Читать книгу Drugie podejście - Кристина Риччио - Страница 6
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеWprowadź zmiany
Nie udało mi się zasnąć, ale udało mi się znaleźć postój taksówek przed lotniskiem. Chociaż tyle. Jedziemy złą stroną ulicy do mojego nowego domu o nazwie Karlston, a ja wyglądam na migający za oknem Londyn.
Zgodnie z broszurą Studia za granicą, którą przeczytałam w Stanach z pięćset razy, po opuszczeniu samolotu powinnam odebrać bagaż i jednocześnie znaleźć koleżankę uczestniczącą w tym samym programie, żeby pojechać z nią do Karlstona jedną taksówką. Niestety na polecenie znalezienia koleżanki reaguję alergicznie. Moje próby spełzały na niczym setki razy. Przy podajniku bagaży specjalnie stanęłam obok wyglądającej na studentkę dziewczyny w niebieskiej kurtce marynarskiej, po czym przez następne pięć minut walczyłam z brakiem wiary w siebie i zastanawiałam się, co mam jej powiedzieć. Na przykład: „Cześć! Jedziesz do Karlstona?” albo „Cześć! Jadę do Karlstona”, albo „Cześć! Ty i ja – Karlston?”. Ale zanim zebrałam się na odwagę, żeby otworzyć usta, nieznajoma zauważyła swoją walizkę. Patrzyłam, jak śledzi ją wzrokiem, i nie odezwałam się, gdy ją ściągnęła i odeszła.
Jadę więc taksówką bez towarzystwa i nie mam z kim podzielić się opłatą wynoszącą pięćdziesiąt funtów. Zaliczę to na poczet próby generalnej bycia bardziej otwartą. Kiedy już dotrę do Karlstona, będę rozmawiać z obcymi. Będę zagajać rozmowę.
Na razie mijamy sklepy, których nazw nigdy nie słyszałam. Są inne. Wszystko jest już tak odmienne, że dotkliwie odczuwam odległość dzielącą mnie od domu. Ponad pięć i pół tysiąca kilometrów między mną i wszystkimi, których znam.
Wczoraj rodzice z poważnymi minami obserwowali, jak kieruję się do kontroli bezpieczeństwa na lotnisku. Miałam przez to wrażenie, jakbym jechała na wojnę czy coś.
Odruchowo sięgam do torby po komórkę, żeby sprawdzić wiadomości. Nie działa. Wrzucam ją z powrotem. Wiedziałam już wcześniej, że w Anglii będzie tylko bezużyteczną cegłą. Mój LG voyager jest za stary, żeby umożliwić mi prowadzenie rozmów międzynarodowych. Broszura Studia za granicą radzi zakup plastikowej tanizny, jaką w telewizji widzi się u uchodźców.
* * *
Taksówka zatrzymuje się na ulicy między ładnymi budynkami, białymi i z kolumnami, wyglądającymi bardzo wytwornie. Luksusowo. Wciągam bagaż po czterech stopniach prowadzących do tego z napisem „The Karlston”.
Wewnątrz widzę staroświecki hol z bordową wykładziną, po lewej typowy zaokrąglony kontuar, a po prawej stolik, za którym siedzą dwie osoby: trzydziestoletnia blondynka o jasnej karnacji i łysiejący czarnoskóry pięćdziesięciolatek. Przedstawiają się jako kierownicy londyńskiego programu: William i Agatha. Ta ostatnia podaje mi klucze do mieszkania. Numer trzy, pokój C. William kieruje mnie do drzwi po lewej stronie, za kontuarem, więc człapię tam z walizkami.
Otwieram wskazane drzwi i odkrywam za nimi schody. Schody! To drzwi do piwnicy. Stoję u szczytu wyłożonych wykładziną stopni wiodących w dół. Mam mieszkać w piwnicy? Wzdycham ciężko.
Może być. Uda ci się. Drugie podejście do studiów. Nie zawal.
Mam ze sobą torbę na ramię, walizkę podręczną i drugą, gigantyczną czarną. Poprawiam torbę na ramieniu, małą walizkę przesuwam przed siebie, a dużą chcę ciągnąć za sobą.
Robię jeden krok w dół, nagle czuję szarpnięcie i lecę do przodu.
– Kuźwa! – Poświęcam małą walizkę, łapię poręcz i na szczęście udaje mi się utrzymać w miejscu, a walizka stacza się z łomotem po jakichś dwudziestu stopniach. Po chwili odpycham się do pionu od drewnianego uchwytu.
Odwracam się i widzę, że moja gruba kurtka zimowa zahaczyła o poręcz u szczytu schodów. Świetny sposób, żeby się o mało nie zabić jeszcze przed dotarciem do pokoju. W głowie rozbrzmiewa mi głos Leo: „Potrafisz zrobić chociaż jedną rzecz, nie powodując zamieszania?”.
Uwalniam się zirytowana i powoli schodzę na dół z resztą bagaży. Obchodzę walizkę szerokim łukiem i rozglądam się po odnogach korytarza. Są trzy: na prawo, na lewo i za mną, równolegle do schodów.
– Nic ci nie jest? – słyszę z góry. Obracam się i widzę dziewczynę o pełnych kształtach, ciemnej skórze i pogodnym spojrzeniu piwnych oczu, ubraną w kurtkę marynarską w śmiałym odcieniu zieleni.
Dlaczego wszyscy mają modne kurtki? Czy teraz chodzi się tylko w marynarskich? Na ciemnych włosach do ramion, podkręconych na końcach jak w latach sześćdziesiątych, nieznajoma ma biały beret. Wygląda bardzo elegancko i wyrafinowanie, zupełnie nie tak, jakby właśnie wysiadła z samolotu.
Brak snu daje mi się we znaki i przez chwilę mam trudności z udzieleniem odpowiedzi.
– Yy, nieee, wszystko okej.
Dziewczyna w berecie rusza na dół ze swoją ogromną czerwoną walizką.
– Tylko się potknęłam… I moja walizka podręczna spadła ze schodów… – mamroczę. Mów wyraźnie.
– Myślałam, że to ty spadłaś. Hałas był nieziemski!
Czuję, jak płoną mi policzki. Odchrząkuję.
– Spoko… ee, nic mi nie jest. Nie ma się czym przejmować! – Podnoszę walizkę z podłogi i ruszam korytarzem równoległym do schodów.
– Dokąd idziesz? – pyta, schodząc z ostatniego stopnia. Znowu się obracam.
– Pod trójkę, pokój C. Zgaduję, że to tam, ale tak naprawdę nie mam pojęcia.
– O Boże, poważnie? Ja też! – Posyła mi szeroki uśmiech. Odwzajemniam go.
Na końcu korytarza widzimy dwoje drewnianych drzwi: 3B po lewej i 3C po prawej.
Przekręcam klucz w zamku tych 3C. Popycham je niezbyt mocno, a one otwierają się i uderzają lekko w ścianę. Przebiegam pokój wzrokiem. Stoimy przy długiej ścianie prostokątnego pokoju z szarą wykładziną. Trzy ściany nie mają okien, pod dwiema z nich stoją piętrowe łóżka. Jedno dokładnie na wprost wejścia, w którym stoję, a drugie na lewo. Tam gdzie znalazło się miejsce, pod ścianami upchnięto cztery jasnobrązowe szafy. Na trzeciej ścianie znajdują się drzwi do łazienki i duże lustro. Czwarta ściana to okno. No dobra, nie jest cała przeszklona. Jakieś czterdzieści procent to mur, a sześćdziesiąt to ogromne okno, w tej chwili zasłonięte żaluzjami. Pod nim stoi stół. Wciągamy swoje bagaże i pozwalamy, żeby drzwi zamknęły się za nami z cichym kliknięciem.
– Cudownie! – Dziewczyna w berecie porzuca bagaż przy drzwiach i mija mnie w drodze do jednego z łóżek. – Na tym jest moje imię! – Pokazuje mi niebieski folder, który ściągnęła z dolnego materaca.
Zostawiam swoje rzeczy pod ścianą i patrzę na folder leżący na drugim dolnym materacu. Nie dla mnie. Wskakuję na drabinkę, żeby spojrzeć na folder leżący na górze, ale nic tam nie znajduję. Muszę spać nad dziewczyną w berecie. Przedstaw się i zapytaj ją o imię, Shane.
Obracam się na drabince i w końcu się odzywam:
– Hej, tak w ogóle to jestem Shane!
Podnosi na mnie wzrok spod łóżka, gdzie przekłada już swoje rzeczy do dwóch wielkich szuflad.
– A ja Babe!
– Tak jak ta świnka z filmu o gadających zwierzętach?
Babe nadal się uśmiecha.
– Uwielbiam tę świnkę.
Zeskakuję z drugiego łóżka i wspinam się na górny materac pierwszego. Leżący tu niebieski folder podpisano „Shane Primaveri”. Łóżko jest już pościelone, leży na nim gładka czarna kołdra. Wygląda kusząco. Szkoda, że jest dopiero jedenasta.
Zeskakuję z drabinki. Chyba powinnam się rozpakować. Podnoszę z podłogi torbę, wyciągam z niej laptop i stawiam go na stole pod oknem.
– Babe? – pytam niepewnie. Słyszę szum procesora, gdy włączam swój macbook.
– Co? – Spogląda na mnie znad walizki.
– Miałabyś coś przeciwko, gdybym puściła w tle muzykę, gdy będę się rozpakowywać? Beatlesów albo coś?
– Rany Julek, uwielbiam Beatlesów. Tak, włączaj! – ekscytuje się Babe, klaszcząc dłońmi o uda dla pokreślenia swoich słów.
– Genialnie! – Odwracam się do komputera i odpalam iTunes. Rozlega się A Hard Day’s Night. Zamykam na chwilę oczy. Jestem w Anglii! Odwracam się i tanecznym krokiem podchodzę do walizki.
* * *
Kończę układanie rzeczy w szafie. W międzyczasie przybyła moja druga współlokatorka, która okazała się onieśmielająco wysoka. Sądzimy, że czwartej osoby nie będzie, bo na ostatnim materacu nie ma niebieskiego folderu. Będziemy trzymać na nim walizki. Babe już się rozpakowała. Leży na łóżku z laptopem na kolanach. Na ścianie przy jej materacu wiszą teraz zdjęcia i wycinki dotyczące Myszki Miki oraz fraza „Najszczęśliwsze miejsce na ziemi” wypisana ozdobną czcionką Disneya.
Druga współlokatorka, Sahra – wymawiane „sejra” – nadal się rozpakowuje. Ma duże ciemne oczy i opaloną skórę. Za każdym razem kiedy się odwraca, żeby spojrzeć na mnie i na Babe, jej proste ciemnobrązowe włosy do ramion tańczą wokół twarzy jak w reklamie szamponu. Już trochę zazdroszczę jej tego luzu. Ma na sobie modne botki na obcasie, szare dopasowane jeansy i szykowny kremowy sweter oversize.
Sahra jest na programie przygotowującym do studiów prawniczych i ma nadzieję, że przed snem pogada na Skypie z chłopakiem. Zdążyła już przypiąć do swojej ściany zdjęcie ich dwojga. Gdy wszystkie się już sobie przedstawiłyśmy i chwilę porozmawiałyśmy, zapadła między nami swobodna cisza, w której przekładałyśmy swój dobytek z walizek.
Wieszam ostatni sweter w przepełnionej szafie i ją zamykam. Do spotkania informacyjnego, na którym mamy zjawić się na górze o wpół do pierwszej, zostało jakieś trzydzieści minut. Przebieram się w białą koszulę i czarne jeansy, przechodzę przez mgiełkę rozpylonych perfum, myję zęby, poprawiam kręcone blond włosy i odświeżam makijaż, który – według czasu Wschodniego Wybrzeża – zrobiłam wczoraj rano. Jestem zbyt zmęczona, żeby policzyć, ile godzin faktycznie minęło. Wyciągam z kosmetyczki bransoletkę z czarnej gumy, którą dostałam na Gwiazdkę, i wciągam ją na nadgarstek. Od świąt nosiłam ją non stop i w samolocie czułam się bez niej tak jakby trochę naga. Jest czarna i ma jaskrawozielone liczby (4, 8, 15, 16, 23, 42). To z Zagubionych. A Zagubieni to najlepszy serial telewizyjny wszech czasów. Noszenie jego fizycznej części na ręce wzbudza we mnie dziwny dreszcz podniecenia. Chcę, żeby ludzie mnie o nią pytali, a wtedy bez ostrzeżenia zacznę zarażać ich swoją miłością. Zdjęłam ją na czas lotu, bo wydawała mi się złym omenem – w końcu cała akcja serialu obraca się wokół katastrofy lotniczej.
Po raz ostatni staję przed lustrem, żeby sprawdzić, jak wyglądam. Oczy, które czasami są niebieskie, dzisiaj błyszczą zimną szarością, a włosy spływają puszystą masą do połowy pleców. Gdy się rozpakowywałam, moja cera miała wampirzy odcień szarości, ale cienka warstwa bronzera przywróciła mi ludzki wygląd.
Mój laptop (nazywam go Sawyer) nadal stoi na stole i odtwarza muzykę. Ogromne okno jest szczelnie zasłonięte żaluzjami. Przechodzę przez pokój i odwracam się w stronę Sahry, jednocześnie owijając palce wokół cienkiego drążka do regulacji żaluzji. Współlokatorka wpycha do szafy czarną sukienkę, chyba już pięćsetną. Rozmawiaj z nimi tak, jakbyście się już przyjaźniły.
Odzywam się trochę głośniej, niż to konieczne, żeby mieć pewność, że obie mnie usłyszą:
– Dziewczyny, zastanawiam się, jaki widok mamy z piwnicy. O co w ogóle chodzi z tym oknem?
Babe wychyla się ze swojego łóżka i się do mnie uśmiecha.
– No nie? Pewnie ma dawać złudzenie, że nie mieszkamy w lochu.
Sahra zamyka szafę i opada na swoje łóżko.
– Otwórz je – żąda z powściągliwym uśmiechem.
– Okej. – Przekręcam plastikowy patyczek. Żaluzje odsłaniają widok na podwórze. Chociaż „podwórze” to słowo zdecydowanie na wyrost. Z ust wyrywa mi się śmiech.
– Ha! – Sahra przez chwilę uśmiecha się szeroko, a potem uruchamia własny laptop.
Za oknem jest jakieś trzysta metrów betonowego chodnika, a za nim kolejna ściana z ogromnym oknem, idealnie ukazującym jakąś kuchnię. Może naszą. W tym mieszkaniu mamy mieć wspólną dla mieszkańców wszystkich pokoi kuchnię, której okno najwyraźniej wychodzi prosto na naszą sypialnię.
Mamy jednak żaluzje zapewniające prywatność, więc to chyba nawet fajnie. Możemy szpiegować każdego, kto wejdzie do kuchni. Co za dziwaczne rozwiązanie architektoniczne. Kto wstawia w mur piwnicy wielgachne okno z widokiem na wspólną kuchnię…
Chłopak.
W kuchni jest jakiś chłopak. Stoi tuż przy oknie zwrócony w moją stronę. Jakim cudem nie zauważyłam go od razu? Myje naczynia dużą i grubą żółtą gąbką. Tuż pod oknem musi być zlew.
Nieźle wygląda. Atrakcyjny chłopak myjący naczynia. Czy na świecie istnieje coś bardziej pociągającego? Gapię się na niego, a po kilku chwilach on podnosi wzrok. Nawiązujemy kontakt wzrokowy przez dwa okna oraz trzysta metrów betonu i ten chłopak się do mnie uśmiecha. Wybucham.
Nie dosłownie. Ale pewnie znasz to uczucie, gdy przeszywa cię dreszcz, bo patrzysz na kogoś fajnego i nagle ten ktoś zauważa cię i dostrzega w tobie człowieka, z którym mógłby potencjalnie wejść w związek, więc nagle każda komórka twojego ciała dygocze z podekscytowania.
Nic nie mogę na to poradzić. Mój umysł natychmiast przeskakuje do:
CEL 3. Pocałować chłopaka, który ci się podoba.
Odwzajemniam uśmiech, a potem odwracam wzrok, żeby nie wyjść na dziwaczny posąg, który się na niego gapi. Jak mam go poznać? Instynkt podpowiada mi, że powinnam usiąść do laptopa z nadzieją, że wpadnę na nieznajomego później.
Zerkam na niego ukradkiem. Na czarnej skórzanej kanapie po drugiej stronie pomieszczenia siedzi jeszcze jeden, ciemnowłosy chłopak, którego nie widzę za dobrze.
Może mogłabym udać, że idę zobaczyć kuchnię? Ale nie chcę iść tam sama. Mogę zapomnieć języka w gębie, a wtedy przyda się ktoś, kto wypełni pustkę. Chyba mam kołatanie serca. Znowu odwracam się do Sahry i Babe, nieudolnie próbując zgrywać luz.
– Dziewczyny, może chcecie obczaić kuchnię? – pytam szybko.
* * *
Ostatni raz podbijałam do chłopaka w ósmej klasie. To właśnie wtedy między mną i kuzynostwem otworzyła się przepaść. Wcześniej się kumplowaliśmy, zwłaszcza z Leo, bo jesteśmy w podobnym wieku, a jego rodzina mieszka na tej samej ulicy. Kiedyś Leo przychodził do nas i chował się w moim pokoju za każdym razem, gdy wkurzył czymś stryjka Dana (czyli często).
Kiedy miałam trzynaście lat, zebrałam się na odwagę i wysłałam wiadomość do Louisa Watsona. I zaczęliśmy do siebie pisać w którąś niedzielę podczas cotygodniowego grilla Primaverich. Siedziałam w domu przy komputerze stryjka Dana, a reszta licznej rodziny była na zewnątrz w basenie. W pewnym momencie do środka zawędrował dwunastoletni Leo, zobaczył mnie i oznajmił wszystkim, że kocham się w Louisie Watsonie. Drwili sobie ze mnie przez resztę wieczoru. Najpierw Leo, potem reszta chłopców, później stryjkowie, a w końcu tata. Gdy spotkanie dobiegło końca, byłam rozpaloną i mokrą od potu kupką zażenowania. Już nigdy więcej nie odezwałam się do Louisa. Dzisiaj nie ma przy mnie nikogo z rodziny. Pogadam z tym fajnym chłopakiem.
W wyprawie do kuchni towarzyszy mi Babe. Kierujemy się razem z powrotem ku schodom, a za nimi skręcamy w lewo. Bądź otwarta, bądź towarzyska, cokolwiek zrobisz, bądź kontaktowa.
Zatrzymujemy się przy drzwiach do kuchni. Obok nich znajduje się klawiatura numeryczna. Najwyraźniej do wejścia potrzebny jest kod.
– Mówili nam coś o kodzie? – pytam Babe.
– Może jest w tych niebieskich folderach, które zostawili nam na łóżkach? – sugeruje.
Na szczęście po obu stronach drzwi są wąskie pionowe okna, przez które widzą nas chłopacy. Otwiera nam ten z kanapy. Jest wysokim Azjatą o krótkich włosach i ciepłych brązowych oczach.
– Cześć! – wykrzykuje, szczerząc się jak głupi do sera. Jest tyczkowaty, ma na sobie czarną koszulę oversize i luźne jeansy. – Witajcie w kuchni! Jestem Atticus.
– Cześć – odpowiadamy chórem.
– Jestem Babe – ciągnie moja współlokatorka.
– A ja Shane – dodaję.
Chłopak, który uśmiechnął się do mnie przez okno, teraz stoi zwrócony w naszą stronę, nadal przy zlewie, opierając się o blat i trzymając ścierkę. Napotyka moje spojrzenie i znowu się uśmiecha. Nie szeroko, odsłaniając zęby, ale półgębkiem, luzacko. Ma na sobie koszulę w kratę i jeansy. Jego jasnobrązowe włosy są niedbale zmierzwione. Ma jasną cerę (chociaż daleko mu do mojej trupiej bladości), zaróżowioną, jakby niedawno przypiekł się na słońcu. Jest wyluzowany, opiera się tak i wygląda… na wyluzowanego. Co ja wyprawiam? Stoję niezdarnie pośrodku pomieszczenia obok Babe. Odruchowo biorę się ręką pod bok, a potem ją opuszczam, bo mam wrażenie, że to wymuszona poza. Następnie znowu kładę ją na biodrze. A później znowu opuszczam. Jezu Chryste.
– Cześć, jestem Pilot – mówi chłopak.
Bądź towarzyska.
– Pilot? Jak pilot? – Słowa wypadają ze mnie, zanim mam okazję się nad nimi zastanowić.
Co?
– No chyba… – Wygląda na trochę zdezorientowanego.
– Jak pierwszy odcinek serialu! – ciągnę. Przestań paplać.
– Tak, dokładnie tak! – Atticus śmieje się pod nosem i opada na kanapę.
Niemal wyrywa mi się: „Pilot z Zagubionych był super!”, ale zanim mi się to udaje, Pilot stwierdza:
– Taa, moi rodzice naprawdę uwielbiają oglądać telewizję.
– Co? – rzuca Babe z niedowierzaniem, a ja w tym samym czasie mamroczę:
– Ojej, ja też uwielbiam oglądać telewizję!
Atticus i Pilot wybuchają śmiechem.
O nie, to był żart. Policzki mi płoną, więc spuszczam głowę. Podczas rozmów z atrakcyjnymi chłopakami mam tendencję do paplania bez sensu i zbyt wolnego myślenia.
Chichoczę pod nosem, wlepiając wzrok w płytki pod stopami Pilota, i czuję, jak zażenowanie powoli mnie opuszcza. Po chwili otwierają się za nami drzwi i do kuchni zagląda Agatha.
– Hej, mieszkańcy trójki, robię obchód. Zaraz zacznie się spotkanie informacyjne. Byłoby super, gdybyście poszli na górę.