Читать книгу Nowojorska skandalistka - Кейтлин Крюс - Страница 3

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

Wyglądała tak krucho i bezbronnie. Jack nie pojmował, co sprowadziło taką delikatną istotę rodem ze śmietanki towarzyskiej Manhattanu na tę surową skalistą wyspę. Urzekły go zielone oczy Larissy, w których krył się wieczny smutek – chociaż wiedział, że wszystko w tej dziewczynie jest kłamstwem, i gardził sobą za to, że daje się nabrać na ten fałsz.

A jednak kiedy zobaczył ją siedzącą przy stoliku, tak dziwnie samotną i zagubioną, mimo woli znów poczuł przypływ pożądania.

Flirtowała z nim teraz, prowokująco rozchylając pełne, zmysłowe wargi. Kusiła go, wabiła do siebie. Przypomniał sobie upajający smak jej pocałunków i to, jak zgrabnymi nogami obejmowała jego biodra. Ale nie był już tamtym dawnym mężczyzną, ulegającym swym zachciankom, zwłaszcza tak destrukcyjnym. Wiedział, jak niewiele kobieta tego rodzaju ma do zaoferowania komuś takiemu jak on, kto obecnie przedkłada swą społeczną reputację nad łatwe przyjemności.

– Nie próbuj znów mnie zwodzić – odparł lekceważąco, jakby jej widok nie pobudził jego zmysłów. – Jeden raz w zupełności mi wystarczył.

Uśmiechnęła się do niego. Ten niebezpieczny, zagadkowy uśmiech kusił go jak śpiew syreny, by zapomniał wszystko, co o niej wie, i po prostu nasycił się jej pięknym ciałem.

– Och, Jack – zamruczała miękko, a jego znów przeniknął zmysłowy dreszcz. – Wszyscy mężczyźni tak mówią… na początku.

Lecz Jack znał prawdziwą Larissę Whitney i wszystkie jej podłe postępki. Dlatego nie zwiedzie go jej rzekoma kruchość i bezradność. Wiedział, że pod czarującą powierzchownością tej kobiety kryje się bezduszna pustka.

Gdy teraz na nią patrzył, miał wrażenie, że spogląda w lustro, które świadomie rozbił przed pięcioma laty. I nie spodobało mu się to, co widzi. Larissa przypomniała mu dawnego siebie, o którym pragnął zapomnieć.

– W piątek o świcie z wyspy Maine odpływa prom – powiedział chłodno. – Chcę, żebyś na niego wsiadła.

Roześmiała się dźwięcznie, sprawiając, że Jack zatęsknił nagle za rzeczami, o których wiedział, że są fałszem – i o to też się obwinił.

– Rozkazujesz mi opuścić wyspę? – rzekła bez cienia lęku. – Jakie to władcze. Zaraz zemdleję ze strachu.

Jack przyjrzał się Larissie. Wyspa Maine była jego schronieniem, miejscem ucieczki podczas posępnych zim, niezaśmiecona wówczas tłumami bogatych turystów, którzy roili się na niej latem. Podczas miesięcy poza sezonem nie musiał być tym Jackiem Endicottem Suttonem – prawowitym dziedzicem dwóch wspaniałych amerykańskich fortun, a zarazem utrapieniem dla swego czcigodnego dziadka. Tutaj nie musiał się martwić, czy w przyszłości będzie potrafił zarządzać rodzinną fundacją charytatywną Endicott Foundation. Zaszyty na wyspie Maine pośród rybaków i poławiaczy krabów, którzy darzyli szacunkiem jedynie morze, a i to nie zawsze, mógł być po prostu sobą.

Nie pozwoli, żeby Larissa Whitney skaziła ten jego azyl swymi podstępnymi intrygami. A domyślał się, co sprowadziło ją tutaj, z dala od jej naturalnego terytorium wyższych sfer, mody, wytwornych przyjęć i plotkarskich tabloidów, i wcale mu się to nie podobało.

– Nawet nie spytałaś, co mnie tutaj przywiodło – powiedział i przyjrzał się uważnie nieprzeniknionej masce jej twarzy, jak zwykle gładkiej i pustej. Zirytowało go, że szukał w niej czegoś więcej. – To typowe dla ciebie, że skupiasz się wyłącznie na sobie.

– Wpadłeś do tej gospody jak współczesny Heathcliff z Wichrowych Wzgórz – zauważyła.

Zdawało się, że ta myśl przywołała marzenia. Lecz Jack ani przez chwilę w to nie uwierzył. Larissa, podobnie jak większość członków jej klasy społecznej, potrafiła w razie potrzeby być doskonałą aktorką. Lecz czy jest w niej coś więcej? Dlaczego wciąż pragnie się tego dowiedzieć?

– Wszystko tu jest takie romantyczne – dodała z westchnieniem.

– Chyba wiem, po co tutaj przyjechałaś – powiedział, ignorując tę udawaną kokieterię. Jej sztuczki kiedyś na niego działały, lecz te czasy już dawno minęły. – Naprawdę sądzisz, że to ci się uda? Zapomniałaś, że znam cię na wylot?

Zamrugała i przez moment miał wrażenie, że jest autentycznie zaskoczona, zaraz jednak uświadomił sobie, że właśnie o to jej chodziło. A potem rzuciła mu powłóczyste, uwodzicielskie spojrzenie. Naprawdę potrafiła świetnie grać. Miała nieodparty urok i wiedziała o tym. Śmiertelnie niebezpieczny.

Była tak blisko, że poczuł jej niepowtarzalny upajający zapach. Pamiętał ją lepiej, niżby chciał. Nagle pochyliła się naprzód i położyła dłoń na jego udzie. Jej dotyk palił go przez materiał dżinsów. Jack przypomniał sobie, jak bardzo niegdyś pożądał Larissy. Teraz wciąż tak było, ale nie zamierzał temu ulec.

Wstał, strącając jej rękę. Coś w nim pragnęło znowu pieścić jej krągłe kształty, usłyszeć krzyki rozkoszy, zatracić się w tej kobiecie. Lecz już wyrósł z gierek, które Larissa uprawiała z nim przed pięcioma laty, i nie chciał do nich wracać.

– Piątek – powiedział władczym tonem. – Prom wypływa o wpół do siódmej rano. To nie jest prośba.

– Podziwiam, jak świetnie znasz rozkład kursowania promów – odpowiedziała spokojnie. Dostrzegł w jej zielonych oczach coś, czego nie potrafił pojąć ani rozszyfrować. – Ale zrobię, co zechcę.

– Nie na tej wyspie – rzekł ostro.

Uniosła nieskazitelne brwi, a wyraz jej twarzy nieco ochłódł.

– Chyba nie muszę przypominać człowiekowi, którego przodkowie byli świadkami podpisania Deklaracji Niepodległości, że żyjemy w wolnym kraju.

– Z wyjątkiem tej wyspy – odparł z dumnym, aroganckim uśmiechem. – Ona należy do mnie.

Zrobiłam z siebie idiotkę, pomyślała Larissa w swoim pokoiku na mansardzie gospody, leżąc zanurzona po szyję w wodzie w żeliwnej wannie na nóżkach, pamiętającej zapewne jeszcze dziewiętnasty wiek.

Wyspa Endicotta.

Powinna się była tego domyślić. Podobnie jak pięć lat temu powinna się była oprzeć niebezpiecznemu urokowi tego mężczyzny.

Wyszła z wanny. Gdy włożyła miękki podkoszulek i obcisłe spodnie, usłyszała natarczywe pukanie do drzwi. Zamarła, a serce zabiło jej szaleńczo. To mógł być tylko jeden człowiek. Nie miała zamiaru go wpuścić. To byłoby dla niej groźniejsze, niż gdyby włożyła na głowę czerwony kapturek i powędrowała przez las pełen wilków.

A jednak jak zauroczona przeszła przez pokój do drzwi, bosa i wciąż jeszcze z wilgotnymi włosami. Nagle oblał ją żar większy niż przed chwilą w gorącej kąpieli.

Nie zapukał ponownie. Nie musiał. Wyobraziła go sobie stojącego na korytarzu. Czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu, zmysłowe usta, wysokie kości policzkowe, prosty nos, wysportowana sylwetka. Na twarzy wyraz bystrej inteligencji, która umożliwiła mu gładką przemianę z zakały rodziny w prezesa rodzinnej fundacji. Ta ewolucja zjednała Jackowi kolejne legiony kobiet darzących go bezgranicznym podziwem. Przestał już udawać beztroskiego ładnego chłopca i stał się urodziwym, władczym mężczyzną, co czyniło go jeszcze groźniejszym.

Pięć lat temu Larissa zdawała sobie z tego sprawę mimo przeżywanego załamania nerwowego, toteż po kilku upojnych dniach – i nocach! – odeszła od niego. Dlaczego więc teraz, mając o tyle więcej do stracenia, postąpiła wbrew zdrowemu rozsądkowi i wpuściła Jacka? Jakby nie potrafiła i nawet nie chciała się przed tym powstrzymać.

Stanął w progu w swobodnej pozie, przypominając wspaniały, imponujący posąg. A gdy Larissa napotkała jego spojrzenie, z wrażenia zaparło jej dech.

On jest zanadto niebezpieczny, a ja jestem zbyt słaba, pomyślała. Serce tłukło jej się w piersi. Zawsze w obecności tego mężczyzny czuła się bezradna, bez względu na to, co sobie wmawiała.

Wszedł do środka. Z trudem oderwała wzrok od jego kuszących, zmysłowych ust.

– Przesadziłeś, mówiąc, że jesteś właścicielem tej wyspy – rzuciła uznawszy, że najlepszą obroną jest atak.

– Ja nigdy nie przesadzam – odparł. Jego palące spojrzenie przeszywało ją na wylot jak laser i przyprawiało o zmysłowy dreszcz. – Nie muszę.

– Wyspa istotnie należała niegdyś do twojej rodziny – powiedziała rzeczowym tonem, powtarzając to, co wyszperała w Internecie swym smartfonem. – Ale twój dziadek przed mniej więcej trzydziestoma laty przekazał przeważającą jej część funduszowi powierniczemu Maine Coast, a jeszcze znacznie wcześniej oddał spory kawałek stanowi Maine. Obecnie pozostała ci tylko wielka stara posiadłość. Jakie to smutne – dorzuciła z wymuszonym śmiechem.

– Czyżbyś zebrała wszystkie te informacje jeszcze przed przybyciem na wyspę?

– To tendencyjne pytanie – odparła. Bliskość Jacka oszałamiała ją niemal do zawrotu głowy, lecz powtarzała sobie, że to tylko czysto fizyczna reakcja ciała na tego mężczyznę. – Znam cię od swojego dzieciństwa i wiem o tobie niemal wszystko, bezpośrednio lub pośrednio. Oczywiście, z wyjątkiem twoich głęboko ukrytych myśli, zakładając, że w ogóle takie miewasz.

– Uważam, że wprawiasz w zakłopotanie nas oboje – powiedział cicho. W jego ciemnych oczach zamigotało rozbawienie zmieszane z irytacją. – To nie mnie ludzie nazywają najbardziej bezbarwną i nieciekawą osobą na Manhattanie. Niezły wyczyn, Larisso. Musisz być z siebie dumna.

Poczuła ukłucie jakby bólu czy wstydu, lecz je stłumiła. Tabloidy pisały o niej takie i gorsze rzeczy, odkąd była nastolatką. „Bezbarwna” można uznać niemal za komplement w porównaniu z tym, jak jeszcze ją nazywano. Już dawno powinna się na to uodpornić. Co ją obchodzi, że Jack przyłączył się do tego chóru szyderców?

– Och, daj spokój – rzuciła. Starała się zbytnio nie przyglądać jego muskularnej klatce piersiowej i płaskiemu umięśnionemu brzuchowi pod obcisłym podkoszulkiem. – Pamiętaj, że znam cię od dawna, jeszcze zanim postanowiłeś wymyślić siebie na nowo i stałeś się najnudniejszym człowiekiem na świecie. Znam cię z czasów, kiedy potrafiłeś być zabawny. – Wzruszyła ramionami, znakomicie udając swobodną beztroskę. – Przez co najmniej dziesięć lat, zanim dobiłeś trzydziestki, uważano cię za najbardziej rozpustnego playboya w całym Nowym Jorku.

Zetknęła się z nim bliżej pod koniec tego okresu, choć wolałaby o tym zapomnieć. Wówczas niemal zyskał powszechny szacunek z powodu szczerej rozpaczy po śmierci ukochanej matki. Z tego, co wiedziała, ich przelotna weekendowa przygoda była tym, co przeważyło szalę na stronę potępienia. Cóż, jeszcze jeden grzech do jej długiej listy. Już dawno przestała je liczyć.

– Czy właśnie z tego błahego powodu tak bardzo mnie nienawidzisz? – spytała, miotana emocjami, które sama ledwo pojmowała. – Dlatego, że znałam cię wtedy? To nie fair. Znał cię wówczas niemal cały Manhattan.

– Nie czuję do ciebie nienawiści – odparł tonem, który zabrzmiał jak szorstka pieszczota.

Nieoczekiwanie otarł palcem kroplę wody po kąpieli spływającą z jej obojczyka. Jego dotyk sparzył ją i przeraził. W oczach Jacka ujrzała ogień namiętności, gniew i coś jeszcze, co lękała się nazwać.

Ale, na Boga, to coś sprawiło, że go zapragnęła!

– Co ty robisz? – spytała, nienawidząc się za drżenie głosu, które ją zdradziło, za bezradne pożądanie, jakie wzbudzało w niej nawet lekkie dotknięcie Jacka. Nazbyt ją pociągał. Raz zdołała od niego uciec, ale nie miała żadnej gwarancji, że ponownie dopisze jej takie szczęście.

Mimo to nie cofnęła się ani nawet nie poruszyła. W oczach mężczyzny dostrzegła błysk triumfu.

– Na wyspie Endicott niewiele jest rozrywek – powiedział, wodząc palcem przy dekolcie jej bluzki. A jednak jego spojrzenie było chłodne, taksujące. – A nie chcemy przecież, żebyś się nudziła. Widziałem, co się wtedy dzieje. – Parsknął krótkim śmiechem. – Chyba cały świat widział.

– Łatwo mnie znudzić i równie łatwo wtedy sfotografować – przyznała. – Teraz właśnie się nudzę.

Skwitował tę uwagę uśmiechem i rzekł, wciąż przesuwając palcem po jej skórze:

– Skoro tak nieoczekiwanie się spotkaliśmy, moglibyśmy przypomnieć sobie to jedno, co nam obojgu naprawdę sprawiało przyjemność. Co ty na to?

Chciała udać, że nie zrozumiała, o czym mówi, ale powstrzymał ją gorący błysk w jego oczach. Bała się, że Jack zademonstruje, co miał na myśli. Uważał ją za taką samą jak przed ośmioma miesiącami i pięcioma laty. Oschłą, twardą i pustą. Kobietę, która zniesie wszystko i której nic naprawdę nie zrani. Martwą. Traktował ją jak dawniej, a czyniąc to, niszczył ją taką, jak była obecnie – łagodniejszą i spokojniejszą.

Nie mogła na to pozwolić. Ale też nie mogła zdradzić się przed nim, że się zmieniła. W ten sposób ryzykowałaby o wiele więcej, gdyż Jack uznałby to za sztuczkę, grę. Ona zaś nie mogłaby się bronić, nie mogłaby wyjawić mu prawdy o tym, co jej się przydarzyło, a tym bardziej o tym, kim się stała, gdyż wciąż jeszcze usiłowała się tego dowiedzieć.

I śmiertelnie się bała poznać odpowiedź.

– Powiedziałeś, zdaje się, że jeden raz w zupełności ci wystarczył – przypomniała mu, zdobywając się na lekki ton. To był jej pancerz nie do przebicia. – Ale nie musisz się martwić. Większość mężczyzn takich jak ty nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć.

Oczy Jacka pociemniały i Larissa wstrzymała oddech.

– Sprawdź mnie – rzucił wyzywająco.

Ujął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Poczuła, że jest nieodwołalnie zgubiona. I wtedy pocałował ją namiętnie.

Nowojorska skandalistka

Подняться наверх