Читать книгу Szakal - L.J Shen - Страница 13

Rozdział drugi

Оглавление

– Dziś jest dobry dzień na surfowanie nago. – Beck zaśmiał się dziko. Jego długie mokre brązowe włosy unosiły się na wietrze, gdy leżał brzuchem na desce, ujeżdżając falę. Chodziło o to, by fale obmywały twojego fiuta, i nie lubiłem, gdy ludzie to robili. To było równie złe co zrezygnowanie z pięknej modelki na rzecz zrobienia sobie dobrze ręką po pijaku. Tak naprawdę każdego dnia, gdy plaża była prawie pusta, najlepiej surfowało się nago. I dlatego każde morskie stworzenie w południowej Kalifornii zna mojego fiuta na pamięć. Zaśmiałem się i patrzyłem, jak Beck ściąga spodenki i owija je sobie wokół nadgarstka jak bransoletkę. Mój przyjaciel z liceum Hale dryfował na spokojniejszej wodzie, a moja była dziewczyna z liceum Edie znajdowała się tuż obok, siedziała na desce i patrzyła w milczeniu w stronę plaży.

Podążyłem za jej spojrzeniem i zobaczyłem jej męża Trenta i jego córkę Lunę, którzy budowali skompilowany zamek z piasku za pomocą foremek. Edie była moją ulubioną i jedyną byłą dziewczyną. Zaliczała się również do grona moich najlepszych przyjaciół. Podobało mi się to, jakimi są ludźmi, niezależnie od tego, czy można ich przelecieć, czy nie. Edie – albo Gidget, jak nazywam ją od liceum – była już dla mnie nietykalna, ale to wciąż moja Edie. Zmarszczyła czoło zmartwiona. Przykucnąłem i usiadłem okrakiem na swojej desce, po czym pstryknąłem ją w ucho.

– Znowu to robisz.

– Co takiego?

– Za dużo o czymś myślisz.

Gidget zmarszczyła nos.

– Trochę kręci mi się w głowie. – Odgarnęła z twarzy blond włosy i zmrużyła oczy, patrząc na złote wybrzeże.

– Wyglądasz blado. – To było niedopowiedzenie i komentarz niezbyt w stylu dżentelmena. – Idź do domu. I tak nie ma fal.

Odwróciła głowę.

– Hej, Beck! Moja córka jest na plaży. Podciągnij gacie, ty zboczeńcu!

Podobało mi się to, że nazywała pasierbicę córką. Znały się dopiero od kilku lat, ale to była najprawdziwsza rodzina, jaką w życiu widziałem.

– A co u ciebie? Wszystko dobrze? – Edie musnęła palcami taflę wody.

– Jak nigdy.

– Nadal używasz kondomów? – Uniosła mokrą brew. Odkąd postanowiłem otworzyć biznes pięć lat temu, często mnie o to pytała. Powstrzymałem się od przewrócenia oczami i popchnąłem stopą jej deskę.

– Niszczysz fale, Gidget. Surfuj albo stąd spadaj.

Patrzyłem, jak Edie płynie do brzegu, a potem odwróciłem się w stronę Becka i Hale’a. Zauważyłem, że obaj siedzieli na swoich deskach okrakiem i patrzyli na mnie.

– Koniec przedstawienia. – Splunąłem do wody. Beck wskoczył na swoją deskę – skurwiel był zwinny jak małpka – i odstawił ten irytujący taniec polegający na wypychaniu bioder, który zawsze wykonują dupki, kiedy chcą zirytować wszystkich wokół. Wyglądał trochę jak młody Matt Damon, tylko z dłuższymi brązowymi włosami. Zaczął śpiewać Show Must Go On Queen, dramatycznie zaciskając pięść.

Wziąłem Becka pod swoje skrzydła, licząc na to, że zrobię z niego profesjonalnego surfera, którego wszyscy będą chcieli oglądać na zawodach. Był dobry jak Kelly Slater, ale przy tym leniwy jak Homer Simpson, więc przygotowywałem go dopiero na wrześniowe zawody. Jestem jedyną osobą, której się obawia, więc stwierdziłem, że jeśli ktokolwiek będzie w stanie wyciągnąć go z łóżka o piątej rano, będę to ja.

Hale pokręcił głową.

– Weź się wydepiluj, palancie. Twoje krocze wygląda jak Phil Spector. – Wskazał na fiuta Becka. Ten drugi się zaśmiał i potrząsnął kutasem jak baby włosami w reklamie szamponu. Hale odwrócił się do mnie i teraz wszyscy siedzieliśmy tu jak kretyni i psuliśmy fale. Super.

– W tym miesiącu jest moja zmiana, prawda? – Zmianą nazywaliśmy odwiedzanie sklepów przy promenadzie, by zebrać haracz.

– Tak.

– Czy coś jeszcze mam zrobić? – Położył się brzuchem na desce. Hale miał rude włosy, zielone oczy i duszę autodestrukcyjnego Holdena Caulfielda, który trafił do tego sztucznego miasteczka. Miał nadopiekuńczych rodziców – to kolejna rzecz, której mnie brakowało. Niedługo skończy magisterkę z filozofii i pójdzie w ślady rodziców, czyli zostanie wykładowcą. Chcieli, żeby zmieniał plastikowych ludzi z południowej Kalifornii w myślące jednostki. Ale Hale nie chciał być wykładowcą ani nawet zwykłym nauczycielem. Chciał być dzikusem, jak ja.

– Bądź grzeczny i odrób wszystkie zadania domowe – zaśmiałem się.

Ochlapał mnie wodą jak pięciolatek.

– Chcę większej odpowiedzialności. Chcę być częścią SurfCity.

Hale i ja dzieliliśmy się pieniędzmi z haraczu pół na pół, co mi odpowiadało, bo to on najczęściej chodził po lokalach. Ale on zawsze chciał jeszcze więcej. SurfCity to mój pomysł, moje dziecko, moje marzenie. Nie zamierzam się nim z nikim dzielić.

– Mówię poważnie – jęknął.

– Ja również. – Uniosłem głowę i patrzyłem, jak nagi Beck odpływa razem ze swoim włochatym kroczem. – Nie potrzebuję więcej pomocy.

– Mam pieniądze. Mogę zainwestować w SurfCity.

– Możesz co najwyżej zejść mi z drogi i pozwolić posurfować.

– Dlaczego nie? Przecież potrzebujesz pieniędzy. Znalazłeś już kogoś?

Nie zamierzałem mu powiedzieć o Darrenie i Jesse, bo nie byłem jeszcze pewny, jak to się rozwinie, a poza tym bardzo możliwe, że Hale spieprzyłby wszystko dla zabawy. Został ulepiony z tej samej gliny co niesławni członkowie grupy HotHoles. Czasami niszczył rzeczy tylko dlatego, że lubił słuchać, jak pękają.

– Nie twoja sprawa.

– Naprawdę ciężko cię odczytać, Protsenko.

– A może – pochyliłem głowę i uśmiechnąłem się – ty po prostu nie umiesz czytać ludzi, Hale. – Sapnął tak, że jego nozdrza rozszerzyły się w komiczny sposób. Odpłynął na swojej desce. To była jego własna wersja zatrzaśnięcia mi drzwi przed nosem. Zaśmiałem się. Po kilku minutach Beck zjawił się obok. Szybko oddychał, naładowany adrenaliną.

– Co się wszystkim stało? Gidget zachowuje się jak dziewczyna, Hale – jak pizda. A ty – jakbyś był ich surowym ojcem.

Prychnąłem, patrząc na znikającego Hale’a i myśląc o SurfCity.

– To jak? Jutro o tej samej porze? – Beck udał, że chce mnie szturchnąć w ramię, ale tak naprawdę nie miał jaj, by to zrobić.

– Tak. Spotkajmy się wcześniej, bo później mam plany.

Te plany miały imię, opis i konkretne zakończenie.

Te plany to pewna dziewiętnastolatka.

Nie wiedziałem tylko, że mój plan legnie w gruzach z tym samym dźwiękiem, którym jara się Hale.

***

Najpierw postanowiłem dowiedzieć się, jak wygląda typowy dzień Jesse Carter. Chociaż w sumie każdy jej dzień wyglądał tak samo, bo ta dziwaczka nie wychodzi z domu ani z pokoju, ani… z łóżka. Jej nazwisko brzmiało znajomo, ale nie zastanawiałem się nad nim zbyt długo. Todos Santos to małe miasteczko. Pewnie kiedyś na nią wpadłem. Może nawet kiedyś w niej byłem.

Tylko że wtedy sytuacja zrobi się niezręczna…

Darren powiedział mi, że ojciec Jesse zmarł, gdy ona miała dwanaście lat, i to ją zniszczyło, jeszcze zanim zrobili to pewni chłopcy. Wyznał mi również, że spotkanie się z nią gdzieś przypadkiem będzie zadaniem równie trudnym co nauczenie świni, jak tańczyć walca.

– Będzief mufiał zdobyć jej zaufanie, by wejść w jej fwiat, bo ona rzadko wychodzi z domu – powiedział mi przez telefon. – W każdy czwartek chodzi na terapię do gabinetu w centrum i zawsze w południe i o tfeciej nocy biega koło El Dorado.

Dwa razy dziennie? Cóż, nie moja sprawa.

– Interesujące godziny – skomentowałem, patrząc na kartkę.

– Wtedy jest mało ludzi. – Oczywiście.

Zapisałem wszystko na kartce i próbowałem wymyślić, gdzie mam ją, do cholery, złapać.

– Coś jeszcze? – Strzeliłem balona z gumy przy słuchawce.

– Częfto odwiedza nafą fąfiadkę panią Belfort. Ma jakief ofiemdziefiąt lat i alfheimera.

Widać Jesse Carter prowadzi ciekawe życie. A ja mam być tym szczęściarzem, który wywabi ją z domu i pomoże wrócić do świata.

– To wszystko? – zapytałem.

– Tak. – Westchnął.

– Czy ona nie ma kogoś bliskiego? Chłopaka? Najlepszej przyjaciółki? Może wychodzi z mamusią na zakupy do Balmain? – Nie miałem zbyt wielkiego pola do popisu. Nie mogę przecież wpaść nieproszony do domu jej sąsiadki i udać, że przypadkiem się z nią spotykam. To znaczy, mógłbym, gdybym był w nastroju na areszt.

– Nie. – Darren przełknął ślinę. – Ona nie ma nikogo.

Zmrużyłem oczy, patrząc na kartkę w ręce. Miałem tak niewiele informacji. Odniosłem wrażenie, że ta dziewczyna nie chce istnieć poza murami swojego domu. Ale potrzebowałem jeszcze jednej rzeczy od Darrena. Już podpisał umowę i wszystko było gotowe, mogłem działać. Uparł się przy dwóch paragrafach, spisanych wytłuszczonym drukiem. Po pierwsze, Jesse Carter nigdy, przenigdy nie może się dowiedzieć o tej umowie. A po drugie, ja nigdy, przenigdy nie mogę uprawiać z nią seksu. „Złam jedną z tych zasad, a z naszej umowy nici”, obiecał.

Prawda była taka, że nie brałem tego gnoja na poważnie, bo Darren wydawał mi się takim słabym człowiekiem, że nie skrzywdziłby muchy.

– Wyślij mi jej aktualne zdjęcie. Muszę wiedzieć, jak wygląda, żebym nie poderwał przypadkowej dziewczyny.

– Nie maf jej podrywać – podkreślił. – Ty jej pomagaf.

Semantyka, ulubienica zachodniego społeczeństwa. Nie ma znaczenia to, jak to zrobię – liczy się tylko, by Jesse Carter wyszła w końcu z domu. Nawet nie traciłem czasu na to, by znaleźć ją w sieci. Jeśli dobrze odczytałem tę laskę, a tak mi się wydawało, to ona nie ma nawet konta na Facebooku, Instagramie czy Snapchacie. Chciała zniknąć z powierzchni Ziemi i tak zrobiła.

A ja zamierzam wyciągnąć ją do ludzi.

Może przyjść sama lub ze swoimi demonami.

Naprawdę mnie to nie obchodzi.

***

Zdjęcie, które wysłał mi Darren, było bardziej zaśnieżone niż krajobraz na Syberii, więc nie widziałem Jesse wyraźnie. Wygląda na to, że zrobił jej zdjęcie, gdy nie patrzyła, co wydało mi się nieco podejrzane. Siedziała na obitej ławeczce, trzymając w rękach Córkę kapitana Aleksandra Puszkina. Pochylała nad nią głowę tak, że prawie nie widziałem twarzy. Dostrzegałem tylko kruczoczarne włosy, śnieżnobiałą skórę i długie rzęsy. Miałem dziwne przeczucie, że już ją gdzieś widziałem, ale ukryłem to głęboko w umyśle. A nawet jeśli już ją widziałem, to teraz była dla mnie tylko zadaniem.

Niczym więcej.

I nie mogłem tego spieprzyć.

Tym bardziej że już wykorzystałem pięćset tysięcy dolarów z trzech milionów, które wysłał mi Darren, by sprowadzić włoskie meble do mojego nowego luksusowego hotelu. Ups.

Uznałem, że najlepiej będzie wpaść na Jesse, kiedy uda się na wizytę do terapeuty. Czekałem pod efekciarskim budynkiem, w którym mieściła się klinika. Postanowiłem usiąść w kawiarni przy Liberty Park. Wyglądałem przez szklaną ścianę. Jesse zaparkowała range rovera przed budynkiem i wysiadła. Kuliła ramiona niczym połamane skrzydła, a w jej pochmurnym spojrzeniu człowiek mógł zginąć.

Moją pierwszą myślą było to, że nie wygląda jak Quasimodo. Była piękna, a i to brzmiało jak niedopowiedzenie stulecia.

A drugą było to, że już ją widziałem. I nie musiałem podnosić jej włosów w kolorze atramentu, by zobaczyć tatuaż z cytatem z Puszkina na jej karku. Takiej dziewczyny się nie zapomina. Spotkałem ją na plaży wiele lat temu, ale pamiętam, jak silną czułem potrzebę, by ją zdobyć. I jaki byłem wkurzony, gdy zobaczyłem, jak jej chłopak przytula ją, gdy tylko położyła się obok niego na piasku. Miała wtedy na sobie skąpe czerwone bikini. Na szczęście powstrzymałem się przez zabraniem mu jej sprzed nosa.

A teraz była moim środkiem do celu, więc za nic nie tknę jej nawet trzymetrowym kijem.

Jesse miała na sobie workowate dżinsy, które ukrywały jej długie seksowne nogi, pomarańczową koszulkę – długą, luźną i niestety skromną – a na niej rozpiętą czarną bluzę z kapturem. Całości dopełniały czapka z daszkiem – Raidersów, dziewczyna wie, komu kibicować – i okulary zasłaniające niemal całą jej twarz, które właśnie teraz ściągnęła. Widocznie nie chciała zwracać na siebie uwagi. Ale miała pecha, bo za sześć milionów nie tylko dostrzegłem jej egzystencję, ale będę ją czcić i zbuduję jej świątynię. No wiecie, w przenośni.

Zniknęła w budynku z pochyloną głową, na nikogo nie patrząc. Wiedziałem, że u terapeuty spędzi godzinę. Miałem wystarczająco dużo czasu, by podejść do jej samochodu, odkręcić wentyl z tylnej opony i patrzeć, jak powoli uchodzi z niej powietrze. Następnie przeszedłem dwie przecznice do miejsca, gdzie stał mój samochód – mający chyba miliard lat czerwony ford, którego rzadko używam – i zaparkowałem go dokładnie za range roverem.

Tak jak się spodziewałem, Jesse wyszła z budynku godzinę później i szybkim krokiem podeszła do swojego auta. Cóż za spostrzegawcza z niej dziewczynka – zauważyła flaka, zanim wsiadła za kierownicę. Przykucnęła, westchnęła, pokręciła głową. Otworzyłem drzwi swojego auta i wyskoczyłem z niego, ale nie podszedłem. Darren wspominał, że ona nie lubi, gdy mężczyźni do niej podchodzą. Żaden problem.

– Wszystko w porządku? – zapytałem.

Gwałtownie uniosła głowę i zgromiła mnie wzrokiem, jakbym odzywając się do niej, złamał jakieś siedemset zasad społecznych. Nie odpowiedziała. Zdenerwowana przysunęła rękę do wentylu opony. Wiedziała, czego szukać, co mnie zaskoczyło. Ale to nie miało znaczenia. Żeby zmienić oponę, Jesse potrzebowała kogoś, kto poda jej zapasową, i nie chcę być tu szowinistyczną świnią, ale to coś waży chyba z tonę. A ona jest drobna. Zwykła fizyka.

Co za szczęście, że akurat tu jestem, nie?

– Złapałaś flaka – stwierdziłem oczywiste, ostrożnie robiąc krok w jej stronę.

Niemal wyskoczyła ze skóry. Spojrzałem w jej pełne przerażenia oczy. Zgaduję, że moja broda, tatuaże i metr dziewięćdziesiąt wzrostu nie pomogły.

– Nie – warknęła. Głos jej drżał.

– Co nie?

– Nie dotykaj mnie.

– Wcale nie zamierzałem – odparłem. I to była prawda. Mogłaby mi zapłacić sześć milionów bez jednego dolara, a ja i tak nawet nie pocałowałbym jej w policzek.

Cofnąłem się, unosząc dłonie w pojednawczym geście.

– Zacznijmy od początku. Czy mogę ci pomóc zmienić oponę? Mam w samochodzie lewarek. – Wskazałem za siebie. – Możesz stać półtora metra dalej. Obiecuję, że cię nie dotknę. Nawet patrzeć na ciebie nie będę. Nie znoszę pomarańczowego. – Skinąłem głową na jej koszulkę. I to też była prawda. Ten kolor przypomina mi o tym skurwielu Hale’u i jego rudych włosach.

Patrzyła na mnie długo i groźnie, jakby próbowała przejrzeć moje prawdziwe zamiary. Odwzajemniłem spojrzenie, wykorzystałem całą samokontrolę, by się nie odwrócić i odejść. Rozumiem, miała swoje powody, ale zachowuje się cholernie dziwnie. Nie lubię trudnych, innych czy dziwnych. Wolę prostotę. Nie zrozumcie mnie źle – jest piękna, ale wygląda raczej jak piękna tragedia, celowo zaprojektowana na czyjąś zgubę.

– Ubezpieczalnia się tym zajmie – wyjąkała, jakby nie przywykła do rozmawiania z obcymi. Strzeliłem głośnego balona z cynamonowej gumy.

– Zanim przyjadą, minie godzina. Mogę ci pomóc w piętnaście minut, a ponadto unikniesz papierkowej roboty i bólu głowy.

– Nie przeszkadza mi robota papierkowa i ból głowy. Odejdź.

– Dobra. To zadzwoń do ubezpieczalni. – Skrzyżowałem ramiona na piersi.

Może spróbować poszukać ich numeru w internecie, ale to zajmie jej pewnie dwadzieścia minut. W tej części miasta nie ma zasięgu. Todos Santos znajduje się tak nisko w dolinie, że pewnie sąsiadujemy z piekłem. Próbowała znaleźć numer, mrużyła oczy, patrząc na ekran telefonu, i prychała pod moim bacznym spojrzeniem. A potem tupnęła.

– Co będziesz z tego miał? – Jesse skinęła na mnie głową, rezygnując z kiepskiego internetu. Ona i jej ojczym byli zupełnymi przeciwieństwami. Oboje sprawiali wrażenie niespokojnych, ale on był pasywny i słaby, podczas gdy ona przypominała ogień, gotowa była wydrapać ci oczy, jeśli podejdziesz za blisko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Szakal

Подняться наверх