Читать книгу Markiza Pompadour - miłośnica królewska - Leo Belmont - Страница 22
Rozdział XIX. Zbawca czy oszust?
Оглавление— „Co to za hałas?!” zdumiona podniosła głowę Markiza.
Z ogrodu dochodziły gniewne krzyki, wymysły brutalne, w których rozpoznawała głosy warty zaciągniętej u wrót. Ponad nie wznosił się głos wysoki, który zdawał się rozbrzmiewać to oburzeniem, to prośbą błagalną. Słów niepodobna było rozróżnić. Zagłuszył je śmiech.
Pani Hausset wyjrzała przez otwarte okno, ale nic nie zobaczyła. Scena kłótni miała miejsce opodal za węgłem muru — dłużyła się. Nawoływań pani Hausset nikt nie słyszał, czy nie usłuchał.
„Pójdę zobaczyć” rzekła.
Wybiegła do ogrodu. Jakiś człowiek pobladły, ze znakami zadrapań na rękach i na czole, w podartej odzieży, zresztą wytwornej, w zabłoconych trzewikach, szarpał się z otaczającą go gromadką żołnierzy. Wyrywał się im — dążył do bramy — Coś mówił szybko, namiętnie. Grozili mu kolbami — odpychali — ten i ów uderzył — inni śmieli się do rozpuku.
„Dlaczego bijecie go?” spytała.
„To warjat!” wyjaśnił jeden z żołnierzy. „Już dziesięć razy odpędzaliśmy go od bramy ogrodu. Nie rozumie, że ,nie wolno‘. Przekradł się przez mur i nie chce odejść..”.
„Pani!” rzekł młody człowiek, „te bydlęta nie rozumieją, że muszę pomówić osobiście z Markizą de Pompadour! W sprawie olbrzymiej wagi dla niej! Ułatwij mi widzenie z Markizą — inaczej zajdzie nieszczęście!”
Zawtórował mu śmiech żołnierzy. W głosie młodzieńca brzmiała tak silna nuta przekonania, było w nim — dla wrażliwej pani Hausset — tyle groźnej powagi, że nakazała warcie, aby puściła nieznajomego.
„Jak się nazywasz?” spytała.
„Inżynier Latude!”
„Poczekaj... Zaraz przyniosę odpowiedź”.
Za chwilę wróciła.
„Pójdź pan! Markiza przyjmie pana”.
Młodzieniec triumfował. Twardy zakaz, nie dopuszczający przed oblicze pani de Pompadour w Fontainebleau, gdzie zamykała się dla pracy — nikogo, prócz zjawiających się imieniem Króla, lub z legitymacją od pierwszego ministra, pana d’Argenson, w sprawach państwowych, nie cierpiących zwłoki — został przełamany przez jego zręczność ekwilibrysty, przesadzającą mury i upór, nie lękający się kolb i pięści.
Za chwilę stał przed panią de Pompadour...
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Na moment stracił możność mówienia. Sparaliżował go lęk ryzyka, związanego z podjętym zamiarem, tyleż co nagle ogarniający go zachwyt. Siedząca przed nim wydała mu się nie tylko władczynią, mającą możność skruszenia go, jak źdźbło słomy — nie darmo książę de Ligny w tych czasach wyraził się o niej, że „wyglądała nieporównanie bardziej na królowę, niż sama królowa”; wydała się wrażliwemu młodzieńcowi boginią, kobietą zjawiskową — nie widział w swojem życiu dość szarem, zamkniętem w mieścinie prowincjonalnej, w mrocznym domu ojca, w szkole, koszarach, oberżach przydrożnych, takiego skończonego obrazu piękna w ramach stroju tak bogatego i wykwintnego, na tle tak uderzającem oczy i wyobraźnię. Są oczarowania, które graniczą z błyskawicznem rozkochaniem się w stylu Romea.
Pani Pompadour uśmiechnęła się; jej biegłe oko zrozumiało wrażenie, jakie wywarła na młodzieńcu; zatrzymała wzrok na nim z upodobaniem: był „przemiły” — określiła to tak myślą — w tym poszarpanym stroju, z tą czerwoną krechą na inteligentnem czole, z temi niebieskiemi oczyma, z których biły przestrach i rozmarzenie, w tej aureoli jasnych włosów, które spadały mu na ramiona — z temi niezgrabnemi poruszeniami rąk i nóg.
„Po coś przyszedł?” zadała pytanie. „Mów!”
Ten głos, w którym słodycz i rozkazodawczość splątały się w jedyną harmonię — ocucił go, przypomniał, co winien czynić.
Upadł jej do stóp.
„Najjaśniejsza pani!” zawołał „...i zaciął się, bełkocąc: Naj—jaś—niej—sza..”.
„Nie jestem nią!” rzekła. „Ale na ustach jej prześlizgnął się uśmiech dumy z powodu jego omyłki. Jestem markiza de Pompadour... To wystarcza”.
Subtelne ucho Latude’a pochwyciło odcień pychy w tem „wystarcza”. Już opanował się.
„To wszystko jedno!” rzekł. „Nie o to chodzi chodzi o... Lecz mogę to powiedzieć tylko pani samej — zatrzymał się”.
Pani de Pompadour dała znak kamerystce Hausset, która oddaliła się natychmiast.
Latude opowiedział natenczas markizie w słowach splątanych, zdających się wynikiem wielkiej zgrozy, ledwie mogąc złapać dech, że dnia poprzedniego stacji pocztowej traktu Paryzkiego podsłuchał przez szpary swego pokoju rozmowę dwóch tajemniczych jegomościów, z których jeden, zda się, był (sądząc ze stroju) wysokim arystokratą, drugi — chemikiem, czy aptekarzem (sądząc ze słów technicznych, jakich używał). Obaj zmawiali się o otrucie pewnej osoby. Aptekarz dał arystokracie pudełko z proszkiem, który zachwalał, jako swój sekret i wielokrotnie upewniał, iż jest to trucizna zabójcza jeden gram działa śmiertelnie, wywołuje zgon natychmiastowy, nie pozostawiając przecie śladów przy badaniu zawartości żołądka, jak to sprawdził, poddając sekcji otrute psy. Arystokrata, otrzymawszy te zapewnienia, rzucił dostawcy jadu sakiewkę napełnioną grubo złotem — bo „ciężko brzękła na stole”. Zaraz potem zza parawanu wyszedł jakiś człowiek, którego twarzy Latude nie dojrzał, gdyż nieznajomy był odwrócony doń tyłem — i zbliżył się do stołu. Usiadł.
Latude kończył opowieść:
„Arystokrata pochylił się nad nim i coś mu dyktował — nie słyszałem słów, bo mówił szeptem, a ja drżący nie byłem nawet w stanie słuchać, czując, że ci dwaj knują jakąś straszliwą zbrodnię. Ale to słyszałem z pewnością — wyraźnie — bo dyktujący podniósł głos i zaśmiał się złowrogo, mówiąc: ,Napisz adres — Markiza Pompadour... Fontainebleau‘. I wręczył mu pudełko..”.
Markiza była blada śmiertelnie. Mimowoli chwyciła Latude’a za rękę:
„Dlaczegoś nie krzyczał?! nie kazał ich aresztować?!” zapytała. Głos jej brzmiał groźnie.
„To było pustkowie. Bałem się. Zresztą zabiliby mnie z pewnością, gdyby wiedzieli, żem ich podsłuchał. Uczyniłem lepiej. Wymknąłem się cichaczem. Przyjechałem nocną pocztą. I od ranka błądzę tu — aby się dostać do Pani, czyhając na ranną pocztę, aby ją wyprzedzić. Wiem, że nie nadeszła jeszcze”.
„Może będzie niezadługo”.
„W każdym razie jesteś uprzedzona, Markizo. Trucizna nie wydrze Francji jej słońca!”
Ukląkł przed nią.
Wzruszona przebierała ręką w jego jasnych włosach, darząc go niejako pieszczotą za czyn, który przynosił jej zbawienie. Latude trafił doskonale w utajoną sprężynę jej duszy — obawę śmierci, zgotowanej ręką podstępną. Zresztą ta struna ujawniała się niekiedy. Za czasów urzędowania ministra Maurepas faworyta nieraz wypowiadała przed królem swój lęk przed ręką, kryjącą się w ciemności, gotową zadać jej truciznę. Nawet znudziła Króla swego czasu swą nieustanną histeryczną trwogą. Z jego rozkazu musiał czuwać przy jej sypialni doktor Quesnay, a pod ręką były znane antydota. Strach ten przeminął — Latude wywołał jego widmo ponownie.
Ukazał zawisłe nad nią niebezpieczeństwo — spisek w mroku — lecz równocześnie przyniósł ratunek.
Rzekła mu: „Powstań! jesteś godzien nagrody”.
Otworzyła wysadzaną rubinami i topazami kasetkę, wyjęła z niej haftowaną sakiewkę, brzęczącą złotem i położyła przy nim:
„To dla ciebie!”
Odsunął z dumnym gestem złoto i rzekł:
„Jestem ubogi... to prawda... ale nie upadłem tak nisko. Ta nagroda nie jest godną ani mnie, ani... markizy de Pompadour!”
Ogarnęło ją zdumienie. Była w niem cześć i sympatja dla bezinteresownego młodzieńca.
„A to ma znaczyć?” spytała.
„Że życie markizy de Pompadour nie ceni się na sztuki złota i ten, kto je ratuje, nie czyni tego dla grosza... i nawet nie dla niej — lecz dla Francji i ludzkości!” Ponownie pochylił się i ucałował skraj jej szaty, a potem chciwie wpił się ustami w jej rękę.
Była zmieszana nagłością tego hołdu i jego entuzjazmem.
„Co robisz?” spytała.
Popatrzył, klęcząc, w jej oczy i rzekł:
„Biorę zadatek mojej nagrody”.
„Jakiej?” spytała cicho.
Coś w niej drgnęło. Mimowoli uczyniła w myśli zestawienie: „Ten jest gorący... młody... nie wysechł z nadużyć... jak tamten. Jest piękny... i wart miłości, która rozprasza się dla... niewdzięcznych”.
Latude patrzył na nią z zachwytem szczerym. Jeżeli grał komedję, to był nią porwany — zatracił już świadomość granicy pomiędzy rzeczywistością a udawaniem. Może wyobraźnia dyktowała mu, że jest naprawdę zbawcą markizy od grożących jej niebezpieczeństw. Milczał oczarowany.
„Jakiej?” powtórzyła.
„Prawa znajdowania się zawsze blisko Markizy de Pompadour i strzeżenia Jej bezpieczeństwa, jak w tej chwili..”.
„Oho!” zaśmiała się, „mierzysz wysoko!”
„Nie trafia się wysoko, jeżeli się mierzy nisko,” rzekł nieomal swawolnie, wciąż klęcząc przed nią.
Roześmiała się wesoło. Znowu z upodobaniem popieściła jego włosy — na moment pochyliła się nad nim, mimowoli chcąc pocałować go w czoło, Opamiętała się, cofając nagle głowę — czyliż wolno było jej, faworycie królewskiej ulegać porywowi serca? — i rzekła już szorstko, zagniewana raczej na własną słabość, niż na jego zuchwalstwo:
„Wstań, panie... de Latude!”
W tem de była obietnica łask.
„Zechciej napisać tutaj swój adres — wszak zamieszkałeś w Paryżu? Pomyślę, co mam uczynić dla ciebie i przyślę ci niezadługo wezwanie do Wersalu. A teraz odejdź..”.
Ustępował ku drzwiom, bijąc przed nią pokłony, rękę złożywszy na sercu. Jego twarz promieniała szczęściem. Czuł bowiem, że wywarł na Markizie wrażenie lepsze, niż mógł marzyć — i że równocześnie zbliżył się do wrót, za któremi otwierała się dlań droga do karjery, zaszczytów, bogactwa.
Kiedy był przy drzwiach, Markiza de Pompadour pogroziła mu leciuchno palcem, rzucając:
„A nie uganiaj się nazbyt za ładnemi Paryżankami bo... gotowyś zawrócić im w głowie, żal mi ich śliczny chłopcze!”
„Kto widział słońce, nie ogląda się na gwiazdy!” odparł z wytwornym ukłonem...
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Za chwilę był na drodze z Fontainebleau do Paryża. Tuż przy bramie ogrodowej rozminął się z zamkniętym żółtym pojazdem, ciągnionym przez cztery chyże konie. Na wysokim koźle siedział pocztyljon, strojny w herby dworu. Wjeżdżając w bramę zatrąbił.
Latude roześmiał się radośnie.
Wiezie dowód mojej prawdomówności — list i pudełko, które zapowiedziałem — rzekł do siebie. Jest w tem wszystkiem kropelka kłamstwa, ale bez niej żadna prawda nie może na świecie zwyciężyć!”