Читать книгу Drugie podejście - Кристина Риччио - Страница 8
ROZDZIAŁ 4
ОглавлениеChyba mi się tu spodoba
Idziemy razem chodnikiem po Londynie. Pilot i ja. Ja i Pilot. Fajny chłopak, który jest dla mnie miły. Z którym odbyłam rozmowę. Moje serce tańczy. Oraz zastanawia się, czy to randka.
Nie, to nie randka, ale… coś.
Słońce wisi nisko na niebie, a ulice są pełne spieszących dokądś ludzi. Co kilka minut ze świstem mijają nas czerwone piętrowe autobusy. Nie mogę powstrzymać idiotycznego wyszczerzu, który pojawia się na moich ustach za każdym razem, gdy rozglądam się w zdumieniu jak ktoś, kto po raz pierwszy wyszedł na zewnątrz. Kiedy próbuję rozluźnić twarz w jakimś naturalniejszym wyrazie, uśmiech sam na nią wraca.
– Są tu te czerwone piętrusy, które widuje się w filmach! – Mój głos wprost ocieka zachwytem. – To takie surrealistyczne. Nigdy nie byłam za granicą, a teraz po prostu tu jestem.
Zerkam na Pilota, potem patrzę przed siebie, znowu na niego, znowu przed siebie. Jak często powinnam na niego patrzeć? Czy to spoglądanie na niego będzie dziwne czy niespoglądanie? Znowu na niego zerkam. Uśmiecha się bardziej subtelnie. Oczy błyszczą mu tak, jakby również ekscytował się Londynem, ale tłumił to pod warstwą opanowania.
Truchtamy w ciszy wzdłuż Kings Gate w domniemanym kierunku sklepu. Pilot trzyma ręce w kieszeniach. Mijamy jeden ładny biały dom z kolumnami za drugim, aż w końcu zatrzymujemy się na ruchliwym skrzyżowaniu.
– Myślisz, że to tu mamy skręcić? – pytam.
Rozglądam się za wysokimi słupkami z zielonymi tabliczkami podającymi nazwy ulic, które wszyscy znamy i kochamy w Stanach – i nie widzę ani jednego. Już tęsknię za GPS-em w telefonie.
– Wydaje mi się… – Pilot mruży oczy, patrząc na drugą stronę ulicy. – Że musimy iść na wprost do następnego skrzyżowania.
Odwracam się i obrzucam go nieufnym spojrzeniem.
– Brzmisz tak, jakbyś miał tylko jakieś sześćdziesiąt dwa procent pewności.
Unosi dłoń, żeby pogładzić się po brodzie, i rozgląda się teatralnie na prawo i lewo.
– Powiedziałbym raczej, że jestem tego pewny w trzydziestu siedmiu procentach.
– Gdzie są znaki? – Kręcę głową na wszystkie strony. Nie ma żadnych słupków. To całkiem zbija mnie z tropu.
Broszura Studia za granicą rozwodziła się nad pewnym fenomenem o nazwie „szok kulturowy”. Podczas lektury go wyśmiałam, bo dajcie spokój, co za idiotyzm. Ale, cholera, chyba go właśnie przeżywam.
– No dobra, mam już czterdzieści trzy procent pewności, że musimy iść prosto jeszcze do następnego skrzyżowania – stwierdza Pilot.
Spoglądam w lewo i robię kilka kroków, wychodząc na jezdnię.
– Shane! – Pilot łapie mnie za ramię i ciągnie do tyłu akurat w chwili, gdy niecałe pół metra przede mną przejeżdża samochód.
Robię tak głęboki wdech, że zasysam chyba całe powietrze w promieniu trzystu metrów, i czuję przypływ adrenaliny. Pilot puszcza moje ramię, gdy odwracam się ku niemu śmiertelnie przerażona.
– Jasna cholera, zapomniałam, że samochody tutaj nadjeżdżają z drugiej strony. Jezu Chryste! – Zakrywam twarz dłońmi.
Jestem tu zaledwie od czterech godzin, a już niemal wpadłam pod samochód i zabiłam się na schodach.
– Nie przejmuj się. Sam tak kilka razy o mało wczoraj nie zginąłem. – Pilot zaczyna przechodzić przez ulicę, więc w milczeniu za nim podążam. – No ale nie zginąłem, bo pamiętałem, żeby przed wejściem na jezdnię rozejrzeć się w obie strony. – Odwraca się po wejściu na chodnik i uśmiecha złośliwie.
Posyłam mu zdumiony uśmiech.
– Zamknij się! – wybucham i odruchowo walę go w ramię. Ułamek sekundy później patrzę w osłupieniu na własną rękę. – O Boże, przepraszam. Nie chciałam cię uderzyć. Czasami mam nawyk bicia ludzi…
Przerywa mi śmiechem.
– Masz nawyk bicia ludzi?
– Nie. – Mój głos robi się znacznie wyższy. – No, nie biję ludzi. Matko.
– Aha.
– Oj no, czasami lekko kogoś trzepnę.
Mruży oczy.
– Czy to poważny problem? Chodzisz na jakieś spotkania albo coś?
– Nie! – Z trudem powstrzymuję śmiech.
– Aha. – Nadal uśmiecha się złośliwie.
– Dlaczego się tak złośliwie uśmiechasz? – protestuję.
Nie przestaje.
– Przestań – piszczę. Zanim dociera do mnie, co robię, znowu dzielę go w ramię. Matko przenajświętsza. Wyjąkuję przeprosiny.
A on uśmiecha się szerzej i odskakuje z udawaną zgrozą.
– I znowu ta przemoc. Właśnie uratowałem ci życie, a ty mnie tak traktujesz.
Znowu ukrywam twarz w dłoniach i się śmieję.
Docieramy do kolejnego skrzyżowania i skręcamy w prawo w jakąś ulicę bez nazwy. Trudno mi się skupić na czymkolwiek oprócz Pilota. Tak blisko siebie idziemy. Patrzy na mnie z zaciśniętymi ustami, jakby powstrzymywał uśmiech.
Robię głośny wydech.
– Może rzeczywiście mam problem – przyznaję najposępniej, jak tylko mogę. – Postaram się nad nim panować.
– Pierwszy krok to akceptacja – oznajmia wyniosłym tonem i lekko stuka mnie w ramię. Kolejny raz parskam śmiechem. Nagle widzę przed sobą szyld z czerwonymi literami układającymi się w nazwę „TESCO”. Brzmi znajomo.
– To ten sklep, tak? Tes-ko – Sprawdzam dźwięk tego słowa. – Ciekawa nazwa dla sklepu.
– Shane. Ciekawe imię dla dziewczyny – droczy się ze mną.
Mrużę oczy.
– Pilot. Ciekawe imię dla człowieka – odcinam się.
Tym razem to on parska.
Kiedy otwierają się przed nami drzwi, atakuje nas znajomy hałas: skrzypienie wózków, płynąca spod sufitu muzyka tła i monotonne bipnięcia skanerów przy kasach.
– Shane, to jakiej muzyki słuchasz? – pyta Pilot, gdy podnoszę koszyk.
– Muzyki? Kto cokolwiek wspominał o muzyce? Przyszliśmy po jedzenie. – Bezwstydnie chichoczę ze swojej obcesowości. Zwykle nie odzywam się w ten sposób do osób, które dopiero co poznałam. Znowu patrzę na Pilota. – Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Na pewno jest podchwytliwe.
– Po prostu jestem ciekawy – odpowiada niewinnie.
– Piszesz muzykę, więc na dziewięćdziesiąt procent jesteś muzycznym snobem.
– Wcale nie. – Milknie na chwilę i unosi kącik ust. – No dobra, ale tylko troszeczkę.
Znowu szczerzę się jak głupi do sera.
– Chcesz zwiedzić wszystkie alejki? Nie masz nic przeciwko? Bo ja bardzo chcę zobaczyć je wszystkie. – Wchodzę z determinacją w pierwszą, a Pilot wlecze się za mną. – Patrz na napoje. Widzisz butelki? Są trochę węższe od naszych! – Macham energicznie w stronę półek.
Uśmiecha się szeroko.
– No więc miałaś mi powiedzieć, czego słuchasz – wraca do tematu. Wchodzimy w kolejną alejkę.
– Różnych rzeczy – odpowiadam dyplomatycznie, sięgając po słoik nutelli i wkładając go do koszyka. – Doceniam wszystkie gatunki muzyczne. – Mijamy masła orzechowe i dżemy. – Lubię Beatlesów…
– Czekaj. – Pilot zamiera w połowie drogi.
– Co? – pytam niepewnie.
– Beatlesów? – Niemal szepcze. – Nie gadaj. Lubisz ich? Niemożliwe. Nie gadaj…
Przewracam oczami.
– Przestań – przerywam.
– Nie gadaj!
– Przestań! – piszczę nieludzkim głosem.
– Uwielbiam ich! Myślałem, że nikt oprócz mnie ich nie zna. – Uśmiecha się promiennie.
Uciekam w następną alejkę. Wchodzę między półki z pieczywem i słyszę śmiech Pilota. Ten chłopak naprawdę mi się podoba. Zatrzymuję się przy makaronach. Są w torebkach. Co to ma być? W Stanach pakujemy je w pudełka!
– Wszystkie makarony są w torebkach! – Odwracam się do Pilota, spodziewając się, że podzieli moje zaskoczenie.
Wygląda tak, jakby znowu miał się ze mnie nabijać.
Staram się nie uśmiechnąć.
– Chodzi mi o to, że w Stanach większość makaronów jest w pudełkach! – tłumaczę.
Kręci głową, uśmiechając się od ucha do ucha.
– To interesująca ciekawostka, Pilocie. Będziesz zadowolony, że zwróciłam na nią twoją uwagę, gdy w przyszłości będziesz musiał o tym wiedzieć… biorąc udział w teleturnieju z wiedzy ogólnej na temat Anglii.
Wrzucam paczkę do koszyka i skaczę – słodki Jezu, czy ja naprawdę podskakuję? – wzdłuż regału do sosów pomidorowych, gdzie zamieram w bezruchu. Cofam się nieznacznie, żeby mieć pewność, że niczego nie przeoczyłam, po czym mimowolnie robię głośny wdech. Zjawia się przy mnie Pilot.
– Wszystko w porządku? – upewnia się.
– To te sosy – wyjaśniam.
Drgają mu usta.
– Obraziły cię?
– Nie, ale zobacz. Mają tu tylko dwa rodzaje sosu pomidorowego. W jakim świecie żyje Anglia, że są tylko dwa rodzaje sosu! – Żywo gestykuluję dla podkreślenia swoich słów.
Cofa się o krok, teraz już szczerząc zęby, i od niechcenia wskazuje na sosy, a potem na mnie.
– Czy ty naprawdę zachłysnęłaś się z powodu sosu?
– To poważna sprawa. – Do twarzy napływa mi krew.
Sięgam niezdarnie po słoik, żebyśmy mogli już opuścić tę alejkę. Gdy ściągam go z półki, razem z nim do krawędzi zjeżdża drugi. Wstrzymuję oddech i rzucam się, żeby złapać słoik, ale jestem zbyt wolna. Odskakuję, gdy rozbija się na posadzce. Szkło pęka i sos rozbryzguje się na moje buty.
Zamieram, wpatrzona w podłogę. Nie mogę uwierzyć, że na oczach Pilotach upuściłam słoik sosu. Kurna, kurna, kurna.
Po chwili ktoś odciąga mnie od strefy katastrofy i wciąga w drugą alejkę. To Pilot… Po raz drugi trzyma mnie za ramię. Śmieje się. Stajemy między półkami z alkoholem.
Puszcza moją rękę i spogląda na mnie znacząco.
– Zamordowałaś sos, Shane.
Kręcę głową.
– To był wypadek – bronię się skrzekliwym głosem.
Pilot przegląda regały, w końcu pochyla się i podnosi skrzynkę angielskiego piwa o nazwie Strongbow. Cmoka, kręci głową i tłumi uśmiech w drodze do kasy.
– Przemoc trwa w najlepsze – stwierdza rozbawiony.
* * *
Do Karlstona wracamy wolniejszym krokiem. Nagle dochodzę do wniosku, że chcę mówić na Pilota „Pizza”, ale nie wiem, czy mogę. To fajne słowo, a my jesteśmy przyjaciółmi, nie? Albo kimś w tym rodzaju. Tam gdzie jest przezwisko, tam jest więź. A przynajmniej ja zawsze tak mówię.
– Mogę nazywać cię Pizza? – wypalam w ciemność. – Przepraszam. Nie pytałabym, ale naprawdę chciałabym tak do ciebie mówić – kończę niepewnie.
Zerkam na niego i widzę uśmiech. Odrobinę się rozluźniam.
– Jasne, Morderczyni Sosów.
Uśmiecham się promiennie.
– Och, ale wolałabym, żebyś mnie tak nie nazywał – odpowiadam grzecznie.
Parska.
– Dużo osób mówi już na ciebie Pizza? – pytam.
– Nie, to nowość.
Moje serce śpiewa na myśl, że wymyśliłam nową ksywkę, której nie używa nikt inny.
– A jak na ciebie wołają? – drążę zaciekawiona.
– Pilot… albo Pi.
– Pi? Jak ta liczba? To do ciebie nie pasuje. Wydaje się takie zimne. Więcej jest w tobie z pizzy. Ona jest ciepła, wspaniała i przepyszna… – Sama sobie przerywam. Otwartość to jedno, a ten tekst to zupełnie co innego.
Pilot dziwnie na mnie patrzy. Spuszczam oczy na ziemię i czuję, jak przepełnia mnie zażenowanie. Przez kilka chwil idziemy w milczeniu.
– Zamierzasz opisać przygodę ze sklepu na swoim blogu? – zagaduje.
– O tak. – Łapię się nowego tematu. – Planuję cały artykuł o fenomenie makaronu w worku zamiast w pudełku.
– Nie mogę go przegapić – obwieszcza poważnie. Śmieję się. – Jak nazywa się twój blog?
Otwieram gwałtownie oczy. Nie przemyślałam tej części, w której będę musiała podać mu nazwę swojego bloga. Pilot znowu się do mnie uśmiecha.
Ponownie skupiam uwagę na chodniku.
– Eee, wiesz co? Nie warto. Naprawdę nie chcesz wiedzieć. – Troszkę przyspieszam. Wydaje mi się, że od akademika dzieli nas jedna przecznica. Może uda mi się uniknąć odpowiedzi na to pytanie.
– Ej, powiedziałaś, że mogę przeczytać twoje teksty – wyrzuca mi cichym głosem.
– To dziwaczna nazwa – wyznaję.
– Jaka?
Nadal idę energicznym krokiem w milczeniu.
– Shane! – Pilot przyspiesza, żeby się ze mną zrównać, i wybucha śmiechem, pochwytując moje spojrzenie. – Musisz mi powiedzieć.
Uśmiecha się promiennie, przyprawiając mnie o zawrót głowy. I dreszcz podniecenia. Zatrzymuje się, ja robię to samo. Uśmiechamy się do siebie.
– Francuskiarbuzdziewiętnaście – mamroczę jednym ciągiem.
Pilot chichocze.
– Przepraszam, co? Francuski. Arbuz. Dziewiętnaście? – upewnia się.
– Francuskiarbuzdziewiętnaście. – Zaciskam usta, żeby się tak bardzo nie szczerzyć. On się szczerzy.
Nonszalancko wzrusza ramionami.
– Okej. Francuski arbuz dziewiętnaście. Co w tym dziwacznego? Normalna nazwa. Właściwie to nudna. Znam z pięć innych osób, które używają jej w necie. Jesteś Francuzką?
– Nie. – Czuję się zażenowana. I próbuję tak wyglądać.
Unosi brwi.
– Po prostu… uwielbiam francuskie tosty. – Wbijam spojrzenie w jego buty.
– Och, ja też. Kto ich nie lubi? – odpowiada szybko.
Unoszę na niego spojrzenie i widzę, że stoi bliżej. Jak mu się to udało? Chyba się trzęsę. Moje nogi przeszywa dreszcz niepokoju. Czuję się niestabilna, jakby następny podmuch wiatru mógł zdmuchnąć mnie z powierzchni ziemi. Nie jestem pewna, co teraz. Wymiana spojrzeń robi się intensywniejsza. Słowa wydobywające się z moich ust są ciche:
– Uwielbiam też arbuzy i liczbę dziewiętnaście, więc zrobiłam to co każda inna racjonalna osoba na moim miejscu i połączyłam je w dziwaczną zbitkę, która będzie mnie prześladować do końca życia.
Pilot kiwa głową.
– A więc francuski arbuz.
Czy jest jeszcze bliżej?
– Dziewiętnaście – kończę za niego.
Co się dzieje? Czy chodnik się rusza?
– Moim zdaniem to odjazdowa nazwa.
Stoimy bardzo blisko siebie. Jego oczy znajdują się zaledwie kilka centymetrów od moich. Ściskam torbę z zakupami, jakby od tego zależało moje życie. Serce łomocze mi jak zajechana tokarka.
Spuszczam wzrok na pęknięcie w superczystym londyńskim chodniku, a kiedy po chwili znowu podnoszę oczy, Pilot stoi metr ode mnie, odwrócony w stronę akademika.
– No popatrz, wróciliśmy. – Jeszcze raz na mnie patrzy. – Gotowa zebrać wszystkich i zacząć się integrować?
Gapię się na niego.
– Aa, taa, jasne. Nie śpię od trzydziestu czterech godzin, co mi szkodzi jeszcze kilka… Mam na ipodzie kilka gier na przełamanie lodów, będą idealne.
Pilot uśmiecha się od ucha do ucha i wbiega po schodkach do budynku. Robię długi wydech, który boleśnie świadomie wstrzymywałam od pół minuty.
* * *
W naszym pokoju jest niemal całkowicie ciemno. Sahra już śpi, ale ja nagle odżyłam. Siadam na łóżku, włączam laptop jako źródło światła, biorę długopis i otwieram nowy horkruks na czystej stronie.
11.01.2011 – godz. 1.03
Przed chwilą dodałam do znajomych na Facebooku wszystkich moich współlokatorów (Babe Lozenge, Sahrę Merhi, Atticusa Kwona i Pilota Penna) i skończyłam pisać do rodziców e-mail, żeby dać im znać, że wszystko poszło dzisiaj dobrze. Nie wymyśliłam jeszcze najlepszego sposobu na bezpośrednią rozmowę, bo mój jednorazowy telefon ma ograniczoną liczbę minut. Światło w pokoju jest zgaszone, więc piszę przy włączonym ekranie Sawyera. Patent się sprawdza.
Po zakupach z Pilotem wszyscy (oprócz Babe, która po spotkaniu informacyjnym poszła na górę do kolegi) spotkaliśmy się w kuchni i usiedliśmy niepewnie wokół stołu. Tak przy okazji – stojące przy nim krzesła są beznadziejne. Atticus przez kilka minut opowiadał lekko o tym, że z niecierpliwością wyczekuje zanurzenia się w środowisko teatralne Londynu, a my słuchaliśmy go, kulturalnie rzucając słowo czy dwa, ale nie ciągnąc tematu. Miałam wrażenie, że zaraz ogarnie mnie lęk społeczny i zamknę się w sobie, ale Pilot akurat przełamał ciszę, wyciągając kupione wcześniej piwo. A ja otworzyłam Taboo. Czy raczej odpaliłam Word Kinish, wersję Taboo na ipod. Nic nie przełamuje lodów lepiej od gry w Word Kinish. (Oczywiście wypełniłam swój ipod grami towarzyskimi, gdy postanowiłam udzielać się towarzysko na wyjeździe).
Zaczęłam podchodzić do rywalizacji trochę za poważnie, ale chyba wszyscy dobrze się bawili. Często zmienialiśmy skład drużyn. Moja zawsze wygrywała, bo jestem zawodowcem. Kilka lat temu grałam w Taboo / Word Kinish z kuzynami w każde wakacje.
Najgorzej szło Sahrze. Łatwo się wkurzała, gdy bez użycia zakazanych wyrazów nie potrafiła opisać słowa, które miała odgadnąć jej drużyna. Zamiast gadać naokoło, wydawała z siebie fuknięcia irytacji, aż czas mijał. Nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony wydaje się miła, a z drugiej – chłodna. Nie uśmiecha się, kiedy ze mną rozmawia, a jej wypowiedzi składają się z krótkich, urywanych zdań. Nie wiem, czy chodzi o to, że mnie nie lubi, czy po prostu tak ma.
Żałuję, że nie zabrałam ze sobą kart. Muszę kupić jakąś talię tutaj. Gdy wszyscy angażują się w grę, dzieje się coś magicznego. Kiedyś rozgrywaliśmy partyjkę po każdym spotkaniu rodzinnym. Primaveri są zwykle głośni i zawzięci, a ja normalnie nie biorę udziału w ich rozmowach. Wolę, żeby o mnie zapomnieli, niż negatywnie ocenili albo skarcili, bo powiem coś, co im się nie spodoba. Ale kiedy gramy w karty, zapominam o tym strachu. Znika też napięcie między mną i kuzynami. Automatycznie robię się bardziej pewna siebie i mam coś do powiedzenia.
Mam nadzieję, że Pilot lubi grać w karty. Dzisiaj się zaangażował. Może nie aż tak jak ja, ale wystarczająco, żeby było fajnie. Atticus też.
Atticus studiuje aktorstwo. Bardzo łatwo się z nim rozmawia. Ma szczególny urok, który powoduje, że czuję się mniej samotna. Właśnie skończył czytać Zaginiony symbol i nie mogę się doczekać, żeby przy najbliższej okazji porozmawiać z nim o Danie Brownie. Atticus podchodzi do teatru z ogromną pasją i chce się dostać na praktyki na West Endzie. Niedawno zerwał ze swoim chłopakiem przez przyjazd tutaj, ale nie wydaje się tym zbytnio przejęty. Ekscytuje go wizja obracania się wśród Brytyjczyków. Jako jedyny razem ze mną podskakiwał i wrzeszczał podczas gry w Word Kinish – Sahra i Pilot woleli siedzieć spokojnie za stołem.
Z całych sił staram się powstrzymać to rosnące tsunami podekscytowania, które wzbudził dziś po południu widok Pilota w kuchni, ale teraz – w ciemności i tuż przed snem – zalewają mnie niepoważne myśli i nic nie mogę na to poradzić. Moglibyśmy ze sobą chodzić? Na bank w pewnym momencie prawie się dzisiaj pocałowaliśmy.
On jest taki… no, cool. Na pewno już się całował. To, że nigdy w życiu jeszcze się nie całowałam, jest moją piętą achillesową. Nie znoszę bycia niedoświadczoną. Nie podoba mi się, że nie da się tego nauczyć z książki. Nie cierpię siódmych potów, którymi się oblewam za każdym razem, gdy ktoś wspomni o zabawie w „ja jeszcze nigdy”, bo tak bardzo boję się, że zostaną poruszone tematy seksualne. Jak to się stało, że mam dwadzieścia lat i jeszcze nie trzymałam żadnego chłopaka za rękę? To nie byłby problem, gdybym tego nie chciała, ale jest inaczej. A nigdy nawet nie byłam blisko.
Ale teraz… okazję mam tuż przed nosem.
Po głowie już chodzi mi słowo „chłopak”. Rodzina zadręcza mnie pytaniami o moje życie miłosne od siedmiu lat. Jak mogłabym o tym nie myśleć? Do tej pory dobrze było mi samej, ale chcę w końcu poczuć, jak to jest, gdy komuś tak na mnie zależy. Gdy otacza mnie od tyłu ramionami. Nie chcę tej pięty achillesowej.