Читать книгу Na rozdrożu - Le Tan Sitek - Страница 6

Oslo, jesień 1979

Оглавление

Wśród listów, które An wyjęła ze skrzynki pocztowej pewnego jesiennego dnia 1979 roku, jej uwagę zwróciła koperta od niespodziewanego nadawcy. Przed domem ją otworzyła i szybko przebiegła oczyma treść pisma. Weszła do kuchni, usiadła przy stole i spokojnie kilka razy przeczytała linijka po linijce... Potem odłożyła list, podparła dłońmi brodę i długo patrzyła przez okno na ogród. Była spokojna, nie towarzyszyły jej żadne emocje, nie czuła wzruszenia ani radości, które powinny ją opanować w tej chwili. Stopniowo jednak serce przyspieszało rytm.

Wyszła do holu, zdjęła kurtkę, powiesiła ją w szafie, wzięła przenośny telefon i wróciła do kuchni. Kilka razy głęboko zaczerpnęła powietrza i zadzwoniła do męża. Poprosiła, żeby jak najszybciej przyjechał do domu, mimo że dopiero była trzecia, a jego dzień pracy kończył się wczesnym wieczorem.

– Czy coś się stało? Na pewno muszę natychmiast przyjeżdżać? – zapytał z niepokojem.

– Tak, stało się coś niespodziewanego i szczególnego, ale nic złego, więc się nie martw, tylko przyjeżdżaj.

– Dobrze, niedługo będę.

Robert zrozumiał, że musi zaraz wracać do domu. Tak niezwykłe życzenie żony oznaczało coś poważnego. Usłyszał to wyraźnie w jej głosie. Pół godziny później był już na podwórku. Zaparkował samochód, wszedł do domu, zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło w holu. Zerknął do kuchni, w której An siedziała przy stole. Nie wstała na powitanie, tak jak zwykle. W jednej ręce trzymała kopertę, a w drugiej list czy też jakieś pismo. Podała mu kopertę, nic nie mówiąc.

– Od ambasady wietnamskiej w Oslo, adresowany wyłącznie do ciebie – powiedział, nie patrząc na An, a po chwili dodał: – Na twoje panieńskie nazwisko, a nie na nasze, jak poprzednia korespondencja od nich.

– Właśnie, a tu jest pismo – wcisnęła mu do ręki i dodała: – Usiądź koło mnie, przetłumaczę ci.

Pismo informowało, że „jej podanie o wizę wjazdową do Hanoi i wyjazdową na powrót do Norwegii, w celu odwiedzenia rodziny, zostało przez władze wietnamskie załatwione pozytywnie i Ambasada Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Królestwie Norwegii prosi o kontakt”.

– Używają określenia wiza wjazdowa i wyjazdowa? Wiza wyjazdowa... Nowy termin, żebyś nie miała wątpliwości, że wracasz do nas, do swojego domu, tutaj. Ambasada zmieniła swoje stanowisko.

– To nie ambasada, to władze w Wietnamie. Ambasada wykonuje tylko ich polecenia.

– No tak – zamyślił się.

Robert wziął od An pismo i studiował je dokładnie. Wielokrotnie przebiegł wzrokiem całe, od góry do dołu. Zwrócił uwagę na godło Wietnamu u góry pośrodku pisma, na nazwę urzędu w lewym górnym rogu: Ministerstwo Spraw Zagranicznych, po wietnamsku i po francusku, a także oficjalną nazwę państwa w prawym: Socjalistyczna Republika Wietnam u, też po wietnamsku i po francusku. Pismo adresowane było do Trẩn Le An.

– A to pieczątka ambasady wietnamskiej w Norwegii, prawda? – zapytał.

– Tak, w Królestwie Norwegii.

– A kto je podpisał? To chyba nie ambasador, on inaczej się nazywa?

– Nie, podpisał attaché, jako przedstawiciel ambasady.

Przesiadł się naprzeciwko An, trzymając wciąż pismo w ręku. Widać było, że był również poruszony treścią listu. Po chwili spokojnym głosem skomentował:

– Na pierwszy rzut oka wydaje się z treści pisma, że nareszcie zaakceptowali twoją wiele razy powtarzaną prośbę i dają ci wizę tak na przyjazd do Hanoi, jak i na wyjazd z Hanoi do Oslo. Nie podoba mi się jednak, że pismo jest adresowane na twoje panieńskie nazwisko, zamiast na podwójne, małżeńskie nazwisko Trần-Bochnia, i że nie jest podpisane przez ambasadora. Jak myślisz? Celowo czy przypadkiem?

– Nie wiem, może nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, że w Europie żona po ślubie dostaje automatycznie nazwisko męża, bo u nas tak się nie dzieje. Kobieta pozostaje przy swoim. Jak widzisz, w moim kraju bardziej przestrzega się równości praw kobiet – uśmiechnęła się do niego i dodała: – Mimo to nie podoba mi się też, że ignorują moje obecne nazwisko, którego używam w całej swojej korespondencji z władzami wietnamskimi. Jeśli chodzi o to, że list nie jest podpisany przez ambasadora, to pewnie dlatego, że urzęduje on w Sztokholmie, a attaché jest jego pełnomocnikiem tu, w Norwegii.

– Ja mimo wszystko uważam, że tak ważny dokument, na który czekałaś kilkanaście lat, powinien być podpisany przez ambasadora.

– Dla nas ważny, ale nie dla nich! Poza tym... – przerwała, nie kończąc tego, co chciała mu jeszcze powiedzieć.

Spojrzała na męża, którego obecność była jej potrzebna w takiej chwili, na którą czekała od 1962 roku, kiedy wyszła za niego, wbrew zakazowi władz wietnamskich dotyczącemu studiujących za granicą. An starała się przestrzegać tych zasad postępowania i wynikających z nich obowiązków od roku 1955, kiedy przyjechała na studia do Polski, do chwili zamążpójścia.

Od kilkunastu lat, co rok, a nawet kilka razy do roku, pisała podania do ambasady wietnamskiej o udzielenie jej wizy do kraju w celu odwiedzenia mamy i rodziny mieszkającej w Hanoi, a także babci, która mieszkała na wsi w położonej w środkowym Wietnamie prowincji Nghệ An. Te podania wysyłała do ambasady zarówno w Polsce, gdy mieszkała kilka lat po ślubie, jak i w Norwegii, dokąd rodzina przeniosła się w 1967 roku. Przez wszystkie te lata jej podania pozostawały bez odpowiedzi. Podczas wizyt w ambasadach otrzymywała jedynie ustne informacje, że może oczywiście pojechać do Wietnamu, kiedy zechce, bo jej kraj potrzebuje wykształconych ludzi.

Mówiła wówczas urzędnikom, którzy z nią rozmawiali, że prosi o wizę wjazdową do Wietnamu w celu odwiedzenia swojej rodziny oraz zagwarantowanie, że wyjedzie z Wietnamu do swojego domu, męża i dzieci w Norwegii i że na razie nie planuje pozostania i podjęcia pracy w Wietnamie. Na taką prośbę nie było już żadnej odpowiedzi.

Przez wiele lat starania nie przynosiły żadnego rezultatu i w końcu straciła nadzieję, że kiedykolwiek pojedzie do swojego kraju, żeby choć jeszcze jeden raz zobaczyć mamę, stryjów, ciotki, rodzeństwo, ojczyma i swoją ukochaną babcię, która nie doczekała się spotkania z wnuczką i przed kilkoma laty zmarła. An nie zdążyła przyjechać, aby babci wszystko opowiedzieć, wytłumaczyć i prosić ją o wybaczenie, że nie dotrzymała obietnicy, iż będzie się nią opiekować i z nią mieszkać. Odejście babci w pewnym stopniu spowodowało, że w końcu pogodziła się z rzeczywistością. Od tego czasu wydawało się jej, że czuje spokój ducha, że życie codzienne jest łatwiejsze. Pożegnała się wreszcie z pozbawionym nadziei oczekiwaniem.

Teraz, po wielu latach oczekiwania, jej marzenie nareszcie mogło się spełnić. Było to wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla jej dalszego życia uczuciowego i psychicznego. Powracały wspomnienia związane z pamiętną, dramatyczną Wielkanocą 1962. Ale to, co wtedy się wydarzyło, nie budziło już w niej skrajnych emocji. Zaskoczenie, jakie opanowało ją na krótko po przeczytaniu pisma ambasady, przerodziło się w stadium chłodnego rozważania nowej sytuacji. Czekając na męża, próbowała analizować wydarzenie i wydawało się jej, że wyrobiła sobie już zdanie o tym, jak powinna postąpić. Była przekonana, że decyzja, którą podjęła, jest słuszna, ale mimo to czekała na Roberta, chcąc wysłuchać jego opinii.

Powoli wyciągnęła obydwie dłonie w jego stronę i chwytając końcówki jego palców, powiedziała cichym głosem:

– Nie skorzystam z ich pozwolenia. Nie pojadę!

Robert nie zareagował od razu. Jak zawsze – pomyślała An. W ich małżeństwie temperamenty się uzupełniały. Tempo reakcji i podejmowania decyzji były diametralnie różne.

Robertowi zawsze potrzeba było więcej czasu, dokładniej studiował każdą sprawę, detal, słowo, zdanie, każdą kropkę i przecinek..., i wypowiadał się dopiero wtedy, kiedy wszystko przemyślał i był przekonany do swojej opinii. An natomiast była impulsywna, nie zwracała uwagi na szczegóły, uważała, że wszystko się wyjaśni, wyczyści po drodze, w trakcie załatwiania. Można przecież także improwizować. Być może te cechy związane były z ich zawodami. Robert często pracował na kontraktach, realizował umowy, w których każde nieopatrzne słowo, sformułowane w niewłaściwy sposób zdanie mogło spowodować katastrofalne konsekwencje. Natomiast An zajmowała się architekturą i budownictwem i nawet najdrobniejsze problemy musiała rozwiązywać na bieżąco, na placu budowy bądź na zebraniach projektantów z konsultantami. Zazwyczaj w trakcie realizacji projektu dokonywano wielu zmian i trzeba je było wprowadzać bez przerwy.

Decyzja, którą już podjęła, jej wydawała się słuszna, a mimo to wiedziała, że bez opinii Roberta nie będzie się czuła pewna, zwłaszcza w tak poważnej sprawie. Robert spojrzał na żonę z dobrze zamaskowanym niedowierzaniem. Nie wierzył, że An nie wykorzysta tego pozwolenia, na które czekała tak długo, nawet wówczas, kiedy w ostatnich latach często deklarowała, że rezygnuje z dalszych starań. Dobrze znał żonę, czasem może nawet lepiej niż ona sama siebie. Chociaż tym razem wydawała się spokojna, przekonana o słuszności swojej decyzji i nie uroniła nawet jednej łzy, co zdarzało się zawsze podczas rozmowy o jej kraju albo rodzinie, wiedział, że coś się z nią dzieje.

Po chwili zapytał:

– Czy dobrze usłyszałem, że nie skorzystasz z pozwolenia, że nie pojedziesz do Hanoi?

– Nie mogę jechać. Wiesz, że od kilku lat ludzie uciekają z Wietnamu, najpierw uciekali sojusznicy amerykańscy z Południa, a teraz coraz częściej słychać o zbiegach z północnej i środkowej części kraju. Miesiąc temu statek norweski znów wyłowił kilkudziesięciu uciekinierów niedaleko wybrzeży Australii... Nie, w takiej sytuacji nie mogę tam jechać, nie mogę ryzykować, że nie wypuszczą mnie z kraju. Poza tym w biurze mamy ważny projekt Dworca Centralnego, za część którego jestem odpowiedzialna, muszę skończyć i oddać już za kilka tygodni. Ponadto co drugi dzień po szkole wożę Marka na trening, a ty jak zwykle jesteś uwiązany w pracy. Jeślibym pojechała, zabrałoby mi to co najmniej miesiąc. Sama podróż w obie strony to pięć, sześć dni...

Robert zrozumiał, że An wynajduje argumenty po to, by usprawiedliwić swoją decyzję. Projekt Dworca Centralnego mogłaby łatwo ukończyć przed wyjazdem, który, nawet gdyby zdecydowała się pojechać, jest niemożliwy od razu, ponieważ potrzeba czasu na przygotowanie i załatwienie wielu spraw związanych z podróżą i nieobecnością w domu. Młodszego syna, Marka, mogliby wozić na treningi ich bliscy norwescy przyjaciele. Poza tym on sam zawsze część pracy mógłby wykonywać w domu.

Wstał, poszedł do kuchni i nastawił wodę.

– Zrobię herbatę. Zostawmy sprawę do jutra, a nawet na kilka dni. Zbyt duża niespodzianka i zbyt poważna sprawa, żeby szybko podejmować decyzję. Mamy czas. Po herbacie pojadę jeszcze do biura. Prowadzę negocjacje z firmą, która ma swą siedzibę w Ameryce, więc wrócę późno. Nie czekajcie na mnie z obiadem.

Na dworze wciąż świeciło słońce. Typowa wrześniowa pogoda, chłodno w nocy i rano, ale w dzień wciąż ciepło. An wyszła do ogrodu i rozejrzała się. Liście winorośli pnącej się po ścianie domu nabierały już złotoczerwonych kolorów. Różowe kwiaty papirusu w rogu pokrywały rozrośnięty krzew, nachylający się w stronę domu i wydzielały delikatny, przyjemny zapach. Wczesnej odmiany jabłek już nie było, dawno zostały zjedzone, a te na pozostałych drzewach dojrzały i można je było zrywać, by przechować na zimę. Śliwy późnojesiennej odmiany wiktoria były gęsto obwieszone owocami i ich gałęzie wymagały podpórek, żeby się nie połamały, a żółte słodkie owoce renklody nie wiadomo kiedy stały się tak dojrzałe, że rozdziobywały je ptaki i fruwały nad nimi roje os. Dzień był wciąż długi. Słońce leniwie przesuwało się nad horyzontem i znikało dopiero po dziewiątej, a może i później. Wokół roztaczała się piękna wielokolorowa norweska jesień. An uwielbiała tę porę roku – raj dla malarzy i poetów. Pogrążona w myślach, zerwała z grządki małą cukinię na sałatkę i wróciła do kuchni.

Synowie jeden po drugim powracali ze swoich szkół, zostawiając rowery przy płocie. Któryś z nich, zanim zdjął plecak, zapytał:

– Co na obiad, mamo?

– Jeszcze nie myślałam o tym. A na co macie ochotę?

– Kopytka.

– Nie, w dzień normalnych zajęć to zbyt pracochłonna potrawa, zrobię wam je w niedzielę. Dziś będzie pizza z sałatką i pieczone jabłka z rodzynkami na deser. Dobrze?

– Pycha, mamo. Mam przynieść jabłka?

– Tak, z ostatniego drzewa, cztery.

Starszy, Wojtek, chodził do pierwszej klasy liceum, miał szesnaście lat, a młodszy o pięć lat Marek był uczniem szkoły podstawowej. Obydwaj weszli do kuchni, cmoknęli matkę w policzek, napili się wody z kranu i wybiegli do ogrodu. Marek przyniósł jabłka, a Wojtek nazbierał pełen kosz śliwek. Potem zajęli się kopaniem piłki, aż An zawołała ich na obiad. Starszy zabrał się do nakrywania stołu i zauważył pismo ambasady.

– Dostałaś list z wietnamskiej ambasady? Zapraszają was na przyjęcie?

– Nie, tym razem nie na przyjęcie. Powiem ci później, a teraz zanieś to pismo do salonu.

Tego popołudnia Robert wrócił do domu wcześniej, niż zapowiadał. Mogli razem zjeść obiad. Zwykle zasiadali do stołu koło szóstej po południu. Jeśli Robert zdążył, to jedli razem, jeśli nie, An podgrzewała mu obiad wtedy, kiedy wracał. Czasami, kiedy musiał rozmawiać z firmą mającą swą siedzibę na półkuli zachodniej, gdzie dzień pracy zaczyna się kilka godzin później niż w Europie, jadł coś na mieście. Kiedy zaś przychodziło mu kontaktować się z firmą w Azji, wyjeżdżał do pracy bardzo wcześnie i wcześniej też wracał. Dlatego wspólne obiady całej rodziny zdarzały się dość rzadko i zawsze były w cenie. Przy obiedzie mówiło się o szkole, treningach i bieżących sprawach domowych. Po krótkim odpoczynku chłopcy szli do swoich pokoi, by odrabiać lekcje.

– Jeszcze jasno. Przejdźmy się w kierunku jeziora, do Østervann. Porozmawiamy trochę – zaproponował Robert.

– Wolałabym krótki spacer tu naokoło, czuję się zmęczona.

Chociaż mogło się wydawać, że An po przeczytaniu listu opanowała emocje i uspokoiła się, nie mogła przestać o nim myśleć. Miała przecież zielone światło na wyjazd do swojego kraju, do swojej rodziny. Rozmyślania nad tym absorbowały ją bez reszty, nasilały się i odsuwały wszystko na dalszy plan. Starała się zmniejszyć intensywność tych rozmyślań, bo ją męczyły. Przygotowała szybki obiad, sięgając po mrożoną pizzę. Gdyby nie synowie, najchętniej położyłaby się, zasnęła i przeczekała ten stan dziwnego zmęczenia.

Robert wyczuł brak entuzjazmu żony do propozycji spaceru, powiedział zatem:

– Może chcesz się położyć wcześniej, prześpisz się, a ja zajmę się synami i popracuję trochę w domu.

– Chyba tak będzie najlepiej – odparła z ulgą.

Na rozdrożu

Подняться наверх