Читать книгу Zmuś mnie - Ли Чайлд - Страница 12
4
ОглавлениеW jadłodajni ubyło gości. Śniadaniowa nawałnica przetaczała się tu najwidoczniej o świcie. Rolnictwo. Ciężki chleb, tak jak wojsko. Nadeszła kelnerka. Chang zamówiła kawę i drożdżówkę, a Reacher dokończył śniadanie.
– Więc czym zajmuje się prywatny detektyw, kiedy nie robi zdjęć w hotelach? – spytał.
– Oferujemy szeroki wachlarz wyspecjalizowanych usług – odparła Chang. – Zbieramy materiały dla korporacji, no i oczywiście siedzimy w zabezpieczeniach sieciowych, zwłaszcza ostatnio, ale zapewniamy również bezpieczeństwo osobiste. Ochronę bezpośrednią. Bogaci się bogacą, a biedni biednieją, to dla nas dobrze. Chronimy także budynki. Udzielamy porad, sprawdzamy dane osobowe, robimy ocenę zagrożeń, prowadzimy dochodzenia w sprawach ogólnych.
– Po co pani tu przyjechała?
– Prowadzimy operację na tym terenie.
– Jaką?
– Nie mogę powiedzieć.
– Dużą?
– Mamy tu swojego człowieka. Przynajmniej myślałam, że mamy. Przysłano mnie jako wsparcie.
– Kiedy?
– Przyjechałam wczoraj. Pracuję teraz w Seattle. Doleciałam samolotem najdalej, jak mogłam, potem wynajęłam samochód. To była koszmarna podróż. Te drogi nie mają końca.
– I pani znajomego już nie było.
– Nie. Nie było.
– Myśli pani, że gdzieś wyjechał i wróci pociągiem?
– Oby. Mam nadzieję, że tak.
– A niby co miałoby się z nim dziać? Dziki Zachód to już przeszłość.
– Wiem. Pewnie nic mu nie jest. Pracuje w Oklahoma City. Mógł wrócić, żeby coś załatwić. Pociągiem, ze względu na te drogi. Skoro wyjechał pociągiem, to przyjedzie pociągiem. Musi. Wiem, że nie ma tu samochodu.
– Próbowała pani się do niego dodzwonić?
Chang kiwnęła głową.
– W sklepie wielobranżowym jest automat. Ale nikt u niego nie odbiera, a komórka nie odpowiada.
– Brak zasięgu. Co znaczy, że w Oklahoma City go nie ma.
– Pojechałby gdzieś dalej? Tutaj? Bez samochodu?
– Mnie pani pyta? To pani operacja, nie moja.
Chang umilkła. Znowu nadeszła kelnerka i Reacher rozpoczął wczesny lunch, zamawiając kawałek ciasta brzoskwiniowego. I jeszcze trochę kawy. Kelnerka miała zrezygnowaną minę. Wprowadzona przez szefa zasada „kubka bez dna” w tym przypadku została poddana próbie.
– Miał mnie wprowadzić – powiedziała Chang.
– Kto? Ten znajomy?
– Tak.
– Wprowadzić w sprawę?
– Powiedzmy.
– Co pani wie?
– Nazywa się Keever. Pracuje w biurze w Oklahoma City. Ale jesteśmy w tej samej sieci. Dlatego widzę, co robi. Prowadzi parę dużych spraw. Ale żadnej tutaj. Przynajmniej tak wynika z komputera.
– Dlaczego to akurat pani miała udzielić mu wsparcia?
– Byłam wolna. Sam do mnie zadzwonił.
– Stąd?
– Na pewno. Powiedział mi dokładnie, jak się tu dostać. I że tu aktualnie przebywa.
– To była rutynowa prośba?
– W sumie tak. Zgodna z procedurą.
– A więc nie złamał procedury, tylko niczego nie odnotował w komputerze?
– Tak.
– Co znaczy…
– Że to jakaś drobnostka. Przysługa dla znajomego, coś za tak marne grosze, że nie zawiadomił szefa. Na pewno nie chodziło o pieniądze. Bo jeśli nie ma pieniędzy, nie ma i sprawy. Ale potem z drobnostki musiało zrobić się coś większego. Na tyle dużego, że poprosił o wsparcie.
– A więc z małej sprawy zrobiła się duża, tak? Na przykład jaka?
– Nie mam pojęcia. Miał mnie dopiero wprowadzić.
– Nie domyśla się pani?
– Czego pan właściwie nie rozumie? Robił to hobbystycznie, prywatnie, w tajemnicy, i miał mi o tym opowiedzieć, kiedy przyjadę.
– Jak brzmiał przez telefon?
– Mówił swobodnym głosem. Prawie przez cały czas. Ale chyba mu się tu nie podobało.
– Tak powiedział?
– Nie, takie odniosłam wrażenie. Kiedy tłumaczył, jak tu trafić, brzmiało to tak, jakby mnie przepraszał, że muszę jechać do jakiegoś dziwnego, ponurego miasta.
Reacher tego nie skomentował.
– Wy, wojskowi, za bardzo kierujecie się chyba ścisłymi danymi, żeby myśleć tym torem.
– Nie, właśnie miałem się z tym zgodzić – powiedział. – Nie podobał mi się na przykład sklep z gumowymi fartuchami i łaził za mną jakiś dziwny dzieciak. Dziś rano, dziesięć, dwanaście lat. Chłopiec. Pewnie opóźniony w rozwoju, bardzo nieśmiały. Zaciekawił go obcy. Ilekroć się oglądałem, próbował się kryć.
– Nie wiem, czy to dziwne, czy smutne.
– I nie ma pani absolutnie żadnych informacji?
– Nie, czekam na Keevera.
– Co znaczy, że musi pani chodzić na stację.
– Dwa razy dziennie.
– Długo pani tak wytrzyma?
– Bardzo pan obcesowy.
– Żartowałem. Przez coś takiego przydarzały mi się same najgorsze rzeczy, pani chyba też, patrolowała pani ulice. Brak łączności. Nieodebrana wiadomość. Tak myślę. Pewnie dlatego, że komórki nie mają tu zasięgu. Ludzie już sobie bez nich nie radzą.
– Dam mu dwadzieścia cztery godziny – zdecydowała Chang.
– Mnie już chyba nie będzie – powiedział. – Wyjadę wieczornym pociągiem.
• • •
Zostawił ją w jadłodajni i wrócił na stary szlak, żeby zwiedzić resztę miasta. Przed sklepem z artykułami weterynaryjnymi odwrócił się, jeszcze raz sprawdził lewą stronę ulicy, wszystkie sześć przecznic, i nie dostrzegł nic interesującego. Dziwny dzieciak zniknął. Reacher poszedł dalej, sto, dwieście metrów w głąb prerii, na wypadek gdyby tory przesunęły centrum miasta na wschód, pozostawiając za sobą ewentualne zabytki. Jeśli Chang miała rację i rzeczywiście umarła tu jakaś staruszka, jej grób mógł być zupełnie niewidoczny, tym bardziej z oddali. Niski nagrobek, kamienna płyta, żelazne ogrodzenie wysokości trzydziestu, czterdziestu pięciu centymetrów, a wszystko to w morzu zielska, co najwyżej z wyciętą w chaszczach ścieżynką.
Ale nie znalazł ani ścieżynki, ani nagrobka, ani żelaznego ogrodzenia. Niczego większego też tam nie było. Choćby muzeum. Czy tablicy z informacją, że jest to miejsce o znaczeniu kulturowym i historycznym. Zawrócił i zaczął przeczesywać południową ćwiartkę miasta, ulicę po ulicy, poczynając od tej biegnącej ze wschodu na zachód wzdłuż starego szlaku. Wyglądała prawie tak samo jak jej północny odpowiednik, z tym że było tam chyba więcej małych domków przerobionych z szop i garaży, a mniej straganów z owocami. I wciąż nic, ani kamiennego pomnika, ani muzeum. Przynajmniej nie tam, gdzie dyktowałaby to logika. Miejsce „matczynego spoczynku” nie zawsze leżało na skrzyżowaniu szlaków. Znalazło się tam dopiero wtedy, kiedy zbudowano tory. Przedtem było tylko malutką kropeczką na poboczu ciągnących się bez końca, prostych jak strzała kolein na prerii. To nagrobek lub legenda stworzyły miasto. Które rozrosło się wokół nich jak perła wokół ziarnka piasku.
Z tym że nie mógł nic takiego znaleźć. Ani kamienia nagrobnego, ani muzeum. Przynajmniej tam, gdzie powinny być, to znaczy, w przyzwoitej odległości od starego szlaku. Takiej, żeby idąc tam, miało się poczucie, że jest to wycieczka albo pielgrzymka. Dzisiaj byłaby to mniej więcej długość jednej przecznicy, ale nic tam nie znalazł.
Poszedł dalej, przeczesując miasteczko kwartał po kwartale, tak jak przedtem. Widział rzeczy podobne do tych w północnej części miasta i powoli zaczynał je rozumieć. Przecznica po przecznicy, stopniowo otwierała się przed nim cała okolica. Był to ośrodek handlowy obsługujący liczną i rozproszoną społeczność rolniczą. Sprowadzano tu różne maszyny i wysyłano olbrzymie ilości produktów. Głównie zboża. Ale były tu także pastwiska. Najwyraźniej. Stąd firmy zaopatrzeniowe i przychodnia weterynaryjna dla dużych zwierząt. Sklep z gumowymi fartuchami pewnie też. Niektórym wiodło się dobrze i ci kupowali błyszczące nowe traktory, innym wiodło się gorzej, więc naprawiali stare diesle i przyklejali nowe podeszwy do butów.
Ot, zwykłe miasto, jak wiele innych.
Lato miało się ku końcowi, dzień wciąż był złocisty, słońce ciepłe, lecz nie gorące, więc ciesząc się spacerem, szedł dalej, aż stwierdził, że wszędzie był już po dwa razy i po dwa razy wszystko widział.
Oprócz pomnika i muzeum.
I tego dziwnego chłopaka.
Zobaczył za to kogoś, kto dziwnie na niego spojrzał.