Читать книгу Modlitwa, której potrzebujemy - Ks. Michał Lubowicki - Страница 7

Kto potrzebuje modlitwy?

Оглавление


To znaczy, że moja modlitwa nie jest potrzebna Panu Bogu. Naprawdę. Bo – tak na zdrowy rozum co niby miałaby Mu dawać? Do czego wszechmocnemu, doskonałemu, absolutnie szczęśliwemu Bogu miałaby być potrzebna moja modlitwa? Poprawiać Mu humor? Dawać dobre samopoczucie, wynikające z potwierdzonej moimi pieniami świadomości, że jest lubiany i szanowany przez szerokie grono ludzkich fanów, do których i ja należę? Chronić Go przed poczuciem osamotnienia? Wolne żarty! Prawda jest taka, że to ja potrzebuję modlitwy. Bogu ona nic nie dodaje, nie ubogaca Go, nie stanowi dla Niego „wartości dodanej” do Jego nieskończenie szczęśliwej, boskiej egzystencji.

Czy to znaczy, że ostatecznie Bogu moja modlitwa lub jej brak są z grubsza obojętne? Bóg się nie „cieszy”, kiedy ja się modlę? Brzydko mówiąc, ni Go to ziębi, ni grzeje? Otóż nie. Bowiem dla nie do końca znanych nam powodów Bóg stworzył i ukochał ssaka zwanego człowiekiem na tyle, by chcieć go zaprosić i dopuścić do takiej relacji z sobą, do jakiej nie zaprosił żadnego innego stworzenia. Poszedł w tej miłości tak daleko, że traktuje mnie jak swoje dziecko. I choć moje dziecięce gaworzenie (to bardzo delikatne określenie, bo przepaść między Nim a mną jest przecież nieporównywalnie większa niż między mną a mikrobem) nie stanowi dla Niego żadnej „wymiernej” korzyści, to pragnie go z całego serca i całym sobą, bo mnie kocha. Czyste szaleństwo z Jego strony.

Takie nieco brutalne, przyznaję postawienie sprawy na samym początku jest konieczne, bo my jednak dość często żywimy i pielęgnujemy w sobie przeświadczenie, że nasza modlitwa służy przede wszystkim Panu Bogu. Stąd wynika nasze podejście do niej jako do obowiązku. Dodajmy: kolejnego obowiązku w rzędzie naszych licznych codziennych obowiązków i zadań, na których wypełnienie wiecznie brakuje nam czasu i sił. Wychodzimy mniej lub bardziej świadomie z błędnego i fatalnego w konsekwencjach założenia, że to Pan Bóg potrzebuje naszej modlitwy i dlatego jej od nas oczekuje, żąda. Mam sto tysięcy spraw na głowie obowiązki domowe, pracę, dzieci, takie i inne kłopoty, troski, zmartwienia, aktywności, mniej lub bardziej formalne zobowiązania wobec innych ludzi, no i jeszcze do tego wszystkiego gdzieś na końcu tej upiornie długiej kolejki stoi Pan Bóg i, gniewnie przytupując nogą, czeka aż wypełnię dzienną normę modlitwy. A jak nie wypełnię tej normy, przynajmniej symbolicznie, to On się zdenerwuje, obrazi, strzeli niebiańskiego focha, a wtedy wiadomo konsekwencje mogą być nieprzyjemne. Więc mówiąc brutalnie lepiej jakkolwiek „odwalić” już tę nieszczęsną modlitwę i mieć „zaliczone”, być w porządku.

Tu dotykamy problemu szerszego niż samo podejście do modlitwy, ale niemniej istotnego. A mianowicie tego, że dość często myślimy i zachowujemy się tak, jakby w wierze szło głównie o to, żeby „być w porządku”, „żyć porządnie”. Na czym polega życie chrześcijańskie? O co w nim chodzi? O co chodzi w byciu wierzącym? Zapytajcie ludzi wychodzących z kościoła po niedzielnej mszy świętej. No jak to, o co? Żeby żyć porządnie! To znaczy przestrzegać przykazań, nie kraść, nie cudzołożyć, nie palić, nie wpychać staruszek pod tramwaje, nie deptać trawników, chodzić w niedzielę do kościoła, nie kłamać, nie tarmosić kota za ogon, nie wywoływać wojen, wracać do domu przed północą niechybotliwym krokiem. Tyle, że to guzik prawda. W moim życiu chrześcijańskim wcale nie chodzi o to, żebym żył porządnie. Żeby żyć porządnie nie trzeba być chrześcijaninem, ani w ogóle wierzyć. Od kiedy zeszliśmy z drzewa, w ciągu długich wieków żyła na świecie i nadal żyje cała masa bardzo porządnych ludzi, którzy nie są ani trochę wierzący. Wiara nie polega na tym, że żyję porządnie, ale na tym, że żyję wiecznie. Mam w sobie życie wieczne, czyli życie z Boga. Takie, jakie On ma w sobie. Takie, jakim On sam żyje. Życie, przy którym moje obecne jest wegetacją bakterii gnilnych na suchym szkielecie. Życie przerastające wszystkie moje pragnienia i marzenia wzięte razem i pomnożone do sześcianu. Jego własne, Boskie Życie. Chce mi je dać. Marzy o tym, bo jestem Jego dzieckiem. Tylko On może mi je dać. Sam go sobie nie dam, nie wytworzę, nie wypracuję, nie kupię, nie zdobędę. Ono jest tylko w Nim i tylko od Niego mogę je dostać. Tu nie idzie o jakąś moralną poprawność, ale o jakość życia, które mam w sobie. O to, czy to jest tylko życie biologiczne, psychiczne, emocjonalne pewnego wyjątkowo rozwiniętego ssaka, czy egzystencja boskiej jakości.

W tej perspektywie cała nasza „chrześcijańska porządność” jest w pewnym sensie jedynie efektem ubocznym noszenia w sobie życia, które jest z Boga. Moja relacja z Bogiem, dzięki której otrzymuję od Niego Jego życie, jest właściwą przyczyną takiego, a nie innego mojego postępowania, myślenia, postrzegania rzeczywistości i podejmowanych przeze mnie decyzji. Jest ktoś, kto mnie kocha i kogo ja kocham. I dlatego ze względu na Niego i na to, co nas łączy pewne rzeczy robię, a innych staram się ze wszystkich sił unikać. Ale to efekt uboczny tej relacji.

Modlitwa jest sposobem utrzymywania relacji z Bogiem. Jest więc nieodzownym warunkiem mojej wiary, skoro ta polega na życiu życiem, które On mi daje. Wiara to nie zespół takich czy innych przekonań dogmatycznych i etycznych, to nie kiedyś raz zadeklarowana sympatia, ale relacja z Osobą. To trochę tak, jak w mediach społecznościowych. Mogę mieć dziewięciuset pięćdziesięciu dziewięciu znajomych, ale z iloma z nich utrzymuję relacje? Z tyloma, z iloma rzeczywiście się komunikuję. Komunikuję się, czyli rozmawiam, a nie tylko wysyłam życzenia na święta i urodziny na zasadzie „kopiuj-wklej”. O prawdziwej komunikacji mogę mówić tylko w przypadku tych, z którymi mam kontakt w miarę regularny i rzeczywiście polegający na rozmowie, a nie tylko na przekazywaniu sobie mniej lub nawet bardziej osobistych informacji. Tak samo jest w wierze. Jestem wierzący, to znaczy utrzymuję regularną, realną relację z Bogiem. A utrzymuję ją nie inaczej, jak przez modlitwę, bo ona jest właśnie sposobem komunikowania się z Nim.

Zatem, to ja potrzebuję modlitwy. Potrzebuję modlitwy, bo potrzebuję Boga. Póki sobie tego nie uświadomię i nie przyjmę za pewnik, to będę w modlitwie dreptał w miejscu. A właściwie to nawet nie zacznę się modlić. Będę jedynie wypełniał „obowiązek”, odrabiał „pańszczyznę” i płacił „haracz”, których nikt ode mnie nie wymaga. Będę „obrażał” Boga moją modlitwą, robiąc mu „łaskę”, której On nie potrzebuje. A co najgorsze w ten sposób skutecznie zamknę się na życie, które On chce mi dawać. Moja wiara i modlitwa będą jedynie jarzmem dźwiganym przez niewolnika, skrycie marzącego o zrzuceniu go z obolałych i zmęczonych pleców.

Wypada zauważyć jeszcze jedno, choć zabrzmi to okropnie „niepoprawnie” i „obskurancko”. A mianowicie: jeśli już uznaję istnienie Boga godnego tego miana, to moja modlitwa należy Mu się z samego faktu tego kim On jest i kim ja jestem względem Niego. Nie w imię Jego domniemanych potrzeb, ale w imię prostej uczciwości intelektualnej. Skoro istnieję wyłącznie dzięki Niemu, to ignorowanie faktu Jego istnienia zakrawałoby na ordynarną niewdzięczność. Istnienie Boga i moje istnienie dzięki Niemu po prostu domagają się jakiegoś odniesienia do Niego z mojej skromnej strony. Na czym innym mogłoby ono polegać, jeśli nie na modlitwie?


Modlitwa, której potrzebujemy

Подняться наверх