Читать книгу Zakochani - Lauren Kate - Страница 10
DZIWACZNY BAZAR
ОглавлениеOpuścili na dobre spokojny wiejski krajobraz. Tuż za murami miasta panowało wielkie zamieszanie. Po obu stronach drogi prowadzącej do wysokich czarnych murów, na błoniach rozstawiono prowizoryczne namioty. Całość robiła wrażenie tymczasowej, przygotowanej, na przykład, na trwający przez weekend jarmark. Radosny chaos kłębiących się wokół ludzi nieco przypominał Shelby muzyczny festiwal Bonnaroo, z którego zdjęcia widziała kiedyś w Internecie. Uważnie obserwowała, co nosili inni – czepek w kształcie kornetu wydawał się ostatnim krzykiem mody. Nie sądziła, by ona i Miles za bardzo się wyróżniali.
Dołączyli do tłumu przechodzącego przez bramę i dali się mu pociągnąć. Wszyscy wyraźnie kierowali się w jedną stronę – na rynek. Przed nimi wznosiły się wieżyczki, część olbrzymiego zamku położonego w pobliżu murów po przeciwnej stronie miasta. Głównym punktem rynku był skromny, lecz ładny wczesnogotycki kościół (Shelby rozpoznała smukłe wieże). Labirynt wąskich szarych ulic i uliczek kontrastował z wyglądem rynku, który był chaotyczny, śmierdzący i pełen zgiełku – w takim miejscu można było odnaleźć wszystko i każdego.
– Płótno! Dwie bele za dziesiątaka!
– Lichtarze! Jedyne w swoim rodzaju!
– Piwo jęczmienne! Świeże piwo jęczmienne!
Shelby i Miles musieli uskoczyć z drogi przysadzistemu zakonnikowi, który popychał wózek z kamionkowymi dzbanami z jęczmiennym piwem. Patrzyli na jego szerokie, okryte szarą tkaniną plecy, kiedy przepychał się przez zatłoczony rynek. Shelby zaczęła za nim iść, żeby zyskać choć trochę przestrzeni, ale już chwilę później smrodliwa masa rozgadanych mieszkańców zapełniła wolną przestrzeń.
Trudno było zrobić choć krok, by na nikogo nie wpaść.
Na rynku było tyle ludzi – targujących się, plotkujących, odpychających od jabłek wystawionych na sprzedaż wyciągnięte ręce małych złodziejaszków – że nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Shelby i Milesa.
– Jak my znajdziemy kogokolwiek w tym rynsztoku? – Shelby mocno trzymała Milesa za rękę, kiedy po raz dziesiąty ktoś nadepnął jej na nogę.
To było gorsze niż ten koncert Green Day w Oakland, kiedy Shelby, tańcząc pod sceną, uszkodziła dwa żebra.
Miles pochylił się w jej stronę.
– Nie wiem. Może każdy zna każdego?
Był wyższy niż większość mieszkańców, więc jemu nie było tak źle.
On miał świeże powietrze i pole widzenia, ale ona zaczynała czuć nadchodzący atak klaustrofobii – zdradzał to charakterystyczny rumieniec wypełzający na policzki. Gorączkowo szarpnęła wysoki kołnierz swojej sukni, na co odpowiedzią był trzask szwów.
– Jak ludzie mogą oddychać w czymś takim?
– Wdech przez nos, wydech ustami – poinstruował ją Miles i zademonstrował swoją radę, a wtedy smród sprawił, że aż zmarszczył nos. – Popatrz, tam jest studnia. Może się napijesz?
– Zarazimy się cholerą – mruknęła Shelby, ale on już kierował się w tamtą stronę, ciągnąc ją za sobą.
Pochylili się pod sznurem obwieszonym wilgotnymi ubraniami z samodziału, przeszli nad rządkiem chudych, rozgdakanych czarnych kur i ominęli parę rudych braci, którzy sprzedawali gruszki, zanim w końcu dotarli do studni. Robiła wrażenie archaicznej – krąg kamieni otaczających otwór, nad którym umieszczono drewniany żuraw. Na prymitywnym bloczku wisiało omszałe drewniane wiadro.
Shelby po kilku chwilach złapała oddech.
– Ludzie z tego piją?
Teraz mogła zobaczyć, że choć jarmark zajmuje większość rynku, nie jest jedyną imprezą w mieście. Przy murze ustawiono grupę chochołów okrytych grubym płótnem. Młodzi chłopcy ćwiczyli drewnianymi mieczami, atakując średniowieczne odpowiedniki manekinów jak rycerze podczas szkolenia. Wędrowni minstrele krążyli po obrzeżach rynku, śpiewając dziwnie piękne piosenki. Nawet studnia była celem wędrówek.
Zobaczyła teraz drewnianą korbę służącą do podnoszenia wiadra. Chłopak w obcisłych nogawicach z koźlęcej skóry zanurzył w wiadrze czerpak i podał go dziewczynie o ogromnych, szeroko osadzonych oczach, z gałązką ostrokrzewu wciśniętą za ucho. Ona opróżniła czerpak kilkoma łykami, cały czas wpatrując się z miłością w chłopaka, nie zwracając przy tym uwagi na wodę spływającą po jej brodzie i pięknej kremowej sukni.
Kiedy skończyła, chłopak mrugnął i podał czerpak Milesowi. Shelby nie podobało się to, co sugerowało owo mrugnięcie, ale była zbyt spragniona, by zrobić aferę.
– Przyjechaliście na odpust świętego Walentego, tak? – zwróciła się dziewczyna do Shelby głosem spokojnym jak tafla jeziora.
– Ja, no, my...
– W rzeczy samej – wtrącił Miles, nieudolnie naśladując brytyjski akcent. – Kiedy rozpoczynają się uroczystości?
Brzmiał absurdalnie. Ale Shelby stłumiła śmiech, żeby go nie zdradzić. Nie była pewna, co by się stało, gdyby zostali zdemaskowani, ale czytała o nabijaniu na pal i narzędziach tortur w rodzaju koła.
Pomadka ochronna, Shelby. Myśl pozytywnie. Gorące kakao, „powitanie słońca” i reality show. Skup się na tym.
Wydostaną się z tego miejsca. Muszą.
Chłopiec z uwielbieniem objął dziewczynę w talii.
– Rychło. Święto jest jutro.
Dziewczyna szerokim gestem objęła jarmark.
– Ale, jak widzicie, większość zakochanych już przybyła. – Żartobliwie poklepała Shelby po ramieniu. – Nie zapomnij przed zachodem słońca wrzucić swojego imienia do Urny Kupidyna!
– Ach tak. Ty też – mruknęła niezręcznie Shelby, jak to miała w zwyczaju, kiedy ludzie na stanowisku odprawy na lotnisku życzyli jej przyjemnej podróży.
Zagryzła wnętrze policzka, gdy chłopiec i dziewczyna pomachali im na pożegnanie i, wciąż trzymając się za ręce, ruszyli ulicą.
Miles chwycił ją za ramię.
– Czyż to nie cudowne? Walentynki!
A powiedział to grający w bejsbol chłopak z sąsiedztwa, który kiedyś na oczach Shelby zjadł dziewięć hot dogów za jednym zamachem. Od kiedy Milesa tak kręciły sentymentalne imprezy z okazji walentynek?
Miała zamiar powiedzieć coś sarkastycznego, ale zobaczyła minę Milesa, jakby... pełną nadziei. Jakby naprawdę miał ochotę tam pójść. Z nią? Z jakiegoś powodu nie chciała go zawieść.
– Pewnie. Cudownie. – Shelby nonszalancko wzruszyła ramionami. – Brzmi interesująco.
– Nie. – Miles pokręcił głową. – Chodziło mi o to... że jeśli w okolicy są upadłe anioły, to z pewnością się na nie udadzą. Tam właśnie znajdziemy kogoś, kto pomoże nam wrócić do domu.
– Och. – Shelby odchrząknęła. Oczywiście, że o to mu właśnie chodziło. – Tak, masz rację.
– Coś się stało? – Miles zanurzył czerpak i uniósł kubek chłodnej wody do ust Shelby. Cofnął go, przetarł brzeg rękawem, i znów go wyciągnął.
Shelby poczuła, że bez powodu się rumieni, zamknęła więc oczy i pociągnęła długi łyk, mając nadzieję, że nie zarazi się żadną wyniszczającą chorobą i nie umrze.
– Nic – odpowiedziała, kiedy skończyła.
Miles znów zanurzył czerpak i napił się, jednocześnie obserwując zgromadzone tłumy.
– Popatrz – powiedział, wrzucając czerpak do wiadra.
Wskazał za Shelby, w stronę podwyższenia obok ostatnich kramów, gdzie stały razem trzy dziewczyny, zgięte wpół w ataku śmiechu. Między nimi znajdowało się wysokie cynowe naczynie o żłobkowanej krawędzi. Wydawało się stare jak świat i raczej paskudne, wręcz idealnie pasowałoby do różnych drogich „dzieł sztuki”, które Francesca miała w swoim gabinecie w Shoreline.
– To musi być Urna Kupidyna – stwierdził Miles.
– Ach tak, z pewnością. Urna Kupidyna. – Shelby ironicznie pokiwała głową. – Co to, do licha, ma znaczyć? Czy Kupidyn nie miałby lepszego gustu?
– To tradycja wywodząca się jeszcze z czasów starożytnego Rzymu – powiedział Miles tonem wykładowcy. Podróżując z nim, człowiek czuł się jak z chodzącą encyklopedią.
– Zanim dzień świętego Walentego stał się dniem świętego Walentego – mówił dalej, a w jego głosie brzmiało podniecenie – nazywano go Luperkaliami...
– Lupa... – Machnęła ręką nad swoją nieudaną grą słów. Wtedy jednak zobaczyła wyraz twarzy Milesa. Taki poważny i skupiony.
Zauważywszy, że Shelby na niego patrzy, instynktownie uniósł rękę, by naciągnąć czapeczkę na oczy. Taki nerwowy gest. Jednakże dłoń dotknęła powietrza.
Skrzywił się, jakby zażenowany, i próbował wcisnąć rękę do kieszeni dżinsów, ale szorstka niebieska tkanina płaszcza zakrywała mu spodnie, więc ostatecznie założył ręce na piersi.
– Brakuje ci jej, prawda? – spytała Shelby.
– Czego?
– Czapki.
– Tego starocia? – Zbyt szybko wzruszył ramionami. – Nie. Nawet o niej nie myślałem. – Rozejrzał się dookoła, obrzucając rynek pustym spojrzeniem.
Shelby dotknęła jego ramienia.
– Mógłbyś powiedzieć coś więcej o tych Lupa... no wiesz?
Spojrzał na nią z lekką podejrzliwością.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– A jak myślisz?
Uśmiechnął się.
– Luperkalia były pogańskim świętem płodności i nadchodzącej wiosny. Wszystkie niezamężne kobiety w mieście zapisywały swoje imiona na kawałkach pergaminu i wrzucały je do urny... takiej, jak ta tutaj. Następnie kawalerowie wyciągali karteczki z urny, a ta, której imię wylosowali, miała być ich ukochaną przez następny rok.
– To barbarzyństwo! – wykrzyknęła Shelby. Nie ma mowy, żeby jakaś urna mówiła jej, z kim ma się spotykać. Sama może popełniać własne błędy, wielkie dzięki.
– Ja sądzę, że to urocze. – Miles wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Naprawdę? – Shelby znów zwróciła głowę w jego stronę. – To znaczy, pewnie czasem to może być całkiem fajne. Ale ta tradycja z urną pochodzi z czasów zanim święto miało cokolwiek wspólnego ze świętym Walentym, nie?
– Zgadza się – odparł Miles. – W końcu Kościół się wtrącił. Chcieli zapanować nad pogańską tradycją, więc przypisali jej świętego patrona. Robili tak z wieloma starożytnymi świętami i tradycjami. Jakby przestawały być zagrożeniem, kiedy znalazły się w ich posiadaniu.
– Typowi mężczyźni.
– A trzeba powiedzieć, że prawdziwy Walenty był za życia znany jako obrońca zakochanych. Ludzie, którzy nie mogli zgodnie z prawem zawierać związków małżeńskich... na przykład żołnierze... schodzili się do niego z całej okolicy, a on w tajemnicy udzielał im ślubów.
Shelby pokręciła głową.
– Skąd ty to wszystko wiesz? A raczej, dlaczego?
– Luce – stwierdził Miles, nie patrząc Shelby w oczy.
– Och. – Shelby poczuła się tak, jakby ktoś walnął ją pięścią w żołądek. – Poznałeś historię walentynek, żeby zaimponować Luce? – Kopnęła grudę ziemi. – Pewnie niektóre dziewczyny lubią kujonów.
– Nie, Shelby. Chodziło mi o to... – Miles chwycił ją za ramiona i obrócił twarzą w stronę urny. – Tam jest Luce.
Luce miała na sobie jasnobrązową sukienkę z szerokim dołem. Długie czarne włosy zaplotła w trzy grube warkocze i związała wąskimi białymi wstążeczkami. Jej skóra wydawała się bledsza niż zwykle, choć policzki zdobił bladoróżowy rumieniec. Powoli, z namysłem krążyła wokół urny, z dala od pozostałych dziewcząt. Pośród chaosu panującego na rynku Luce wydawała się jedyną osobą, która była sama. Jej oczy miały ten miękki, rozproszony wyraz, który świadczył o tym, że zatonęła w myślach.
– Shelby... czekaj!
Shelby znajdowała się już w połowie placu, niemal biegła w stronę Luce, kiedy Miles chwycił ją w pasie. Zatrzymał ją gwałtownie, a ona odwróciła się, gotowa go walnąć.
Tyle tylko, że jego twarz... emanowała czymś, czego Shelby nie umiała rozpoznać.
– Wiesz, że to Lucinda z przeszłości. Ta dziewczyna nie jest naszą przyjaciółką. Nie pozna cię...
Shelby nie pomyślała o tym. Udawała, że to zrobiła. Odwróciła się i jeszcze raz uważnie przyjrzała Lucindzie. Tamta miała brudne włosy – nie tłuste, ale coś więcej, naprawdę brudne – a tego Lucinda Price nie tolerowała. Z nowoczesnego punktu widzenia Shelby, jej ubranie leżało dziwnie, ale Lucinda najwyraźniej czuła się w nim swobodnie. W ogóle sprawiała wrażenie, że czuje się swobodnie, co również nie pasowało do Luce Price. Shelby uważała Luce za chronicznie – choć uroczo – nieprzystosowaną. To właśnie uwielbiała w Luce. Ale ta dziewczyna? Czuła się swobodnie, mimo że każdy jej ruch emanował rozpaczliwym przygnębieniem. Jakby była przyzwyczajona do smutku tak samo, jak do słońca wschodzącego każdego ranka. Nie miała przyjaciół, którzy by ją pocieszyli? Czyż nie po to człowiek ma przyjaciół?
– Miles – powiedziała Shelby, chwytając go za wolny nadgarstek i pochylając się w jego stronę. – Wiem, że zgodziliśmy się, żeby Daniel odnalazł naszą Lucindę Price, ale ta dziewczyna wciąż jest Lucindą, która nas obchodzi... albo jej wcześniejszą wersją. A my możemy ją przynajmniej pocieszyć. Popatrz, jaka jest przygnębiona. Popatrz.
Zagryzł wargi.
– Ale... ale... zgodnie ze wszystkim, czego nauczyliśmy się o Głosicielach, nie należy się wtrącać...
– Cze-eść! – krzyknęła Shelby melodyjnie i pociągnęła Milesa za sobą, aż dotarli do Lucindy.
Nie miała pojęcia, skąd się jej nagle wziął ten akcent piękności z południa Stanów, być może poza charakterystycznym sposobem mówienia matki Luce podczas Święta Dziękczynienia w Georgii. I nie wiedziała, co ludzie w tym średniowiecznym brytyjskim świecie mogą sobie pomyśleć, słysząc ten akcent, ale było już za późno.
Idący kilka kroków za nią Miles z przerażeniem pokręcił głową. „To był wypadek!”, zakomunikowała mu Shelby spojrzeniem.
Lucinda tego nawet nie zauważyła – tak bardzo pogrążyła się w smutku. Shelby musiała stanąć przed nią i zamachać dłonią przed jej twarzą.
– Och – powiedziała Lucinda i zamrugała, spoglądając na Shelby bez śladu rozpoznania. – Dzień dobry.
To nie powinno zranić uczuć Shelby, ale tak właśnie się stało.
– Cz-czy my się już wcześniej nie spotkałyśmy? – wydukała Shelby. – Wydaje mi się, że moja kuzynka z, no, Windsoru zna twojego wuja od strony ojca... a może odwrotnie?
– Przykro mi, nie sądzę, choć być może...
– Ale nazywasz się Lucinda, prawda?
Lucinda wzdrygnęła się i na chwilę w jej oczach pojawił się znajomy błysk.
– Tak.
Shelby przycisnęła dłoń do serca.
– Jestem Shelby. A to Miles.
– Cóż za niezwykłe imiona. Musieliście przybyć z północy, prawda?
– Pewnie. – Shelby wzruszyła ramionami. – Z bardzo, bardzo dalekiej północy. I dlatego nigdy wcześniej nie byliśmy na... waszym odpuście świętego Walentego. Wrzucasz swoje imię do urny?
– Ja? – Lucinda przełknęła ślinę i uniosła dłoń do szyi. – Nie przemawia do mnie pomysł, że przypadek miałby zadecydować o przeznaczeniu mojego serca.
– Mówisz jak dziewczyna, która już znalazła sobie niezłego chłopaka! – Shelby dała Lucindzie kuksańca, zapominając, że się nie znają, zapominając, że jej słowa mogą brzmieć szorstko, a sarkazm może być obcy średniowiecznej wrażliwości Lucindy. – To znaczy... czy jest jakiś rycerz, który ci się podoba, pani?
– Byłam zakochana – odpowiedziała poważnie Lucinda.
– Byłaś? – powtórzyła Shelby. – Chciałaś powiedzieć, że jesteś zakochana.
– Byłam. Ale on odszedł.
– Daniel cię zostawił? – Miles poczerwieniał. – To znaczy... jak on ma na imię?
Ale Lucinda wyraźnie go nie usłyszała.
– Spotkaliśmy się w ogrodzie różanym jego pana. Muszę przyznać, że nie powinnam tam wchodzić, lecz widziałam tak wiele pięknych dam, które odwiedzały ogród, brama była otwarta, a kwiaty jakże nadobne...
Uniosła dłonie do serca i westchnęła z żalem.
– Tamtego pierwszego dnia uznał mnie za niewiastę lepszego pochodzenia. Wyższej klasy. Miałam na sobie najlepszą sukienkę, a we włosy wplotłam kwiaty głogu, jak to czynią niektóre damy. Wyglądałam pięknie, ale obawiam się, że byłam nieszczera.
– Och, Lucindo – powiedziała Shelby. – Jestem pewna, że w jego oczach jesteś damą!
– Daniel jest rycerzem. Musi poślubić odpowiednią damę. My należymy do pospólstwa. Mój ojciec jest wolnym człowiekiem, ale uprawia zboże, jak jego ojciec przed nim. – Zamrugała i po jej policzku popłynęła łza. – Nigdy nawet nie powiedziałam mojej miłości, jak mam na imię.
– Jeśli cię kocha... a tego jestem pewna... zna twoje prawdziwe imię – powiedział Miles.
Lucinda z drżeniem wciągnęła powietrze.
– Później, w poprzednim tygodniu, przyszedł do mojego ojca po jaja na ucztę świętego Walentego, gdyż jego obowiązkiem jest i w ten sposób służyć swemu panu. To była rocznica mojego chrztu. Świętowaliśmy. Wyraz twarzy mojego ukochanego, kiedy ujrzał mnie w naszej skromnej chatce... próbowałam go zatrzymać, ale on odszedł bez słowa. Szukałam go we wszystkich naszych tajemnych miejscach... wydrążonym dębie w lesie, północnym skraju ogrodu różanego o zmroku... ale od tego czasu go nie widziałam.
Shelby i Miles popatrzyli po sobie. Daniela oczywiście nie obchodziło, z jakiej rodziny pochodzi Lucinda. Przeraziła go rocznica, fakt, że zbliżała się do granic swojego przekleństwa. Shelby była już świadoma sposobu, w jaki Daniel czasami próbował odsunąć się od Luce, kiedy wiedział, że jej śmierć się zbliża. Łamał jej serce, żeby ocalić jej życie. On też pewnie gdzieś siedzi w kącie z nieszczęśliwą miną i złamanym sercem.
Tak być musiało. Dziewczyna stojąca przed Shelby musiała umrzeć, może setki razy przed wcieleniem, w którym Shelby poznała Luce – wcieleniem, w którym Luce po raz pierwszy zyskała szansę, by przełamać klątwę.
To niesprawiedliwe, że musiała raz za razem umierać i tak wiele razy przechodzić przez takie cierpienie w chwilach pomiędzy umieraniem. Bardziej niż ktokolwiek, Lucinda zasługiwała, by być szczęśliwą.
Shelby chciała coś dla niej zrobić, nawet jeśli miałoby to być coś małego.
Spojrzała znów na Milesa. Uniósł brew w sposób, który, jak miała nadzieję, znaczył „Czy myślisz o tym samym, co ja?”. Pokiwała głową.
– To po prostu ogromne nieporozumienie – powiedziała Shelby. – Znamy Daniela.
– Naprawdę? – Lucinda wydawała się zaskoczona.
– Wiesz co, przyjdź jutro na odpust, a jestem pewna, że Daniel też tam będzie i oboje będziecie mogli...
Wargi Lucindy zadrżały, ukryła twarz w ramieniu Shelby i zaczęła łkać.
– Nie mogłabym znieść, gdyby imię innej wyciągnął z urny.
– Lucindo. – Miles odezwał się tak ciepło, że dziewczyna przestała płakać i spojrzała na niego w charakterystyczny serdeczny sposób, w jaki Luce czasem na niego patrzyła. Shelby poczuła się dziwnie zazdrosna. Odwróciła wzrok, kiedy Miles mówił dalej: – Wierzysz, że Daniel szczerze cię kocha?
Lucinda pokiwała głową.
– I w głębi serca – mówił Miles dalej – naprawdę wierzysz, że więź między tobą a Danielem jest tak słaba, że pozycja twojej rodziny może ją zerwać?
– On... nie ma wyboru. Zapisano to w kodeksie templariuszy. Musi poślubić...
– Luce! Nie wiesz, że wasza miłość jest silniejsza od jakiegoś głupiego kodeksu? – wyrzuciła z siebie Shelby.
Lucinda uniosła brew.
– Przepraszam? – spytała.
Miles posłał Shelby ostrzegawcze spojrzenie.
– To znaczy, no... prawdziwa miłość jest większa i silniejsza od społecznych konwenansów. Jeśli kochasz Daniela, musisz mu powiedzieć, jak się czujesz.
– Czuję się dziwnie.
Lucinda była zarumieniona, uniosła dłoń do piersi. Zamknęła oczy i Shelby przez chwilę miała wrażenie, że zaraz stanie w płomieniach. Cofnęła się o krok.
Ale to tak nie działało, prawda? Przekleństwo Luce wiązało się z tym, jak ona i Daniel na siebie działali, jego obecność coś w niej budziła.
– Chciałabym wierzyć, że to, co mówicie, jest prawdą. Nagle poczułam, że nasza miłość jest rzeczywiście bardzo silna.
– Na tyle silna, że gdybyśmy jutro podczas odpustu przyprowadzili Daniela – odezwała się Shelby – przyszłabyś do niego?
Lucinda otworzyła oczy. Były szeroko otwarte, szalone i bardzo orzechowe.
– Przyszłabym. Poszłabym dokądkolwiek na świecie, aby tylko znów z nim być.