowiek żaba”) – zwyczajowe określenie komandosa SEAL. W teamach SEALs odziedziczono je po członkach Podwodnych Zespołów Wyburzeniowych Marynarki Wojennej z drugiej wojny światowej (przyp. red.).