Читать книгу Markiza Pompadour - miłośnica królewska - Leo Belmont - Страница 36
Rozdział XXXIII. Ruina marzeń.
ОглавлениеMiłość młodego księcia Gontant była tylko przelotną błyskawicą szczęścia w życiu Markizy — tak szybko urwał się ściślejszy stosunek, że niewtajemniczona pani Hausset może z całą szczerością, wbrew innym biografom, twierdzić, że „pomiędzy nimi absolutnie nic nie było”. Zapalny, ale pełny egoizmu młodzian, zauważył pewnego dnia, że, zakasławszy się, przytknęła chustkę do ust i chustka zabarwiła się różową smugą. Zrobił oczy wylękłe i mimowoli rzekł: „To może suchoty?” Było to bezlitosne. Okrutniejszem było, iż oczy kochającego życie młodzieńca miały wyraz lęku i z ust wyszło owo brutalnie-naiwne pytanie: „Czy to nie zaraźliwe?”... Próżno całował jej ręce, okazując skamieniałej, iż to, co mówił, miało na celu zmusić ją do liczenia się poważnie z lekceważoną przez nią chorobę i zwrócenia się zawczasu do mistrzów sztuki lekarskiej.
Markiza zrozumiała ów lęk zwierzęcy. Nazajutrz posłała mu drogocenną tabakierkę z wymalowanym przez nią nocą na emalji pokrywki obrazkiem: „Amor, przeszyty strzałą z własnego kołczanu”. Pod obrazkiem był napis — jeden tylko wyraz: Assez (dosyć!). Gontant zrozumiał — wyjechał tegoż dnia do Neapolu, dokąd wzywała go zdawna matka, pragnąca go ożenić z hrabianką włoską.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
To ją uleczyło z poszukiwań miłości.
Znacznie później — przeszła już czterdziestkę — książę de Choiseul, minister, z którym zamykała się nieraz na całe godziny przy pracy — człowiek wiekowy, ale pełen tego nieśmiertelnego temperamentu, który służy ludziom (rzecz rzadka w owej epoce) nie szastającym zdrowiem w łatwych uciechach i traktującym miłość poważnie, na odchodem odwrócił się nagle i dziwnie wpatrzył się w nią. Na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiego cierpienia — niezwykły u tego męża polityki, zajętego wiecznie interesami państwa, wydającego się jej uczuciowo subtelnym, ale niezmiernie opanowanym, nieskłonnym do wybuchów.
„Co się panu stało?” zapytała.
„A to się stało,” rzekł powoli, „że drażnią mnie te ciągłe szepty po kątach Wersalu”.
„Jakie szepty?”
„Pani wie,” postąpił ku niej, jakby coś nagle rozstrzygnął, „że uważają nas za... kochanków?”
„Wiem! I potrafię nie słyszeć,” uśmiechnęła się. „Cóż ci to szkodzi, książę, jeżeli mnie to nie przeszkadza?”
Usiadł ponownie w fotelu nawprost niej — odłożył tekę z dokumentami — gniótł palce nerwowo i rzekł:
„Wie pani o tem, markizo, że jesteś zawsze... zawsze... czarująca?”
„Wiem... i chciałabym zapomnieć o tem,” rzekła smętnie. „Czary są obosieczne. Zwracają się z czasem przeciw ,czarującym‘”.
Nagle nachylił się szpakowatą głową ku jej kolanom — ukrył ją w fałdach jej sukni — ramiona jego drgały tłumionem szlochaniem:
„Nie mogę! nie mogę dłużej!” wyszeptał, podnosząc oczy. „Teraz już wiesz wszystko, markizo”.
Oczy jej były rozwarte boleśnie, wystraszone. Na palcach swoich poczuła gorąco łez, gdy tak przypadł ku niej i zbliżyła ręce delikatnie ku jego twarzy. Tak! Teraz wiedziała wszystko. Czasami już migało to jej w głowie, ale nie chciała dowierzać sobie. Ten człowiek w wieku podeszłym — ten mąż stanu — ten towarzysz chłodny jej prac dyplomatycznych — kochał ją, ex-faworytę Króla, której dawno amory wyszły z głowy.
„Książe!” opamiętaj się, „przecież to szaleństwo! Sądziłam, że jesteś... rozumniejszy”.
Ujął ją za obie ręce — ściskał je w swoich — i spytał, poraz pierwszy nazywając po imieniu:
„Więc nigdy... Joanno? Nigdy?..”.
Uwolniła dłonie z uścisku jego rąk — prosiła go: „Usiądź, przyjacielu... tam... nieco dalej, i zechciej mnie wysłuchać.
Był posłuszny.
„Książę de Choiseul! Pomyśl tylko... i nie gniewaj się, że nie jestem dość młoda (bo przecie... i ja nie jestem młoda)”, podkreśliła subtelnie — „dość młoda, aby mówić o wielkich rzeczach serca, miast... o wielkich sprawach historji... Dla wielu — może i dla Pana — byłam tylko faworytą Ludwika. Nie widziano, nie chciano widzieć — że czas mnie przeobraził. Chciałam być faworytą historji — otrzymać miano „ukochanej” nie od Króla, który mnie... odrzucił, ale od Francji, która mnie... odpychała. Marzyło mi się imię nieśmiertelne w błogosławiących ustach pokoleń Francuzów!... Była chwila, że... ręka moja sięgała po Hannower, Hessen, obie Saksonje... Mniemałam, że granice nasze posuną się po Skaldę, że tam zatkniemy sztandary, zdobne Liljami Burbonów. Cóż pozostało z tych illuzyj?!”
Powstała — chodziła, słaniając się śród ścian salonu załamując ręce, mówiąc tonem najwyższej boleści:
„Szczęście zdradziło nas w polu... Jakie bezprzykładne klęski!... Rossbach — Minden — Warburg — Villingshausen! Przepadła chwała bitnego żołnierza Francji!... Europa już nie drży przed naszym orężem! Obce wojska pohańbiły swym marszem francuskie wybrzeże Renu!
„Ile upokorzeń! — brzegi La Manche’u w ogniu, bombardowane! Nasze okręty w rękach Anglji! Nasze wojska w ucieczce do portów — odegnane z morza! Szczęście zdradziło nas w ojczyźnie tak samo, jak w koloniach Indyj i Ameryki! Europa niszczona przez wojnę od lat szeregu — miljon ludzi zagrabiła nam śmierć w tej kampanji — nasze siewne pola zniszczone — handel zrujnowany — skarb pusty — nasz prestige u narodów zachwiany — wszędy rany ziejące — mrok gęstnieje nad nami — sen o nieśmiertelności Francji królewskiej zwichnięty... sen o mojej sławie...
„Ach! ach!... czy to się daje wszystko wyrazić słowami... Ale, książę, czy ty naprawdę przestałeś rozumieć, że... nam... nam... nam... tobie i mnie — w tej chwili nie wolno zajmować się... takiemi — jak mi-łość?!”
Zakołysała się płaczem, upadając głową w poduszki fotelu.
Powstał i rzekł cicho:
„Markizo, przebacz!... W istocie oszalałem. Już nigdy o tem nie powiem słowa. Ale... ale..”. tu głos jego zdławiło powstrzymane łkanie, „ale boję się, pani, że ty... umrzesz ze smutku!”
„Wiem o tem, bo i to przepowiedziała mi przed kilku laty wróżka... Prawda, książę, jakie to dziwne: Markiza de Pompadour, umierająca na melancholję?!..”.