Читать книгу Muza Koszmarów. Strange the Dreamer. Tom 2 - Laini Taylor - Страница 5

1
Jak klejnoty, jak opór

Оглавление

Kora i Nova nigdy nie widziały żadnego Mesarthima, ale wiedziały o nich wszystko. Tak jak każdy. Nigdy nie widziały też szafiru, a jednak wiedziały, że ich skóra jest błękitna jak szafir.

„Jak lodowa góra”, mawiała Kora. Te widywały ciągle. Wiedziały, że Mesarthim oznacza „Sługę”, choć nie byli to zwyczajni służący, ale bojowi magowie imperium. Potrafili latać albo ziać ogniem, albo czytać w myślach, albo zmieniać się w cień. Przychodzili i odchodzili przez rozcięcia na niebie. Mogli uzdrawiać, zmieniać kształt i znikać. Mieli wojskowe atrybuty, nieprawdopodobną siłę i potrafili przepowiedzieć, jak umrzesz. Oczywiście nie posiadali tych wszystkich darów jednocześnie, każdy otrzymywał jeden i nikt nie miał wpływu na to, co to będzie. Talent drzemał w nich, a Mesarthim czekał – jak rozżarzony węgielek na podmuch wiatru – na owo szczęście, na wyczekiwane błogosławieństwo, na ten zaszczyt.

Matka Kory i Novy została wybrana przed szesnastoma laty, w dniu, kiedy Mesarthimowie po raz ostatni przybyli do Rievy. Dziewcznki były wówczas jeszcze maluchami i nie pamiętają Sług o niebieskiej skórze ani ich szybującego, metalowego statku powietrznego, nie pamiętają również swojej matki, bo Mesarthimowie zabrali ją daleko stąd i uczynili jedną z nich. Nigdy już nie powróciła.

Przysyłała im listy z Aqi, cesarskiego miasta, gdzie, jak pisała, ludzie nie byli biali albo błękitni, ich skóra miała różne kolory. Pałac z boskiego metalu unosił się w powietrzu, przemykał z jednego miejsca na drugie.

Moje drogie – pisała do nich w ostatnim liście, który przyszedł osiem lat temu – wylatujemy. Nie wiem, kiedy powrócę, lecz z pewnością będziecie już wtedy dorosłymi kobietami. Zróbcie coś dla mnie: dbajcie o siebie i pamiętajcie, bez względu na to, co usłyszycie, że wybrałabym was, gdyby dano mi jakikolwiek wybór.

Zimą w Rievie nagrzewano w ogniu płaskie kamienie i nocą wsuwano je sobie pod futra, którymi okrywano się przed snem, lecz kamienie szybko się ochładzały i uwierały w żebra, przez co dziewczynki często się budziły. „Wybrałabym was…” Te słowa były dla nich jak rozgrzane kamienie, które nigdy nie traciły swojego ciepła ani nie siniaczyły ciała. Kora i Nova nosiły je ze sobą wszędzie, gdziekolwiek szły. A może raczej przywdziewały je niczym klejnoty. Niczym opór. Ich twarze zdawały się mówić „ktoś nas kocha”, kiedy patrzyły na Skoyë albo nie chciały się kulić przed ojcem. Nie było to dużo, listy zamiast matki, a odkąd Skoyë przypadkiem wyrzuciła je do ognia, pozostało im jedynie wspomnienie. No i miały jeszcze siebie nawzajem.

Kora i Nova – towarzyszki, sojuszniczki, siostry – były nierozłączne, jak wersy kupletu, które bez kontekstu straciłyby swe znaczenie. Ich imiona mogły być równie dobrze jednym – Korainova – bo rzadko mówiono o nich osobno, a kiedy się rozdzielały, żadna nie wydawała się sobą, jak połówka skorupy małża, którą rozłupano i rozerwano na dwie części. Zostały dla siebie stworzone, miejsce jednej było przy drugiej. Nie potrzebowały magii, aby przejrzeć myśli tej drugiej, wystarczyły im tylko spojrzenia, bo ich nadzieje były bliźniacze, choć one same bliźniaczkami nie były. Stały ramię przy ramieniu, razem przeciwko przyszłości. Czymkolwiek życie mogło je przytłoczyć, jakkolwiek mogło je zawieść, zawsze wiedziały, że mają siebie.

A wtedy powrócili Mesarthimowie.

***

Nova ujrzała ich pierwsza. Wybrała się wówczas na plażę, dopiero co zdążyła się wyprostować i odgarnąć włosy z oczu. Musiała zrobić to przedramieniem, bo w jednej dłoni trzymała spory hak do wyławiania ryb, w drugiej nóż do filetowania. Zacisnęła na nich palce jak szpony, ręce aż do łokci lepiły jej się od krwi. Czuła, jak przyschnięta posoka klei się i pęka na jej skórze, kiedy przeciąga ramieniem po czole. Coś błysnęło na niebie, podniosła głowę, aby się temu przyjrzeć.

– Kora.

Lecz siostra jej nie słyszała. Na twarzy Kory, również umorusanej krwią, gościło jedynie odrętwiałe skupienie. Nóż chodził w tę i we w tę, oczy miała puste, jakby jej umysł udał się w inne, milsze miejsce, gdzie podobnie nieprzyjemna robota nie byłaby potrzebna. Truchło uula spoczywało pomiędzy dziewczynami, do połowy odfiletowane. Plaża zasłana była jeszcze kilkunastoma podobnymi trupami, nad którymi nachylały się sylwetki podobnych młodych kobietek. Cyrsy skrzeczały piskliwie, tocząc batalie o resztki, a na płyciźnie kłębiły się kolcoryby i dziobate rekiny, znęcone słodkawo-słonawym odorem. Trwała Rzeź, najgorszy okres w roku w Rievi, a przynajmniej dla kobiet i dziewcząt. Mężczyźni i chłopcy uwielbiali ten czas. Nie dzierżyli wtedy bowiem ani haka, ani noża, ale włócznię. To oni zabijali, odcinali ciosy i rzeźbili z nich trofea, a resztę zostawiali, jak padła. Oprawianie zwierząt należało do kobiet, nieważne, że potrzeba do tego mięśni i wytrzymałości, której mord nie wymagał. „Nasze kobiety są silne”, chełpili się stojący na cyplach rybacy, którzy nie musieli się przejmować fetorem i muchami. I faktycznie były silne, ale też zmęczone i osowiałe z wysiłku, umazane cuchnącymi wydzielinami wypływającymi z martwych istot, tak jak i Nova, kiedy wypatrzyła kątem oka błysk na niebie.

– Kora – powtórzyła. Tym razem jej siostra uniosła głowę i skierowała spojrzenie w tę samą stronę.

Zupełnie jakby Nova, choć przecież zauważyła tę rzecz jako pierwsza, nie potrafiła tego widoku przetworzyć, póki Kora również nie spojrzała. Gdy tylko oczy jej siostry nareszcie skupiły się na jasnym błysku, obie poczuły, jak przechodzi przez nie dreszcz ekscytacji.

Statek powietrzny.

Statek powietrzny zwiastował nadejście Mesarthimów.

A Mesarthimowie oznaczali…

Ucieczkę. Ucieczkę od uuli i mozołu. Od tyranii Skoyë i ojcowskiej apatii, a także mężczyzn, którzy ostatnimi czasy zrobili się uciążliwi. Przez miniony rok coraz częściej przystawali, gdy przechodziły obok nich, patrząc od Kory do Novy i od Novy do Kory jak na przeznaczone na obiad kury. Kora miała siedemnaście lat, Nova szesnaście. Ojciec mógł wydać je za mąż, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota. Bodaj jedynym powodem, dla którego jeszcze się na to nie zdecydował, była Skoyë, ich macocha, niechętna stracić swe niewolnice. Bo to na nie spadała znaczna część pracy, to one opiekowały się gromadką przyrodnich braci. Ale nie mogła zatrzymać ich na zawsze. Dziewczęta były darami, którymi należało się podzielić, nie ukrywać, a może raczej bydłem na handel, czego świadomy był każdy ojciec pożądanej córki. Kora i Nova mogły się podobać, z ich włosami jak len i jasnymi, brązowymi oczyma. Miały delikatne nadgarstki, które skrywały zadziwiającą siłę, i choć zasłaniały swoje figury pod warstwami wełny i skórami uuli, nie było im łatwo ukryć wydatnych bioder. Miały dość krągłości, aby ogrzać futra na noc, i uchodziły za dobre pracownice. Ich panieństwo nie miało trwać długo. Z pewnością do Głębizimy, zanim nadejdą ciemne miesiące, będą już czyimiś żonami, zamieszkają z tym, który przedstawi ich ojcu najlepszą ofertę. I nie będą już dłużej razem. Nie chodziło nawet o to, że zostaną rozdzielone czy że nie chciały być niczyimi żonami. Najgorsza będzie utrata towarzyszącej im ułudy.

Jakiej?

„To nie jest nasze życie”.

Odkąd sięgały pamięcią, powtarzały sobie te słowa, głośno i w myślach. Umiały patrzeć na siebie w ten wyjątkowy sposób, z pełną skupienia intensywnością, co było równie skuteczne jak mowa. A gdy bywało gorzej: trwała akurat Rzeź i oprawiały truchło za truchłem lub kiedy Skoyë wymierzała im policzek albo zimą kończyło im się jedzenie, spojrzenie to pomagało im mocniej wierzyć w tę ułudę. „To nie jest nasze życie. Pamiętaj. To nie jest nasze miejsce. Mesarthimowie przybędą i zostaniemy wybrane. To nie jest nasze prawdziwe życie”. Obojętne, co by się nie działo, powtarzały sobie tę mantrę bez wytchnienia. Gdyby jedna została bez drugiej, już dawno by pomarły, jak płomień świecy, który chroni samotna dłoń. Były we dwie i dzięki temu mogły przetrwać, wiara odbijała się w nich wzajemnie, przekazywały ją sobie, nigdy nie były same, więc nie mogły zostać zwyciężone.

Nocą szeptały do siebie, fantazjując, jakimi darami zostaną obdarzone. Staną się potężne, tak jak ich matka, co do tego miały pewność. Zostaną bojowymi czarodziejkami, a nie pannicami na wydaniu przymuszonymi do zamążpójścia czy córami-niewolnicami. Mesarthimowie zabiorą je do Aqi, gdzie przejdą trening wojskowy, ich skórę muśnie boski metal, a kiedy przyjdzie czas, one również wylecą przez rozcięcie biegnące przez niebiosa, aby przynieść cesarstwu chwałę, będą bohaterkami o skórze błękitnej jak szafiry i lodowe góry, obie piękne jak gwiazdy.

Tymczasem lata mijały, a Mesarthimowie nie przybywali. Siostry tkały swoją ułudę coraz cieńszymi nićmi i kiedy patrzyły na siebie, szukając dawnej wiary, którą sobie wzajemnie przekazywały, znajdywały jedynie lęk. „A co, jeśli to jednak jest nasze życie?”

Każdego roku w wigilię Głębizimy Kora i Nova szły na śliski od lodu szlak przy przełęczy, skąd patrzyły na krótkie westchnienie słońca, wiedząc, że zobaczą je dopiero za miesiąc. Jeśli ich ułuda się rozwieje, będzie tak, jakby utraciły słońce, lecz nie na miesiąc, a na zawsze.

Błyśnięcie statku powietrznego było jak powrót światła.

Nova wydała z siebie krzyk ekscytacji, Kora roześmiała się z radości, ulgi i… poczucia winy. „Bo jak to tak, dzisiaj?”, chciałaby zapytać ów statek. Szczebiot jej krystalicznie czystego śmiechu rozszedł się po całej plaży. „Naprawdę?”

– Nie mogliście przylecieć tydzień temu? – zawołała Nova, odrzucając głowę do tyłu, jej głos również rozbrzmiewał radością i ulgą, naznaczonymi tą samą szorstkością.

Całe lepiły się od potu, smrodu i juchy, oczy miały czerwone od odoru wnętrzności i wydzielających się gazów, a Mesarthimowie przychodzą akurat teraz? Pozostałe kobiety, na całej plaży, siedzące pośród wydrążonych, oślizłych, na poły odfiletowanych trucheł, odganiając od siebie tabuny muszysk, również podniosły głowy. Zamarły dłonie trzymające noże. Otępiałą rzeźnicką robotę zburzył niepokój wywołany zbliżającym się statkiem.

Wykonano go z boskiego metalu, jasnoniebieskiego i lśniącego jak lustro, który chwytał słońce i przysłaniał patrzącemu widok rozbłyskującymi plamkami. Kształt statku powietrznego zależał od jego kapitana, ten przypominał osę. Skrzydełka miał gładkie niczym ostrza noży, głowę stanowił zwężający się owal z dwiema kulami w miejscach oczu. Na owadzie ciało składały się tułów i odwłok złączone cieniutką talią. Miał też i żądło. Przeleciał nad głowami kobiet, kierując się w głąb lądu, i zniknął za kamienną palisadą chroniącą osadę przed podmuchami wiatru.

Serca Kory i Novy mało nie wyskoczyły z piersi, podekscytowane, drżały z rozemocjonowania, nerwów, zachwytu, nadziei i rachunku sumienia. Siostry zamachnęły się hakami i nożami, po czym wbiły je w zwłoki uula, obie wiedząc, że kiedy rozchylą palce i wypuszczą z dłoni wysłużone trzonki owych narzędzi, już nigdy nie wezmą ich ponownie do rąk.

„To nie jest nasze życie”.

– A wy dwie co sobie myślicie? – zrugała je Skoyë, gdy zaczęły człapać ku brzegowi.

Puściły jej słowa mimo uszu. Padły na kolana w lodowatej płyciźnie, aby nabrać wody w złożone dłonie i wylać ją sobie na głowę. Morska piana zrobiła się różowa, fale przyboju stale wyrzucały tłuszcz i chrząstki, które kołysały się na powierzchni, lecz i tak morze było czystsze niż one. Szorowały swoje ciała i włosy, szorowały ciała i włosy sobie nawzajem, uważając, żeby nie odejść zbyt głęboko, gdzie na resztkach żerowały rekiny i kolcoryby.

– Z powrotem do roboty, obie – karciła je Skoyë. – Jeszcze nie skończyłyśmy.

Spojrzały na nią z niedowierzaniem.

– Mesarthimowie tu są – powiedziała Kora głosem ciepłym z zachwytu. – Czeka nas próba.

– Niczego nie przejdziecie, póki nie skończycie oprawiać tego uula.

– Sama go sobie skończ – odparła Nova. – Nie do ciebie przybyli.

Skoyë się skrzywiła. Nie przywykła, aby podobnie się do niej zwracano, i nie chodziło nawet o samą pyskówkę. Wychwyciła w głosie Novy butę. Pogardę. Skoyë przeszła próbę przed szesnastoma laty i wiedziały, jaki dar otrzymała. Wszyscy w Rievi zostali wówczas poddani próbie, nie licząc niemowląt, ale tylko jedna została wybrana: ich matka, Nyoka. Posiadła bojową moc o sile zdolnej poruszyć posady świata. Dosłownie. Potrafiła posyłać fale uderzeniowe, zarówno przez ziemię, jak i przez powietrze. Gdy dar ten się w niej przebudził, zatrzęsła się cała osada, a z gór spadła lawina, blokując dostęp do ścieżki prowadzącej ku nieczynnym kopalniom. Dar Skoyë również miał wojenny charakter, lecz okazał się tak drobny, że można było go uznać niemalże za żart. Skoyë wywoływała u człowieka uczucie, jakby nakłuwano go igłami, a raczej tyle zdołała zrobić podczas swojej próby. Tylko wybranym pozwalano zachować dary, mogły one służyć jedynie cesarstwu. Cała reszta musiała się pogodzić ze zwyczajnością. Pozostawali niegodni. Bezsilni. Bladzi.

Rozsierdzona Skoyë zamachnęła się, chcąc wymierzyć Novie policzek, lecz Kora złapała ją za nadgarstek. Milczała. Jedynie pokręciła wymownie głową. Skoyë wyrwała rękę, jednako zaskoczona, co wzburzona. Dziewczyny zawsze potrafiły ją rozgniewać, nie tyle swym nieposłuszeństwem, co wyniosłością, uważały się za nietykalne, spoglądały na wszystkich z góry, jakby stały na wysokiej grzędzie, której reszta nie była godna.

– Myślicie, że zostaniecie wybrane tylko dlatego, że wybrali ją? – zapytała.

Idealna Nyoka. Skoyë mało nie splunęła. Nie dość, że to Nyokę wybrano, że to ona opuściła tę piekielną, zamarzniętą skałę uchodzącą za wyspę, to jeszcze nigdy tak naprawdę się z tego miejsca nie wyniosła, nadal zamieszkiwała serce jej męża i fantazje córek, a wszyscy inni pielęgnowali pamięć o niej. Nyoka odeszła, ale zakonserwowano ją w fałszywej perfekcji, miała na zawsze pozostać piękną, młodą matką powołaną do rzeczy wielkich. Skoyë wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu.

– Myślicie, że jesteście lepsze niż my? Że ona też była?

– Tak – syknęła Nova, odpowiadając na pierwsze pytanie. – Tak – syknęła ponownie, odpowiadając na drugie. Obnażyła zęby, chciała gryźć.

Kora złapała ją jednak za rękę i odciągnęła na szlak wijący się w stronę skalistego wzniesienia. Nie one jedne się tam kierowały. Pozostałe kobiety i dziewczęta również maszerowały ku osadzie, bo przybyli goście. Rieva leżała na dnie świata, tam, gdzie znajdowałby się jego ściek, gdyby światy miały ścieki. Jacykolwiek nieznajomi byli tu rzadkością niczym zrodzone z burzy motyle, a ci nieznajomi to tym razem Mesarthimowie. Nikt nie miał zamiaru tego przegapić, nawet jakby uule miały zgnić.

Rozbrzmiały gorączkowe rozmowy, wstrzymywano śmiech, szeptano i pomrukiwano z podnieceniem. Nikt inny nie kłopotał się ablucjami. Nie żeby można było Korę i Novę nazwać czystymi, ale chociaż udało im się przemyć dłonie i twarze, które zaczerwieniły się lekko od szorowania, przeczesały też palcami wilgotne, pokryte solą włosy. Cała reszta ruszyła do osady brudna i tłusta, ze skórą pociemniałą od krwi, nadal ściskając w dłoniach haki i noże.

Przypominały rój morderczyń wylewający się z ula.

Nareszcie dotarły na miejsce. Statek-osa zacumował na polanie. Zebrali się wokół niego mężczyźni i chłopcy, a gdy odwrócili się do kobiet, ich spojrzenie przepełniały wstyd i obrzydzenie.

– Przepraszam za zapach – powiedział do szacownych gości Shergesh, starszy.

Kora i Nova po raz pierwszy zobaczyły Mesarthimów. A może jednak drugi, jeśli szesnaście lat temu Nyoka kołysała je w ramionach, gdy stała tu, gdzie one teraz, czekając na nowe życie.

Było ich czworo: trzech mężczyzn i kobieta. Istotnie wszyscy byli niebiescy jak lód. Jeśli siostry posiadały jeszcze odrobinę nadziei, że przyleci z nimi Nyoka, teraz się ona rozwiała. Matka miała bowiem jasne włosy, jak jej córki. Obecnej tu kobiecie sterczały czarne kędziory. Co zaś się tyczy mężczyzn, jeden był wysoki, z ogoloną głową, drugi miał długie, białe włosy, splecione i opadające mu jak grube sznury aż do talii, trzeci za to wydawał się zupełnie zwyczajny, nie licząc błękitnej skóry. Czyli raczej… powinien być zwyczajny. Szatyn o nijakiej twarzy, ani wysoki, ani niski, ani przystojny, ani brzydki, lecz mimo wszystko to na niego co rusz zerkali jego towarzysze. Może chodziło o pewny, szeroki rozkrok albo uniesiony arogancko podbródek? Z niejasnej przyczyny Kora i Nova nabrały pewności, że stoi przed nimi kapitan tego statku, ten, który nadał boskiemu metalowi kształt osy i przyleciał do ich osady. Czyli to on jest kowalem.

Ze wszystkich umiejętności, jakimi dysponowali Mesarthimowie – a tych było bez liku, nowe mutacje nieustannie poszerzały magiczny indeks – pewien dar niezmiennie pozostawał najważniejszy. Każda osoba urodzona na świecie zwanym Mesaret posiadała uśpioną moc zdolną zbudzić boski metal, jak nazywano rzadki błękitny pierwiastek, mesartjum, lecz spośród milionów jedynie garstka opanowała ceniony dar kształtowania owego metalu. Tych nielicznych zwano kowalami, bo mogli panować nad mesartjum z rzemieślniczą łatwością, tyle że nie używali ognia, kowadła ani młota, ale umysłu. Boski metal był najtwardszą znaną substancją, odporną na narzędzia, gorąco i kwasy. Nie dało się go nawet zarysować. A jednak dla umysłów kowali stawał się nieskończenie plastyczny i poddawał się wydawanym w myślach rozkazom. Potrafili go wydobywać, ugniatać, rozbudzać jego nadzwyczajne właściwości. Mogli dzięki niemu budować i latać, łączyć się z nim, jakby był żywy.

O tym darze marzyły dzieci z osady, bawiąc się w Sługi, i o nim teraz ochoczo szeptano z rumieńcami na policzkach, wymyślając, jak wyglądałyby ukształtowane przez ludzi z osady powietrzne statki, gdyby to oni mogli wydawać im rozkazy: skrzydlate rekiny i latające węże, metalowe ptaki drapieżne, demony i płaszczki. Niektórzy decydowali się na mniej straszliwe projekty: śpiewające ptaki, ważki i syreny. Aoki, jeden z młodszych przyrodnich braci Kory i Novy, z całą powagą zadeklarował, że jego statek miałby kształt tyłka.

– Drzwi byłyby tam, gdzie dziura – szczebiotał, pokazując na swoje pośladki.

– Droga Thakro, nie pozwól Aokiemu zostać kowalem – wyszeptała pod nosem Kora, prosząc o to anielicę, do której jej lud modlił się pod dachem niewielkiej kamiennej świątyni.

Nova powstrzymała napad śmiechu.

– Straszliwy byłby taki wojenny kuper – powiedziała. – Jeśli to na mnie padnie, niewykluczone, że podkradnę ten pomysł.

– Nie ma mowy – sprzeciwiła się Kora. – Nasz statek będzie uulem, ku chwale kochanego domu.

Tym razem żadna nie zdołała zdusić śmiechu, co ściągnęło na nie uwagę ojca. Uciszył je spojrzeniem. Zawsze dobrze mu to szło. Pomyślały, że to powinien być jego dar, był dusicielem tego, co radosne, wrogiem wszelkiej wesołości. Ale tak naprawdę ojciec panował nad żywiołem. Potrafił zmieniać rzeczy w lód, co również do niego pasowało. Natężenie jego mocy nie było jednak wysokie, tak jak u Skoyë i wszystkich innych na Rievie, i tak naprawdę prawie każdego gdziekolwiek indziej. Silne dary były niezwykle rzadkie, dlatego Sługi wyprawiały się na podobne poszukiwania i poddawały próbie ludzi z całego świata, szukając tych igiełek w stogach siana, które mogłyby zasilić cesarskie szeregi.

Kora i Nova wiedziały, że były właśnie takimi igiełkami. Musiały nimi być.

Szybko opuściła je wesołość, ale nie ze względu na surowe ojcowskie spojrzenie, lecz reakcję przypatrujących się zebranym kobietom Sług; dotarł do nich smród. Nie potrafili ukryć niesmaku.

Mesarthimowie poczęli szeptać do siebie, jeden wybuchnął śmiechem chrapliwym jak kaszel, ale ani Nova, ani Kora nie mogły ich za to obwiniać. Bijący od nich odór był nieprzyjemny nawet dla tych, którzy powinni dawno już do niego przywyknąć. Jak musiały śmierdzieć dla nieprzyzwyczajonych do oprawiania uuli, którzy nigdy nie musieli ich skórować i filetować? Dla sióstr bolesnym doświadczeniem był sam fakt przynależności do gromadzącego się tłumu, bo zdawały sobie sprawę, że dla gości nie różniły się od całej reszty. Obie powtarzały w myślach tę samą rozpaczliwą prośbę. Nie miały pojęcia, że pomyślały jednocześnie o tym samym, lecz żadnej by to ani trochę nie zaskoczyło.

„Spostrzeżcie nas – prosiły Mesarthimów. – Spostrzeżcie nas”.

I zupełnie jakby wypowiedziały – wykrzyczały – te słowa na głos, jeden z czworga nagle przerwał swoją wypowiedź i odwrócił się do nich, patrząc badawczo na siostry.

Dziewczyny zamarły, ściskając swoje zdrętwiałe od noży dłonie, niemal kuląc się pod owym spojrzeniem. Patrzył na nie wysoki Sługa o łysej, niebieskiej głowie. Słyszał je. Musiał być telepatą. Jego spojrzenie świdrowało ich oczy i… rozlewało się w nich. Czuły go tak, jak trawa czuje podmuch morskiej bryzy, przenikał przez nie i patrzył, tak jak chciały, aby na nie patrzono, a po chwili powiedział coś do kobiety, która z kolei odezwała się do Shergesha.

Starszy zacisnął usta, wyraźnie niezadowolony.

– A może chłopcy pierwsi… – zaczął.

– Nie – przerwała mu kobieta. – Macie tutaj krew Sług. Je pierwsze poddamy próbie.

Korę i Novę zaprowadzono do statku-osy, a drzwi, jakby topiąc się i tężejąc, zamknęły się za nimi.

Muza Koszmarów. Strange the Dreamer. Tom 2

Подняться наверх