Читать книгу Nowojorska skandalistka - Кейтлин Крюс - Страница 4

ROZDZIAŁ TRZECI

Оглавление

Było gorzej, niż pamiętała, kiedy w ogóle pozwalała sobie na pamiętanie o nim. Ponieważ było lepiej.

O wiele lepiej.

Zmysłowe doznania wzbudzone jego pocałunkami i bliskością przetoczyły się przez nią jak tornado. Szalone pożądanie wstrząsnęło nią i rozrywało na strzępy. Ciało Jacka zdawało się płonąć pod obcisłym podkoszulkiem i Larissa zapragnęła wsunąć dłonie pod cienki materiał.

Całował ją bez końca, jakby nie zamierzał nigdy przestać. Zacisnęła powieki i przywarła do niego. Płonęła i topiła się pod jego dotykiem.

Wpadłam w prawdziwe tarapaty, pomyślała.

Tym razem nie była pijana, jak wtedy po całonocnej chaotycznej imprezie. Nic nie tłumiło oszałamiającego wpływu, jaki na nią wywierał. Pamiętała, że wówczas urok Jacka był niebezpieczny, lecz teraz pojęła, że nie doceniła erotycznej władzy, jaką ten mężczyzna nad nią sprawuje.

Była taka głupia.

A jednak odwzajemniała jego pocałunki, lgnęła do twardej ściany jego muskularnej klatki piersiowej. Nic nie mogła na to poradzić. Miała wrażenie, że Jack Sutton został stworzony specjalnie po to, by rozpalić jej zmysły i doprowadzić ją do szaleństwa.

Jednak nie była już tamtą dziewczyną, którą on, jakkolwiek przelotnie, poznał. Ta myśl przebiła się w końcu przez deliryczną mgłę spowijającą jej umysł. Wiedziała, co ryzykuje; Jack natomiast nadal odgrywał dawne sztuczki, stare partytury.

Nie mogła się oszukiwać, że to, co się teraz dzieje, jej nie zniszczy, tym razem ostatecznie. Podpowiadał jej to głęboki kobiecy instynkt, którego nigdy dotąd nie dopuściła do głosu.

Oderwała się więc od Jacka i cofnęła, jak powinna była uczynić od razu. Lepiej późno niż wcale, powiedziała sobie. To porzekadło można by odnieść do całego jej życia. Marna pociecha.

– No cóż – rzekła z udawaną beztroską, jakby całe jej ciało nie wyrywało się do Jacka, jakby jej serce nie waliło szaleńczo, a krew nie kipiała w żyłach z pożądania. – Widzę, że istotnie potrafiłeś się do mnie zbliżyć. Ale chyba będę musiała ci odmówić.

– Dlaczego? – wyrzucił z siebie niemal ze śmiechem, a w jego rozpalonym wzroku błysnęło niedowierzanie.

No właśnie, dlaczego?

Ponieważ nie była tamtą dawną lekkomyślną Larissą, która szukała jedynie przelotnej rozkoszy, aby nie myśleć o niczym innym. Nie mogła igrać z tym mężczyzną i wyjść z tego bez szwanku. Obawiała się, że już poniosła nieodwracalne szkody.

Dlatego wzruszyła ramionami i przybrała pozę „Larissy Whitney, bezdusznej, płytkiej flirciarki” niczym mocną zbroję. Nie odważy się odsłonić przed tym mężczyzną niczego więcej, niczego głębszego, co mógłby zniszczyć.

– Bo za bardzo tego chcesz – odparła lekkim tonem. Odwróciła się i podeszła do kominka. Na moment zamknęła oczy, by zebrać siły, a potem rzuciła mu przez ramię prowokujący uśmiech i dodała: – A to mnie nie bawi.

Nie powinien był tego zrobić – dotknąć, a tym bardziej całować. Ale dostrzegł w jej zielonych oczach błysk namiętności, którą chciał rozpalić, aby buchnęła płomieniem. Zapragnął tej dziewczyny jak narkotyku, a ona znów z nim igrała. Jedno kłamstwo w następnym, jak te rosyjskie lalki matrioszki, które kolekcjonowała jego matka.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo cię przestraszyłem – rzucił drwiąco. – Sądziłem, że nic nie zdoła tego dokonać.

– Boję się nietoperzy i skorpionów – odparła i udała, że się wzdryga. – Ale ciebie? Muszę cię rozczarować: ani trochę.

– Wiem, dlaczego tu przybyłaś – warknął gniewnie. – Przestań grać i po prostu to przyznaj.

Zerknęła na niego przez ramię, wciąż stojąc przy kominku. Jack nie mógł się pogodzić z tą fundamentalną sprzecznością w Larissie Whitney: zewnętrzna delikatność i kruchość zestawiona z jej prawdziwą zimną, bezduszną naturą, nadającą jej moc i niezniszczalność stali.

Jej zielone oczy powinny mieć twardość szmaragdów, lecz zamiast tego nieoczekiwanie ujrzał w nich przelotny zagadkowy cień, który jednak rozwiał się tak szybko, że mógł być tylko złudzeniem.

– Więc powiedz, dlaczego, twoim zdaniem, zjawiłam się tutaj – rzekła oschle.

Jack żałował, że nie widzi wyrazu jej twarzy. Gdyby chodziło o jakąś inną kobietę, mógłby nawet przypuścić, że zranił jej uczucia. Ale Larissa Whitney nie ma uczuć.

Z mimowolnym podziwem objął spojrzeniem jej wspaniałe ciało. Media nazywały ją jedną z największych piękności naszych czasów, a on miał niegdyś okazję osobiście potwierdzić tę opinię. Poznał jej kuszące kształty – pełne piersi, bujne biodra. Wiedział też, jak jej ciało wygina się i drży w ekstazie rozkoszy.

Teraz, ubrana w zwykłe czarne spodnie i obcisły podkoszulek, wydała mu się bardziej pociągająca niż w którymkolwiek z wytwornych strojów, w jakich dawniej ją widywał. Niemal jakby pasowała do tej surowej wyspy. Ale to tylko złudzenie, któremu nie wolno mu ulec, gdyż Larissa niewątpliwie wykorzystałaby to przeciwko niemu. Dla niej wszystko i wszyscy są orężem, którym sprawnie potrafi się posłużyć. Wiedział o tym lepiej od innych.

Była kimś w rodzaju czarownicy i przez minione lata często zastanawiał się, dlaczego aż tak bardzo uległ jej czarowi. Dlaczego jej wspomnienie wciąż go prześladowało, podczas gdy nie pamiętał tylu innych kobiet, które zdobył? Wciąż nie znalazł odpowiedzi, lecz obecnie to już nieistotne.

Odwróciła się do niego, wyrywając go z rozmyślań. Jej uśmiech był taki jak zawsze: wabiący, a zarazem odpychający. Jack zastanawiał się, dlaczego wbrew jego woli aż tak go fascynuje.

– Widzisz – rzekła prowokującym tonem. – Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, więc nie krępuj się i wyjdź.

– W przyszłym miesiącu odbędzie się zebranie zarządu firmy Whitney Media – wyrwało mu się.

Zobaczył, że Larissa lekko się skrzywiła, i pomyślał, że uderzył celnie. Po chwili jednak opanowała się. Poczuł coś w rodzaju cynicznego znużenia. Ale przynajmniej zdemaskował jej gierkę.

– Naprawdę zrobił się z ciebie nudziarz – stwierdziła. – Chyba o niczym nie miałabym mniejszej ochoty rozmawiać na tej samotnej wysepce pośród wzburzonego oceanu niż o koncernie Whitney Media.

– Słyszałem plotki – oznajmił. – Wszyscy słyszeli.

Larissa usiadła z podwiniętymi nogami w fotelu przy kominku.

– Manhattan żyje plotkami – odparła tym samym irytująco beztroskim tonem. – To miasto nigdy nie śpi, ponieważ jest zbyt zajęte powtarzaniem skandalicznych pogłosek, bez względu na to, czy są prawdziwe.

– Musisz się pojawić na tym zebraniu, prawda? – rzucił, ignorując jej uwagę. Nie potrzebował wysłuchiwać żadnych plotek o Larissie, gdyż sam dobrze ją poznał. – Postąpiłaś bardzo sprytnie, trzymając się przez ostatnie miesiące z dala od dziennikarzy. Ale teraz musisz udowodnić swojemu ojcu i jego krytycznie nastawionym wspólnikom, że jesteś naprawdę odpowiedzialna i godna zaufania. W przeciwnym razie uznają, że się nie nadajesz, i powołają pełnomocnika, który przejmie twoje obowiązki w firmie.

Powiedział jedynie to, o czym wiedzieli wszyscy biznesmeni czytający komentarze w „Wall Street Journal”. A jednak w szmaragdowych oczach Larissy zamigotał gniew lub może coś innego. Potem obdarzyła go uśmiechem Mony Lisy.

– Mówisz tak, jakbym od urodzenia walczyła o przejęcie kontroli nad firmą, niczym bohaterka kiepskiego serialu – mruknęła i spokojnie spojrzała mu w oczy. – Przykro mi, że muszę rozwiać twoje melodramatyczne domysły, ale mam pełnomocnika, odkąd pamiętam. – Skrzywiła się. – Nie znam nic nudniejszego niż zebrania zarządu, a ta firma nudziła mnie, jeszcze zanim trafiłam do przedszkola. – Uniosła brwi i zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. – A jak wiesz, nie lubię się nudzić.

– Twój ojciec i były narzeczony zajmowali się twoimi udziałami – rzekł bezlitośnie, ignorując jej przedstawienie. Bo co innego mogło sprowadzić tutaj Larissę, jeśli nie własny interes? Dlaczego w ogóle próbowała to ukryć? – Ale ten eksnarzeczony zniknął, a wszyscy wiedzą, że nie jesteś ulubienicą papy. To zebranie stanowi twoją jedyną szansę na przejęcie kontroli nad finansowym dziedzictwem w dającej się przewidzieć przyszłości.

Tak wyglądała brutalna prawda i Jack był zadowolony, że wyłożył ją na stół. Wydało mu się, że Larissa lekko się zaczerwieniła, ale mógł to równie dobrze być rumieniec od żaru ognia w kominku.

Chciał, aby przyznała się, że właśnie dlatego się tutaj zjawiła, a on miał jej posłużyć jedynie jako narzędzie do osiągnięcia zamierzonego celu. Wiedział, że gdyby Larissa pozyskała go sobie czy wręcz poślubiła, to ogromnie poprawiłoby jej reputację i perspektywy. Właściwie powinien jej współczuć. Czyż niedawne polecenie jego dziadka, zobowiązujące go do rychłego i korzystnego ślubu, nie jest tego samego rodzaju presją? Jack zjawił się na wyspie właśnie dlatego, by pogodzić się z nieuniknionym. Sytuacja ich obojga jest w gruncie rzeczy bardzo podobna.

Lecz w tym momencie Larissa westchnęła teatralnie i zalążek współczucia Jacka natychmiast się rozwiał. Nie, w niczym nie są do siebie podobni. On robi wszystko, by stać się godnym spadkobiercą rodzinnej spuścizny, natomiast Larissa pragnie jedynie nieskrępowanego dostępu do pieniędzy rodziny, aby następnie spędzić życie na trwonieniu majątku.

– Mam inne źródła dochodów – oświadczyła, niedbale machnąwszy ręką, jakby mówiła o pieniądzach rosnących na drzewach. Rzeczywiście w świecie fortun gromadzonych od stuleci często jest to bliskie prawdy. – To Theo miał obsesję na punkcie firmy Whitney Media. On i mój ojciec byli pochłonięci swymi korporacyjnymi rozgrywkami o najwyższe stawki. Ilekroć poruszali ten temat, konałam z nudów. Teraz rozmowa o tym też mnie nudzi.

Jack się roześmiał. Podszedł do siedzącej w fotelu Larissy i pochylił się, opierając dłonie o poręcze.

– Powiem ci, co o tym myślę – rzekł z nutą satysfakcji. – Przybyłaś na tę wyspę w porze sztormów, aby wciągnąć mnie w swoją małą bitwę, która rzekomo nic cię nie obchodzi. – Znów poczuł jej upajający zapach. – Jak wciąż powtarzasz, stałem się nudnie godny szacunku. Nie przypominam żadnego z twoich niebudzących zaufania kochanków celebrytów. Nadawałbym się więc doskonale do roli twojego sprzymierzeńca. To ogromnie poprawiłoby twój wizerunek w oczach ojca. Ugłaskałabyś papę, podając mu mnie na srebrnej tacy, prawda?

To fantastyczny plan, pomyślała Larissa. Wręcz genialny. Jej ojcu nic nie imponowało bardziej niż rodowód dorównujący jego własnemu lub go przewyższający. Bradford Whitney troszczył się wyłącznie o rodzinne dziedzictwo. Pod tym względem Larissa był dla niego nieustannym olbrzymim rozczarowaniem.

Kiedy przedstawiła w domu Theo Markou Garcię jako swojego chłopaka, a potem się z nim zaręczyła, najważniejsze było dla niej jego niskie pochodzenie, gdyż tej wady przyszłego zięcia ojciec w żadnym wypadku by nie przeoczył. Lecz nie doceniła Theo. Przejął kierowanie firmą i stał się dla Bradforda synem, którego nie miał. Ojciec nigdy jej nie wybaczył, że Theo w końcu ją porzucił, wskutek czego firma Whitney Media straciła fenomenalnie zdolnego dyrektora generalnego, zapewniającego znaczny wzrost zysków.

Jack Endicott Sutton byłby cudownym balsamem na zranione ego Bradforda i jego nieco odchudzony portfel akcji. Gdybyż Larissa, będąca czarną owcą rodziny i plamą na nazwisku Whitney, zdołała złączyć się z mężczyzną takim jak Jack. Jedynym spadkobiercą dwóch wspaniałych amerykańskich rodów: bostońskich potomków pierwszych osadników ze statku „Mayflower” oraz rodziny wywodzącej się z wyższych sfer Nowego Jorku – i ich olbrzymich fortun. Człowiekiem, który zmienił się z notorycznego rozpustnika w godnego zaufania, ciężko pracującego dziedzica niezmierzonych bogactw. Bradford nie posiadałby się z radości.

Ale, oczywiście, niczego takiego nie zamyślała. Odkąd przebudziła się ze śpiączki, usiłowała uciec od wielkomiejskiego zgiełku i nużących obowiązków, i wcale nie zamierzała powrócić do Nowego Jorku, zwłaszcza do firmy Whitney Media, a już w żadnym razie nie planowała związać się z szacownym Jackiem Suttonem.

Był ostatnią osobą, o której by pomyślała, ponieważ w jego obecności nie potrafiła zapanować nad swoimi zmysłowymi reakcjami. Lecz aby mu to wyjaśnić, musiałaby przyznać się do władzy, jaką nad nią posiadał, a to byłoby zbyt ryzykowne. Wolała już ścierpieć niepochlebną opinię o sobie.

– Milczysz? – rzekł, przywracając ją z powrotem do rzeczywistości. – Naprawdę sądziłaś, że zdołasz mnie oszukać co do prawdziwego powodu twojej obecności na tej niegościnnej wysepce? – Ukucnął przed nią. – Dlaczego po prostu się do tego nie przyznasz?

Larissa odetchnęła głęboko. A potem, ponieważ wiedziała, że i tak jej nie uwierzy, powiedziała mu prawdę.

– Nie miałam pojęcia, że cię tu zastanę. Nie przyszło mi do głowy, że jest tutaj rezydencja rodziny Endicottów. Chciałam po prostu znaleźć się w jak najodleglejszym zakątku świata. Nie mam żadnego przebiegłego planu dotyczącego mojego ojca. On mnie nic nie obchodzi, podobnie jak koncern Whitney Media.

Jack miał niedowierzanie wypisane na twarzy, toteż mogła dalej bezpiecznie mówić szczerze.

– Może po prostu próbuję się zmienić – rzekła z uśmiechem. – A czyż jakiekolwiek miejsce nadaje się do tego lepiej niż samotna wysepka w porze jesiennych deszczów?

Potrząsnął głową, zabrał dłonie z poręczy fotela i przesunął nimi po jej nogach od kolan do kostek, rozniecając płomień namiętności. Potem nieoczekiwanie ujął ją za ręce. Serce podskoczyło w piersi Larissy.

– Jesteś taka ładna, kiedy kłamiesz – powiedział niemal czule. – Czynisz z kłamstwa rodzaj sztuki. Chyba powinnaś być z tego dumna.

Poczuła się nagle rozczarowana i głęboko zraniona. Czyżby się spodziewała, że Jack Endicott jakimś cudem przedrze się przez wszystkie jej obronne zasieki i zobaczy ją taką, jaka jest naprawdę? Przecież wcale tego nie chciała. Więc skąd w niej ten ból?

Znała odpowiedź. Między nimi coś istniało – w tym, czego doznawała, kiedy jej dotykał, w sposobie, w jaki na nią patrzył. Sprawiał, że wyobrażała sobie, że mogłaby dla niego stać się inna, lepsza. Lecz pięć lat temu nie sprostała tej myśli i cokolwiek Jack w niej ujrzał, ona to zniszczyła. Ponieważ taka właśnie była – niszczyła wszystko, czego się tknęła.

– Rozumiem – rzekła i spojrzała na niego. – Czyli tobie wolno mieć niechlubną przeszłość, a potem w dogodnym momencie się zmienić, ale mnie nie. Dlaczego?

– Ponieważ jesteś Larissą Whitney – odparł z rozbawieniem.

Przeniknął ją chłodny dreszcz. Zapragnęła zmusić go, żeby uwierzył w jej przemianę. Wiedziała, że potrafiłaby tego dokonać, gdyby tylko się odważyła. Jednak zawsze była słaba i wybierała łatwe drogi, gdyż dzięki temu przynajmniej czuła się bezpieczna.

– A więc dobrze – odpowiedziała z uśmiechem, pogodzona z faktem, że sama myśl o tym, że mogłaby się zmienić, wydaje mu się komiczna i absurdalna.

– Zjedz ze mną kolację – zaproponował uwodzicielskim głosem.

Ten mężczyzna był wcieloną pokusą. Wiedziała jednak, że Jack w istocie nie pragnie jej, tylko swojego wyobrażenia o niej. A mimo to pożądała go do szaleństwa.

– Powiedział pająk do muchy – rzuciła, usiłując przybrać żartobliwy ton.

– Oboje wiemy, że to ty lubisz snuć pajęcze sieci intryg – rzekł beztrosko. Wstał ze swobodnym, niedbałym wdziękiem. – I kto wie, może uda ci się przekonać mnie do twojego przebiegłego planu? Próbuj.

Był taki arogancki, taki pewien, że odgadł wszystkie jej zamysły i gierki, przeniknął na wylot jej płytką duszyczkę.

– Dlaczego miałabym próbować, skoro już mi odmówiłeś?

– Skłoń mnie, żebym zmienił zdanie – rzekł zmysłowym głosem. Pod jego pożądliwym spojrzeniem poczuła się naga, bezbronna, zagubiona. – Zachęcam cię do tego.

Nowojorska skandalistka

Подняться наверх