Читать книгу Zmuś mnie - Ли Чайлд - Страница 9

1

Оглавление

Przenieść faceta tak dużego jak Keever nie było łatwo. Jakby próbowali ściągnąć materac z podwójnego łóżka wodnego, aż tak ich to wykończyło. Dlatego pochowali go blisko domu. Co w sumie miało sens. Żniwa rozpoczynały się dopiero za miesiąc i ślad na polu byłby widoczny z góry. A kogoś takiego jak on na pewno szukaliby z powietrza. Samolotami, śmigłowcami, może nawet dronami.

Zaczęli o północy, bo uznali, że tak będzie najbezpieczniej. Wokoło mieli ponad cztery tysiące hektarów pustkowia, a jedyną stworzoną przez człowieka konstrukcją po tej stronie horyzontu były tory kolejowe na wschód od nich, ale wieczorny pociąg przejeżdżał o siódmej wieczorem, a poranny dopiero o siódmej rano. Cisza i spokój, żadnych wścibskich oczu. Koparka miała cztery reflektory na pręcie nad kabiną, jak w podpicowanym pick-upie nastolatka, i cztery smugi światła tworzyły szeroką plamę halogenowej jasności. Dlatego na widoczność też nie narzekali. Kopali w zagrodzie dla świń, a zagroda to syf sam w sobie. Każdy tucznik waży ponad dziewięćdziesiąt kilo, każdy ma cztery nogi. Ziemia jest zawsze rozmiękła, zryta i grząska. Z powietrza nikt by nic nie zobaczył, nawet przez kamerę termowizyjną. Obraz natychmiast by się rozjaśnił i zamazał, od temperatury ciała samych zwierząt, od ich gnoju i kałuż moczu.

A więc bezpiecznie.

Świnie lubią ryć, dlatego musieli kopać głęboko. Z czym też nie mieli problemu. Błyszczące w świetle wysięgniki hydrauliczne, to ryczący na pełnych obrotach, to cichnący silnik – długie ramię koparki pracowało rytmicznie, płynnymi przegubowymi ruchami, za każdym razem wybierając z dołu dwie dziesiąte metra sześciennego ziemi. Kiedy skończyli, maszyna odjechała, zawróciła i przednim lemieszem zepchnęła Keevera do grobu, przesuwając go, turlając, tytłając go w błocie, aż w końcu znalazł się na brzegu dziury i z głuchym plaśnięciem spadł w pełzające po dnie elektryczne cienie.

Tylko jedno poszło nie tak, właśnie wtedy.

Wieczorny pociąg miał pięciogodzinne opóźnienie. Rano włączyli radio i okazało się, że sto dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od nich zepsuta lokomotywa zablokowała tory. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieli. Usłyszeli tylko posępny gwizd na odległym przejeździe i mogli jedynie odwrócić się i popatrzeć na długi rząd oświetlonych wagonów, które jeden po drugim – przez całą wieczność, jak we śnie – przetaczały się z łoskotem w oddali. Ale w końcu przejechały. Szyny śpiewały jeszcze przez chwilę, a potem, gdy tylne światła pozycyjne zniknęły w ciemności, wrócili do pracy.

• • •

Trzydzieści dwa kilometry dalej na północ pociąg zaczął zwalniać. Zwalniał i zwalniał, a gdy wreszcie zatrzymał się z sykiem, cmoknęły drzwi i na betonową rampę przed wielkim jak apartamentowiec elewatorem wysiadł Jack Reacher. Na lewo od niego stały kolejne cztery elewatory, wszystkie większe niż ten na wprost, a po prawej – olbrzymi blaszany magazyn wielkości hangaru lotniczego. Na ustawionych w regularnych odstępach słupach płonęły rtęciówki, wycinając w ciemności żółte stożki światła. W nocnym powietrzu wisiała lekka mgła, jak krótka notatka w kalendarzu. Lato miało się ku końcowi. Nadchodziła jesień.

Reacher stał nieruchomo. Pociąg ruszył, z wysiłkiem napinając stalowe mięśnie, ze zgrzytem mieląc kołami, wpadając w powolny rytm – rata-tat, rata-tat – stopniowo przyspieszając, w narastającym pędzie szarpiąc jego ubraniem. Wysiadł tylko on. Nic dziwnego. Nie był to raczej wielki węzeł komunikacyjny. Wokoło nic, tylko pola, rolnictwo. Jedynym obiektem wzniesionym tu ku wygodzie pasażerów był niewielki budynek wciśnięty między elewatory i magazyn, mieszczący pewnie kasę i poczekalnię. Zbudowany w tradycyjnym kolejowym stylu, wyglądał jak dziecięca zabawka ustawiona tymczasowo między dwiema błyszczącymi beczkami na ropę.

Ale na wiszącej na nim, długiej na całą ścianę tablicy widniał napis, z powodu którego Reacher wysiadł z pociągu: „Matczyny Spoczynek”. Zobaczył tę nazwę na mapie i pomyślał, że jest fajna. Że tory przecina tam pewnie stary szlak, którym dawno temu ciągnęły wozy, i coś się tam stało. Może jakaś młoda kobieta zaczęła nagle rodzić. Wstrząsy na pewno nie pomogły. Może wóz zatrzymał się tu na parę dni albo tygodni. Czy nawet na miesiąc. I może wiele lat później ktoś sobie o tym przypomniał. Jej potomek. Tak powstają legendy rodzinne. Niewykluczone, że mieli tu nawet małe muzeum.

A mogło istnieć smutniejsze wytłumaczenie. Może po prostu pochowano tu jakąś kobietę. Była za stara i nie dała rady. W takim razie musiałby tu gdzieś być kamień pamiątkowy.

Tak czy inaczej, zawsze mógł się rozejrzeć i czegoś dowiedzieć. Nigdzie nie jechał i miał na tę podróż całe życie, więc objazdy nic go nie kosztowały. Dlatego wysiadł z pociągu. Początkowo ogarnęło go rozczarowanie. Nie tego się spodziewał. Myślał, że zobaczy, ot, parę zakurzonych domów i samotną zagrodę dla jednego konia. Do tego z rzadka otwarte malutkie muzeum, prowadzone przez ochotnika na ćwierć etatu. Może mieszkającego w pobliżu staruszka. Albo chociaż marmurowy nagrobek za ogrodzeniem z kutego żelaza.

Na pewno nie spodziewał się tej gigantycznej infrastruktury rolniczej. A chyba powinien. Trzeba było gdzieś wyładowywać to zboże. Miliardy kilogramów, tysiące ton rocznie. Zrobił krok w lewo i spojrzał w przestrzeń między elewatorami. Zobaczył ciemność, wyczuł jednak, że są tam zabudowania tworzące wystrzępiony łuk. Domy. Oczywiście. Miejscowych robotników. I światła, oby motelu czy jadłodajni, najlepiej jednego i drugiego.

Ruszył w stronę wyjścia, z nawyku omijając plamy światła na ziemi, jednak ostatnia lampa była nie do ominięcia, ponieważ zamontowano ją dokładnie nad drzwiami. Dlatego postanowił zaoszczędzić sobie dalszego kluczenia i przedostatnią plamę pokonał z marszu, idąc przez sam środek.

Wtedy z cienia wyszła jakaś kobieta.

Ruszyła ku niemu z nagłym przypływem energii, jakby ucieszyła się na jego widok. W mowie jej ciała widać było wyraźną ulgę.

Było, ale po dwóch krokach przestało. Bo wtedy ulga przerodziła się w zawód. Kobieta zatrzymała się jak wryta i powiedziała:

– Och.

Azjatka. Ale wcale nie drobna. Co najmniej metr siedemdziesiąt trzy, może nawet metr siedemdziesiąt pięć. I stosownie do tego zbudowana. Nigdzie ani śladu kości. Żadna tam wiotka chudzina. Jakieś czterdzieści lat, długie czarne włosy, dżinsy, podkoszulek i krótka bawełniana kurtka. Sznurowane buty.

– Dobry wieczór pani.

Patrzyła ponad jego ramieniem.

– Nikogo tam nie ma – rzucił.

Spojrzała mu w oczy.

– Wysiadłem tylko ja – dodał. – Więc znajomy pewnie nie przyjechał.

– Znajomy? – Mówiła z neutralnym akcentem. Normalną amerykańszczyzną. Taką, jaką słyszał wszędzie.

– Czekała pani na kogoś, inaczej po co miałaby pani tu przychodzić? Bez sensu. Wątpię, żeby o północy było tu coś do oglądania.

Kobieta milczała.

– Ale chyba nie czeka pani od siódmej.

– Nie wiedziałam, że pociąg się spóźni – odparła. – Tu nie ma zasięgu… w komórce. I nikogo, kto by coś wiedział. Ci z Pony Express są pewnie na chorobowym.

– Nie było go w moim wagonie. Ani w dwóch następnych.

– Kogo?

– Pani znajomego.

– Nie wie pan, jak on wygląda.

– To wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Dlatego wyszła pani z cienia. Myślała pani, że to on. Przynajmniej przez chwilę. A w moim wagonie takich nie było. Ani w dwóch następnych.

– O której jest najbliższy pociąg?

– O siódmej rano.

– Kim pan jest i po co pan tu przyjechał?

– Nikim. Po prostu tędy przejeżdżałem.

– Pociąg przejeżdżał. Pan nie. Pan wysiadł.

– Zna pani to miasteczko?

– Ani trochę.

– Widziała tu pani muzeum albo kamień nagrobny?

– Po co pan tu przyjechał?

– A kto pyta?

Zawahała się.

– Nikt.

– Jest tu jakiś motel?

– Ten, w którym mieszkam.

– I jak tam jest?

– Jak w motelu.

– Coś dla mnie. Mają wolne pokoje?

– Zdziwiłabym się, gdyby nie mieli.

– Dobra, wskaże mi pani drogę. Niech pani nie czeka tu całą noc. Wstaję o świcie. Zapukam do pani przed wyjściem. Miejmy nadzieję, że pani znajomy przyjedzie rano.

Kobieta nie odpowiedziała. Jeszcze raz zerknęła na milczące tory, potem odwróciła się i ruszyła do wyjścia.

Zmuś mnie

Подняться наверх