Читать книгу Herbaciana dziewczyna - Lisa See Kendall - Страница 9
Pies na dachu
Оглавление– Bez zbiegów okoliczności nie ma historii – dodaje A-ma, gdy Pierwszy Brat kończy opowiadać nam swój sen z zeszłej nocy.
To zdaje się zamykać temat, jak zawsze. Sama nie wiem, jak wiele razy matka użyła tego powiedzonka, od kiedy dziesięć lat temu pojawiłam się na świecie. Mam też wrażenie, że różne wersje snu Pierwszego Brata słyszałam już wielokrotnie. Ubogi rolnik wiezie świeżo zebraną rzepę do miasteczka, żeby na targu wymienić ją na sól. Potyka się i spada z urwiska. Mogłoby się to skończyć „straszną śmiercią” z dala od domu, czyli najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć przedstawicielowi ludu Akha. Rolnik ląduje jednak w obozowisku zamożnego handlarza solą. Ten parzy herbatę, mężczyźni zaczynają rozmawiać i... Tu następował jakiś zbieg okoliczności: handlarz solą poślubiał córkę rolnika albo rolnik unikał fali powodziowej dzięki wypadkowi na skałach. Tym razem rolnik mógł po prostu dobić targu z handlarzem solą i oszczędzić sobie wyprawy do miasteczka.
Dobry sen bez złych znaków raduje wszystkich usadowionych na podłodze wokół paleniska. Jak mawia A-ma, każda opowieść, każdy sen i każda chwila naszego życia pełne są brzemiennych w skutki zbiegów okoliczności. Wirujemy wokół siebie jak ziarnka ryżu wyrzucane garściami w powietrze – ludzie, zwierzęta, liście, ogień i deszcz. Pojedyncze ziarnko nie może zmienić kierunku. Nie może zdecydować, czy poleci w lewo, czy w prawo, ani gdzie wyląduje, czy spadnie na skałę i da się je uratować, czy zsunie się z niej w błoto i natychmiast stanie się bezwartościowe, bezużyteczne. To los decyduje, dokąd trafią, i nic – a w każdym razie nic materialnego – nie może zmienić ich przeznaczenia.
Nadchodzi kolej na sen Drugiego Brata. Ten jest zwyczajny. Na koniec Trzeci Brat opowiada o swoim śnie, który okazuje się rozpaczliwie nudny.
– Opowiedz nam, co się tobie śniło tej nocy, Dziewczyno. – A-ba trąca mnie łokciem.
– Co mi się śniło? – Jego życzenie mnie zaskakuje, ponieważ do tej pory żadne z rodziców tego ode mnie nie wymagało. Jestem tylko dziewczyną. Nieważną, jak powtarzano mi wielokrotnie. Nie wiem, dlaczego A-ba wybrał ten dzień, żeby mnie wyróżnić, ale mam nadzieję, że zasłużę sobie na jego uwagę. – Wracałam do wioski ze zbiorów herbaty. Było już ciemno. Widziałam dym unoszący się z domowych palenisk. Zgłodniałam od zapachu jedzenia. – Jestem stale głodna. – Ale mój brzuch, oczy, ręce i nogi cieszyły się, że jestem we właściwym miejscu. W naszym rodzinnym domu. – Obserwuję twarze bliskich. Pragnę być szczera, ale nie chcę, żeby prawda ich przestraszyła.
– Co jeszcze widziałaś? – pyta A-ma.
Hierarchia władzy i ważności jest w naszej wiosce następująca: wódz; ruma – kapłan duchowy, który dba o harmonię pomiędzy duchami i ludźmi; nima – szaman, który potrafi wchodzić w trans, odbywać podróże do drzew zasadzonych przez boga w świecie duchów dla każdej bytującej na Ziemi duszy, a następnie rozstrzygać, które zaklęcia będą odpowiednie do uzdrowienia człowieka lub podreperowania jego zdrowia. Następni w kolejności są wszyscy dziadowie, ojcowie i mężczyźni w każdym wieku. Moja matka jest pierwszą spośród kobiet, i to nie tylko w naszej wiosce, ale i na całej górze. Jest akuszerką, lecz także kimś znacznie ważniejszym: leczy mężczyzn, kobiety i dzieci od narodzin po śmierć. Słynie też z umiejętności objaśniania snów. Srebrne kule w jej nakryciu głowy drżą i odbijają blask płomieni, gdy czeka na moją odpowiedź. Pozostali nerwowo pochylają głowy nad miskami.
– Śnił mi się pies – wyduszam z siebie.
To wyznanie jest dla wszystkich wstrząsem.
– Są trzy powody, dla których pozwalamy psom żyć między nami – oznajmia A-ma kojąco, żeby uspokoić rodzinę. – Są niezbędne do ofiar, ostrzegają nas przed złymi znakami i można je jeść. A jaki był twój?
Znowu się waham. Pies z mojego snu stał na naszym dachu, był czujny, z pyskiem wzniesionym ku górze i sztywnym ogonem. Dla mnie wyglądał, jakby strzegł naszej wioski, jego widok upewnił mnie, że wrócę bezpiecznie do domu. Ale lud Akha wierzy, że...
– Psy nie są ludźmi, ale żyją w świecie ludzi. – A-ma spogląda na mnie surowo. – Nie pochodzą ze świata duchów, lecz mają dar ich widzenia. Kiedy nocą słyszysz wycie lub szczekanie psa, to wiesz, że dostrzegł ducha i być może udało mu się go odstraszyć. A teraz odpowiedz mi, Dziewczyno – mówi, przesuwając srebrne bransolety powyżej nadgarstka. – Jaki był twój?
– Cała rodzina siedziała na zewnątrz, gdy pies zaczął szczekać – opowiadam, ponieważ świetnie wiem, że sen o psie na dachu oznacza, że zwierzę nie wywiązało się z zadania i jakiemuś duchowi udało się przeniknąć przez chroniącą wioskę bramę duchów i krąży teraz wśród nas. – Odstraszył złego ducha. A-poe-mi-yeh nagrodził go, obdarzając każdego członka naszej rodziny kurą...
– Nasz najwyższy bóg darował każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie po jednej kurze? – drwi Pierwszy Brat.
– I każdemu dziecku! Każdy dostał całą kurę tylko dla siebie...
– To niemożliwe! Bez sensu! Ona zmyśla! – Pierwszy Brat patrzy na A-bę z oburzeniem. – Każ jej przestać...
– Na razie jej sen mi się podoba – oznajmia A-ba. – Mów dalej, Dziewczyno.
– Widziałam ptaki w gnieździe. – Im większą odczuwam presję, tym łatwiej przychodzi mi kłamstwo. – Pisklęta dopiero co wykluły się z jajek. Ich ptasia mama delikatnie postukiwała w każde z nich dziobkiem, stuk-puk.
Rodzice i bracia rozmyślają przez chwilę nad tymi słowami. A-ma studiuje moją twarz, a ja staram się zastygnąć jak odstawione na noc sojowe mleko. W końcu kiwa głową z aprobatą.
– Liczyła swoje dzieci. Nowe życie. Opiekuńcza matka. – Uśmiecha się. – Wszystko w porządku.
A-ba wstaje, dając znak, że śniadanie skończone. Nie wiem, co męczy mnie bardziej: że A-ma nie widzi wszystkiego, co dzieje się w mojej głowie, choć zawsze sądziłam, że tak jest, czy że moje wymysły uszły mi na sucho. Czuję się okropnie, dopóki nie przypomnę sobie, że uchroniłam rodzinę od zmartwień, których przysporzyłby jej mój sen. Podnoszę miskę do ust i przełykam resztę bulionu. Z pikantnym płynem do buzi dostaje się kilka gorzkich górskich listków. Płatki chili palą w gardle. Będę syta, dopóki ich żar nie zgaśnie.
*
Kiedy wychodzimy z domu, gwiazdy nadal migoczą nad naszymi głowami. Na plecach niosę koszyczek. Pozostali domownicy zawiesili na ramionach duże kosze. Idziemy razem ubitą drogą przez środek Źródlanej Studni, naszej wioski, która przycupnęła na jednej z wielu przełęczy góry Nannuo i liczy około czterdziestu gospodarstw. Większość domów okalają stare krzewy herbaciane. Tarasy i ogrody, w których pracujemy, znajdują się jednak poza wioską.
Dołączamy do sąsiadów, którzy mieszkają cztery domy dalej. Ich najmłodsza córka, Ci-teh, jest w moim wieku. Wszędzie rozpoznałabym moją przyjaciółkę, ponieważ żadna dziewczynka w Źródlanej Studni nie ma tak strojnego czepka. Jej rodzina oprócz herbaty uprawia także dynie, kapustę, trzcinę cukrową i bawełnę. Hodują też opium. Sprzedają je kapłanowi duchowemu na ceremonie i A-mie, która uśmierza nim ból połamanych kości, przynosi ulgę pacjentom wycieńczonym chorobami i zbolałym po stracie ukochanej osoby. Dzięki dodatkowym dochodom rodzina Ci-teh może przeznaczać na ofiary więcej dużych zwierząt, co z kolei oznacza, że każdy mieszkaniec wioski otrzymuje więcej mięsa, które tradycyjnie rozdziela się między wszystkich. O bogactwie rodziny Ci-teh świadczy również mnóstwo srebrnych amuletów, które ozdabiają jej czepek. Pomijając te różnice, jesteśmy z Ci-teh jak siostry, a może nawet bliżej, ponieważ pracujemy ramię w ramię przez bardzo długi czas.
W drodze do pracy zostawiamy za sobą ostatni dom, a chwilę później docieramy do bramy duchów. Na jej filarach wyrzeźbiono postaci kobiety i mężczyzny. Kobieta ma ogromne piersi. Sterczący penis mężczyzny jest gruby jak zdrewniały pęd bambusa i dłuższy niż ja. Z poprzecznej belki zwisają drewniane ptaki drapieżne i złe psy. Strzeż się. Jeżeli ktoś przejdzie przez bramę w nieodpowiedni sposób – na przykład dotykając jej – może się wydarzyć coś tak strasznego, jak czyjaś śmierć. Wszyscy musimy uważać na bramę.
Zaczynamy wspinaczkę. Gawędzę z Ci-teh, nadrabiamy stracony czas, jakby minęły tygodnie, a nie jedna noc.
– Przed snem pracowałam nad haftem – zwierza się Ci-teh.
– A ja usnęłam, zanim A-ba wypalił fajkę – odpowiadam.
– Do śniadania gorąca woda czy herbata?
– Herbata.
– Sny?
Nie chcę jej o tym opowiadać. Mamy przed sobą długą drogę, a czas mogą nam umilić tylko gry i wyzwania.
– Ile rodzajów grzybów naliczysz na drzewach, zanim dojdziemy do tamtego głazu? – rzucam.
Dziewięć, wygrywam.
– Jak ci idzie tkanie? – pyta Ci-teh, wiedząc, że nie mam do tego drygu.
– Nuda! – wykrzykuję, a mężczyźni spoglądają na mnie przez ramię z dezaprobatą. – Sprawdźmy, w ilu skokach można dotrzeć z tej skały na tamtą, tam wysoko.
W siedmiu, i znów wygrywam.
– Wczoraj wieczorem Deh-ja – Ci-teh ma na myśli swoją bratową – powiedziała, że chce mieć syna.
– To żadna nowość. – Wskazuję niewielkie wzniesienie. – Założę się, że cię przegonię.
Stopy dobrze znają tę drogę, przeskakuję nad odsłoniętymi korzeniami, ze skały na skałę. W niektórych miejscach ziemia przesypuje się między palcami stóp. Gdzie indziej kamyczki wbijają się w miękkie podbicie. Jest jeszcze ciemno, więc raczej wyczuwam, niż widzę wznoszące się wokół mnie stare krzewy herbaciane, kamforowce, miłorzęby, cynamonowce i kępy bambusów.
Znowu wygrywam, co złości Ci-teh. Ale między siostrami też tak bywa. Jesteśmy sobie bliskie, lecz ciągle ze sobą rywalizujemy. Dzisiaj ja wygrywałam, a ona przypomniała mi, że jest lepsza w hafcie i tkactwie. Nasz nauczyciel mawia, że mogłabym udowodnić swoją bystrość, gdybym tylko trochę mocniej przykładała się do nauki. O Ci-teh nigdy tak nie mówi.
– Do zobaczenia w punkcie skupu – rzucam, gdy Ci-teh skręca za matką na inną ścieżkę. Zwlekam przez chwilę, patrząc, jak wdrapują się stromym podejściem, z pustymi koszami podskakującymi na plecach. Potem ruszam pędem, żeby dogonić A-mę.
Idziemy już pół godziny, gdy czerń nocy rzednie, a niebo zaczyna blednąć. Chmury mienią się różem i lawendą. A kiedy słońce wznosi się nad górski szczyt, wszystko jaśnieje. Przebudzone cykady zaczynają ćwierkać. Wspinamy się dalej. A-ba i bracia idą przodem w pewnym oddaleniu, żeby porozmawiać o męskich sprawach. A-ma dorównuje siłą mężczyznom, ale nie spieszy się, szuka ziół i grzybów do swoich mikstur. Pierwsza Bratowa została w domu z dziećmi, które są za małe, żeby zbierać herbatę, ale za duże, żeby je nosić. Dwie pozostałe bratowe towarzyszą nam jednak wraz z dziećmi przywiązanymi do piersi. One także wyszukują w wilgotnym leśnym poszyciu to wszystko, co mogłybyśmy dodać wieczorem do zupy.
W końcu docieramy do tarasów herbacianych Pierwszego Brata. Powoli przesuwam się wzdłuż rzędów gęstych krzewów, wyszukując na wystających gałązkach pojedyncze pączki i po dwa, co najwyżej trzy listki, które zaczynają się rozwijać w ciepłych promieniach słońca. Delikatnie chwytam maleńkie zwitki paznokciem kciuka i bokiem palca wskazującego powyżej pierwszego stawu. Paznokieć jest poplamiony, a opuszka stwardniała. Jestem już naznaczona jako zbieraczka herbaty.
Po dwóch godzinach przychodzi do mnie A-ma. Przebiera dłonią w moich liściach, przegląda je i przesypuje.
– Jesteś bardzo dobra w znajdowaniu najlepszych pączków, Dziewczyno. Może aż za dobra. – Zerka w stronę A-by, który pracuje kilka tarasów dalej, po czym schyla się do mnie i szepcze: – Zbieraj trochę szybciej. Możesz brać też starsze i twardsze liście. Potrzebujemy więcej liści z każdego krzaka, nie tylko te doskonałe pączki.
Rozumiem. Więcej liści oznacza, że punkt skupu herbaty zapłaci nam więcej pieniędzy. Kiedy mój koszyk jest pełny, znajduję Pierwszego Brata, który przerzuca moje zbiory do płóciennego worka i wszystko zaczyna się od nowa. Robimy przerwę obiadową na kulki ryżowe w suszonym mchu, a potem dalej zbieramy przez całe popołudnie. Trzymam się blisko matki, która śpiewa, żeby nadać rytm pracy i oderwać nasze myśli od upału i wilgoci.
– Wystarczy – woła w końcu A-ba.
Spotykamy się tam, gdzie Pierwszy Brat zgromadził nasze zbiory. Do worków trafiają ostatnie liście. Następnie do każdego z worków przywiązujemy liny z deseczkami. A-ma umieszcza najmniejszy z nich na moich plecach, zawiązuje mi sznury na ramionach i mocuje na czole deseczkę. Ma to pomagać w równomiernym rozłożeniu ciężaru, ale wrzynające się liny i nacisk drewna wywołują natychmiastowy ból.
Gdy wszystkie worki znajdują się na plecach, a powiązane razem kosze są gotowe do zabrania w drodze powrotnej, rozpoczynamy dwugodzinną wędrówkę do punktu skupu herbaty. Wszyscy wiemy, że musimy się spieszyć, nie możemy jednak iść szybciej. Trzeba stąpać pewnie. Wspinamy się coraz wyżej, przemierzamy tarasy, a każdy kolejny zdaje się bardziej stromy od poprzedniego. Potem znowu wkraczamy do lasu, który objął w posiadanie opuszczone herbaciane gaje i ogrody. Pnącza oplatają pnie, do których niczym szczypce kraba przytuliły się storczyki, grzyby i porosty. Ile lat mają te drzewa? Pięćset? Tysiąc? Nie znam odpowiedzi. Wiem natomiast, że już dawno temu zaprzestano sprzedaży ich liści. Tylko rodziny takie jak nasza zbierają je na własny użytek.
Do punktu skupu docieram tak zmęczona, że chce mi się płakać. Wchodzimy na podwórze przez dużą bramę. Obiegam wzrokiem przestrzeń w poszukiwaniu charakterystycznego czepka Ci-teh. My, Akhowie, nosimy swoje specjalne stroje. Noszą je również Daiowie, Lahu i Bulangowie oraz inne plemiona zamieszkujące te strony. Wszyscy mają na sobie ubrania robocze, ale każde nakrycie głowy, każdy szal i czepek są przystrojone zgodnie z tradycją klanu, a także według gustu i stylu kobiety czy dziewczyny. Nie widzę Ci-teh. Jej rodzina musiała dotrzeć tu wcześniej i zdążyła odejść. Być może są już nawet w domu i jedzą kolację.
Daje o sobie znać żołądek, podrażniony i oczarowany zapachami płynącymi ze straganów z jedzeniem. Głowę wypełnia aromat mięsa pieczonego na rożnie na otwartym ogniu. Ślina napływa mi do ust. Kiedyś skosztuję czegoś takiego. Może. Od czasu do czasu raczymy się cebulowymi plackami, które starsza kobieta Daiów sprzedaje z wózka tuż po lewej stronie, na podwórzu punktu skupu. Nęcą swoją wonią, ustępującą wprawdzie bogactwem zapachowi pieczonego mięsa, lecz także wyrazistą, z domieszką aromatu świeżych jajek.
Kucam w pyle z matką i bratowymi, gdy ojciec i bracia dźwigają nasze worki przez podwójne wrota, które wiodą do części z wagami. Po drugiej stronie podwórza dostrzegam chłopca mniej więcej w moim wieku. Kręci się w pobliżu stosu worków wypełnionych herbatą, która zostanie przewieziona do wielkiego miasta Menghai i poddana obróbce w państwowej przetwórni. Włosy chłopaka są czarne jak moje. On też jest bosy. Nie pamiętam go ze szkoły. Ale bardziej od niego interesuje mnie parujący placek z cebulą, który trzyma w poplamionych herbatą palcach. Rozgląda się wokół, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje i – najwyraźniej mnie nie widząc – nurkuje za stertę worków. Wstaję, przechodzę przez podwórze i zaglądam za herbaciany mur.
– Co tam robisz? – pytam.
Odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem. Na policzkach lśni olej. Zanim zdąży przemówić, słyszę wołanie A-my.
– Dziewczyno! Dziewczyno! Nie oddalaj się.
Mknę z powrotem przez podwórze i dobiegam do matki w chwili, gdy A-ba i bracia wychodzą z części wagowej. Nie wyglądają na zadowolonych.
– Spóźniliśmy się – mówi ojciec. – Już skupili ilość na dziś.
Pojękuję w głębi duszy. Nasza rodzina składa się z ośmiorga dorosłych i wielu dzieci. Ciężko jest przeżyć z tego, co zarobimy corocznie podczas dziesięciu dni zbiorów najlepszej herbaty i dwóch dziesięciodniowych zbiorów tej pośledniej. Poza tym dysponujemy tylko ryżem i warzywami z własnej uprawy oraz tym, co uda się upolować A-bie i braciom. Teraz będziemy musieli zabrać liście do domu i mieć nadzieję, że zachowają świeżość. A jutro rano – bardzo, bardzo wcześnie – wdrapać się tu z powrotem i sprzedać je, zanim podejmiemy całodzienną pracę, tym razem na terenie upraw Drugiego Brata.
– Jutro znowu podwójna harówka – wzdycha A-ma.
Bratowe zagryzają wargi. Perspektywa jutrzejszej dwukrotnej wędrówki mnie też nie zachwyca. Drugi i trzeci brat unikają jednak wzroku swoich żon, a ja pojmuję, że mają dla nas jeszcze gorszą wiadomość.
– Nie będzie trzeba – wyjawia ojciec. – Sprzedałem liście za pół ceny.
Czyli zaledwie po dwa juany za kilogram. Z gardła A-my wyrywa się skowyt, już nawet nie jęk. Tyle trudu za pół ceny. Bratowe kulą się nad strumieniem i napełniają ceramiczne dzbanki. Mężczyźni przysiadają na ziemi. Bratowe wracają i podają im wodę. Następnie obie kobiety dołączają do matki, poprawiają powijaki i podają dzieciom piersi. Tak wygląda nasz odpoczynek przed ponaddwugodzinną wędrówką w dół, do Źródlanej Studni.
Kiedy pozostali odpoczywają, ja znowu przechodzę przez podwórze do tamtego chłopca.
– Powiesz mi, dlaczego się chowasz? – pytam, jakby wcześniej nic nam nie przerwało.
– Nie chowam się – odpowiada, chociaż dokładnie to robi. – Jem placek. Chcesz kawałek?
Niczego nie pragnę bardziej.
Zerkam przez ramię na A-mę i resztę. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale to, co zaczęło się od moich kłamstw przy śniadaniu, trwa nadal. Wkraczam za mur z worków przesyconych zapachem świeżo zerwanych liści herbaty. Kiedy już tam jestem, chłopiec chyba się waha, jak powinien postąpić. Nie odrywa dla mnie części ani nie wyciąga ku mnie placka, żebym sama sobie wzięła. Ale przecież zaproponował mi kawałek, zamierzam więc go dostać. Pochylam się, zatapiam zęby w miękkim placku i odrywam kęs, jak pies chwytający resztki z ręki pana.
– Jak masz na imię? – pyta.
– Li-yan – odpowiadam radośnie, z pełnymi ustami. Tego imienia używam tylko w szkole i przy ceremoniach. W wiosce nazywają mnie Córka Sha-li (czyli córka mojego A-by) albo Córka So-sy (córka mojej A-my). Dla rodziny jestem po prostu Dziewczyną.
– Jestem San-pa – oznajmia. – Z wioski Cieniste Schronienie. Mój ojciec to Lo-san. Mój dziadek nazywał się Bah-lo. Moim pradziadem był Za-bah...
Każdego chłopca z ludu Akha uczy się Recytacji Rodowodu, żeby potrafił wymienić imiona swoich męskich przodków do pięćdziesiątego pokolenia wstecz. Druga sylaba imienia ojca jest zawsze pierwszą sylabą imienia syna. Szykuję się już do wysłuchania całej listy, ale recytację przerywa gniewny kobiecy głos.
– Tu jesteś, ty złodziejaszku!
Odwracam się i widzę, że drogę na podwórze zagradza nam starsza kobieta Daiów, ta od stoiska z plackami. Chwyta mnie za tunikę. Drugą ręką łapie ucho San-py. Z wrzaskiem wywleka nas z kryjówki.
– O, Słońce i Księżycu, wejrzyjcie! Złodzieje! – jej krzyk góruje nad hałasem panującym na podwórzu. – Gdzie są ich rodzice?
A-ma spogląda w naszym kierunku i przekrzywia głowę z niedowierzaniem. Aż do dzisiaj nie sprawiałam żadnych kłopotów. Nigdy nie krzyżuję nóg w obecności dorosłych, uznaję słowa rodziców za najlepszy lek i zawsze zakrywam usta, gdy się uśmiecham lub śmieję, żeby ukryć zęby. Może i podkoloryzowałam trochę mój dzisiejszy sen, ale nie jestem złodziejką ani nie oszukuję w szkole. Niestety, tłusty ślad wokół ust dowodzi, że przynajmniej zjadłam kawałek placka, nawet jeśli nie ukradłam go z wózka kobiety Daiów.
A-ma i A-ba przechodzą przez podwórze. Moje policzki płoną, gdy widzę ich zakłopotane twarze. Kiedy rozmawiają z handlarką, spuszczam wzrok i skupiam się na ich pokrytych odciskami stopach. Po chwili dołączają do nich kolejne dwie pary stóp i ustawiają się po obu stronach San-py – przyszli jego rodzice.
– Co tu się dzieje? – głos ojca jest uprzejmy i spokojny. W domu bywa szorstki, ale teraz usiłuje najwyraźniej ugłaskać handlarkę typową dla Akhów grzecznością.
– Z tym tutaj już wcześniej miałam problemy. – Staruszka targa ucho San-py. – Niechaj tygrys pożre tego złodzieja podczas wędrówki. Niech osunie się w odmęty podczas przeprawy. Niech przygniecie go drzewo, pod którym będzie przechodził.
Te klątwy są powszechnie znane, a mimo to potężne. Handlarka życzy mu strasznej śmierci, ale chłopiec zdaje się tym nie przejmować. Nie zakrywa nawet ust, żeby ukryć szeroki uśmiech.
– Wygląda na to, że wciągnął w swoje sprawki twoją córkę. – Kobieta Daiów patrzy współczująco na matkę.
– Czy to tak, Dziewczyno? – pyta A-ma. – Czemu to zrobiłaś?
– Nie wiedziałam, że robię coś złego. – Podnoszę wzrok.
– Coś złego? – dopytuje matka.
– On mi to dał. Nie wiedziałam, że to kradzione...
Ludzie gromadzą się wokół nas, żeby zobaczyć, co się dzieje.
– Nie obwiniajmy tej dziewczynki – stwierdza mężczyzna, którego uznałam za ojca San-py. – Chłopcze, miałeś tu kłopoty już wcześniej. Powiedz wszystkim prawdę.
– Wziąłem to – przyznaje San-pa, jak się wydaje, zupełnie swobodnie. Mówi obojętnie, jakby opowiadał o deszczu albo relacjonował, ile jaj zniosła wczoraj kura.
– Dał mi kawałek – wtrącam. – Chciał się ze mną podzielić...
A-my nie interesują jednak moje wymówki.
– Z winy obojga dzieci świat stracił równowagę – oznajmia. – Słuchamy Praw Ludu Akha...
– My też przestrzegamy Praw Ludu Akha – dodaje ojciec San-py. – Każdy Akha na tym świecie wie, co nam wolno, a czego nie...
– Dlatego musimy odprawić rytuały oczyszczające dla tych dzieci, naszych rodzin i wiosek. Pozostaje tylko zdecydować, czy przeprowadzimy ceremonię dla obojga, czy dla każdego oddzielnie – zastanawia się matka. Głową rodziny jest A-ba, lecz to A-ma, dzięki pozycji akuszerki, ma prawo ustalać warunki. – Osiągnęlibyśmy najlepsze efekty, gdyby obie rodziny połączyły siły. – Dla obcych jej głos brzmi zapewne równie ciepło i układnie, co ojca (Możemy zapomnieć o tych przykrościach i zostać przyjaciółmi), ale ja znam ją dobrze. Słyszę, że jest mną rozczarowana i martwi ją to zajście. – Czy mogę zapytać, w którym dniu cyklu urodził się wasz syn?
– San-pa urodził się w Dniu Tygrysa, dziewiątego dnia cyklu – spieszy z odpowiedzią jego matka.
W reakcji na tę niepomyślną informację moi bliscy przestępują z nogi na nogę. Akhowie żyją w rytmie dwunastodniowego tygodnia, a każdemu dniowi patronuje inne zwierzę. Ja urodziłam się w Dniu Świni. Każdy wie, że te dwa stworzenia nie powinny się pobierać, zawierać przyjaźni ani wspólnie gospodarzyć, ponieważ tygrysy lubią jeść świnie.
– Ona urodziła się w Dniu Świni – A-ma wyjawia złą wiadomość. – Lepsze będą oddzielne ceremonie oczyszczające. – Obdarza ich uprzejmym skinieniem głowy, któremu towarzyszy brzęknięcie kul i monet na jej nakryciu głowy. Potem kładzie mi rękę na ramieniu. – Chodźmy do domu.
– Zaczekajcie! – wstrzymuje nas handlarka. – A co ze mną? Kto mi zapłaci?
Ojciec San-py sięga do przywiązanej na biodrze torby w kolorze indygo, ale wtedy odzywa się A-ba.
– Dziewczyna ma tylko reputację. Jako jej ojciec zapłacę tyle, ile się należy. – Ujmuje kilka monet z naszego śmiesznie niskiego zarobku i wysypuje je na dłoń kobiety Daiów.
Już było mi źle. A teraz czuję się okropnie. Gdyby Ci-teh tu była, nigdy bym nie weszła za herbaciany mur, nie poznałabym San-py, nie zjadłabym kawałka tego placka...
Kobieta Daiów znowu wykręca ucho chłopca.
– Niech widzę, jak odchodzisz, ale nie jak powracasz.
To kolejna dobrze mi znana, a jednak przerażająca klątwa, życzenie strasznej śmierci. Na szczęście do mnie handlarka nie kieruje takich słów. Rodzice ciągną San-pę za sobą. Chłopak ogląda się przez ramię i obdarza mnie ostatnim uśmiechem. Nie mogę się powstrzymać i go odwzajemniam.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.