Читать книгу Surogatka - Louise Jensen - Страница 9

2.

Оглавление

Teraz

– Jedzenie w porządku? – Mitch zagląda do naszej budki.

– Wspaniałe – zapewnia Lisa. – Właśnie pytałam Kat o Nicka. – Znów się odwraca, żeby popatrzeć na mnie. – Mitch opowiedział mi trochę o jego fundacji, kiedy poszłam po drinki. Dobry facet ci się trafił.

A więc to stąd Lisa wie o Nicku, nie kryje się za tym nic podejrzanego. Z ulgą proszę o butelkę czerwonego wina.

Lisa wraca do jedzenia, ale ja tylko rozgrzebuję makaron na talerzu. Napełniam swój kieliszek dwa razy częściej niż jej. Prawie nie bierze wina do ust, zamiast tego popija wodę.

– Dlaczego się tu przeprowadziłaś? Byłyśmy tu kiedyś na wycieczce szkolnej, nie? Do zamku na wzgórzu?

– Bardziej kupa kamieni niż zamek. Śmiałyśmy się, że mieszkał w nim król Gruz, pamiętasz? – Może właśnie to mnie tu przyciągnęło. Wspomnienia. To, że byłam tu kiedyś z Jakiem. – Uznałam, że to w sumie bez różnicy, tu czy gdzie indziej.

– Dawno wyszłaś za mąż?

Kręcę obrączką na palcu. Diamenty migoczą w ciepłym świetle lamp.

– Osiem lat temu.

Lisa chwyta mnie za rękę i lekko gładzi moją obrączkę kciukiem.

– Bardzo ładna! Białe złoto?

– Platyna. – Trochę się jeżę, choć właściwie nie wiem dlaczego.

Oboje bardzo ciężko pracujemy. Nick zaczynał od zera, tak samo jak ja. To dowód na to, jaki jest silny: musiał rzucić szkołę, nie miał żadnych kwalifikacji, mimo to odniósł w życiu sukces. Zrobi wszystko, żeby zapewnić naszej rodzinie byt. „Naszej rodzinie”. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Już niedługo będzie nas troje.

– Widać, że ci to pasuje. Małżeństwo. – Głos Lisy wyrywa mnie z zamyślenia. – Jak się poznaliście?

– Przepraszam, odleciałam na chwilę. Byłam zatrudniona w agencji pracy tymczasowej. Któregoś razu wysłali mnie do fundacji Stroke Support, która pomaga ofiarom udarów. Nick zakładał ją właśnie ze swoim przyjacielem Richardem. Postanowili to zrobić, bo babcia Richarda miała udar mózgu.

Nadal dobrze pamiętam pierwsze spotkanie z Nickiem w jakiejś taniej knajpce – fundacja do dziś nie ma własnego biura. Wydatki są minimalne, koszty obejmują głównie wsparcie dla naszych wolontariuszy. Spodziewałam się pomarszczonego dziadka, ale okazało się, że Nick jest w moim wieku, ma lśniące błękitem oczy i czarne, kręcone włosy. Zachwycający – choć wtedy nie zwróciłam na to uwagi, bo nie zdążyłam jeszcze wrócić do zdrowia, fizycznie i psychicznie. Pomimo emocjonalnego odrętwienia zatlił się we mnie jednak płomyczek zainteresowania, gdy słuchałam, jak Nick opowiada o swoich planach. Miał w sobie tyle pasji.

– Udar może drastycznie zmienić człowieka. Chcę pomagać chorym i ich rodzinom, żeby mogli radzić sobie z konsekwencjami, jakie to niesie w kwestii sprawności fizycznej i umysłowej – tłumaczył.

Zaczęliśmy przerzucać się pomysłami na zbiórki pieniędzy, a ja z każdą chwilą coraz bardziej się ożywiałam, siedzieliśmy przycupnięci na twardych krzesłach z pomarańczowego plastiku i zajadaliśmy kanapki z grubo pokrojonego chleba przekładanego bekonem, masło ciekło mi po brodzie. Nick wytarł je kciukiem, a ja poczułam, że przeskakuje między nami jakaś iskierka. On przywrócił mnie do życia.

– Mitch mówi, że dalej dla nich pracujesz.

– Tak, zajmuję się wszystkim w fundacji. Richarda pochłania jego kancelaria, a Nick ma firmę deweloperską. To dzięki niemu trzymamy się finansowo.

Nie pobieram pensji za prowadzenie organizacji charytatywnej. To dla mnie zaszczyt, że mogę pomóc. Zanim poznałam Nicka, sądziłam, że udary przytrafiają się tylko starszym ludziom, ale to nieprawda. Przez te wszystkie lata słyszałam niezliczone historie, jednocześnie przerażające i dające nadzieję. Triumf i tragedia. Poza pracą administracyjną do moich obowiązków należą organizowanie sesji z psychologiem i obsługa telefonu. Codziennie myślę o tym, jakie mam szczęście, że jestem zdrowa.

– I co, Nick zawrócił ci w głowie?

– Chyba tak – przyznaję.

Z początku w ogóle nie nadawałam się do związku i odrzucałam wszystkie próby Nicka, ale jego łagodność w końcu przebiła twardą skorupę, w której się zamknęłam. Po pierwszej randce przyszła druga, potem trzecia, i zanim się obejrzałam, już wkładał mi obrączkę na palec, a ja przysięgałam, że będę go kochać, póki śmierć nas nie rozłączy, ignorując to gryzące uczucie w żołądku, że przecież nic nie trwa wiecznie. Byłam gotowa na moje „i żyli długo i szczęśliwie”. Nawet teraz, po ośmiu latach, serce dalej bije mi mocniej, kiedy on wchodzi do pokoju. Czuję przypływ gorąca, kiedy mnie dotyka. Bez niego byłabym zupełnie zagubiona.

– A co słychać u twojej mamy? – zmieniam temat i przyglądam się uważnie twarzy Lisy.

Nie potrafię rozszyfrować jej reakcji.

– Wszystko w porządku. Wiesz, jaka ona jest – odpowiada, jakby to była wystarczająca informacja. Ale mi to niewiele mówi. Nie pytam o jej tatę.

Wiem, że to nie ma większego sensu, ale nagle czuję palącą potrzebę rozmowy o tym, co się wydarzyło.

– Liso, tak bardzo cię przepraszam. Za to, że odeszłam. I za całą resztę.

Alkoholowa mgiełka zaczyna powoli opadać. Czuję, jak gdzieś za oczami pojawia się ból głowy. Mitch przechodzi niedaleko z talerzami pełnymi frytek. Zapach oleju do smażenia przyprawia mnie o mdłości.

– Nie masz za co przepraszać.

Nieprawda. Brałam udział w wypadku samochodowym, który wstrząsnął naszym małym miasteczkiem, a potem uciekłam, zostawiając Lisę na pastwę niezliczonych pytań. Ale nie byłam w stanie mówić o koszmarze, który doprowadził do tragedii, po prostu nie mogłam. Tylko my dwie znamy prawdę – i to nie może się zmienić.

– Przepraszam – powtarzam. Nadal mam wrażenie, że to za mało. – Ciągle jest mi wstyd. Nawet nie powiedziałam Nickowi o wypadku. – Nie ma o niczym pojęcia. Skrzywdziłam tylu ludzi.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś?

– Nie wiem. – Znów zaczynam się bawić podkładką do piwa. – Z początku to było jeszcze zbyt świeże, a potem, kiedy już byłam gotowa o tym mówić, minęło tyle czasu, że nie potrafiłam się przełamać. Miałam wrażenie, że to wyglądałoby tak, jakbym wcześniej specjalnie go oszukała. Nie chciałam stracić w jego oczach.

– Kat, proszę cię, przestań się obwiniać. Sąd uznał, że to był wypadek. Policja nikogo o nic nie oskarżyła. Takie rzeczy się zdarzają. Zawsze taka byłaś. Pamiętasz, jak pani Masters obsadziła cię w roli Matki Boskiej w jasełkach, a Shelley Evans się rozpłakała? Bez końca ją potem przepraszałaś, chociaż przecież nie zrobiłaś nic złego.

– Kiedy podniosłam Jezuska ze żłóbka, odpadła mu głowa i potoczyła się publiczności pod nogi – przypominam sobie.

Do dziś pamiętam pierwszy rząd. Prychnięcia, współczujące spojrzenia, przerażenie malujące się na twarzach moich rodziców. Lisa mnie potem pocieszała. Zawsze wydawało mi się to trochę dziwne: marzyłam o występowaniu na scenie, choć w prawdziwym życiu nie znoszę być w centrum zainteresowania.

– Ja nadal uważam, że to był sabotaż Shelley. Pewnie specjalnie popsuła tę lalkę, wredna małpa.

– Daj spokój, miałyśmy osiem lat! Na pewno by tego nie zrobiła.

– Kat, ty za bardzo wierzysz w ludzi.

– Nieważne, teraz to już i tak bez znaczenia. To były jasełka, nie produkcja na West Endzie.

Zawsze marzyłam, żeby śpiewać i tańczyć w musicalach. Zagrać Marię w West Side Story. Raz prawie mi się udało.

– Dalej interesujesz się aktorstwem?

Chwilę się waham. Wprawdzie mogłabym powiedzieć, że codziennie udaję, ale przecież nie o to chodzi Lisie.

– Nie.

– Szkoda. Byłaś naprawdę dobra. To czym się zajmujesz w wolnym czasie? Masz dzieci? – Wzrok Lisy wędruje ku torbom z Mothercare, leżącym pod stołem.

– Czekaj, pokażę ci. – Wyciągam telefon z torebki i zaczynam przesuwać zdjęcia na ekranie.

– To jest Mai.

Lisa marszczy brwi z zaskoczeniem, przyglądając się fotografii małej dziewczynki.

– Twoja?

– Tak – odpowiadam stanowczo. Myślę pozytywnie, przygotowuję się na jej przybycie. Odmawiam przyjęcia do wiadomości, że cokolwiek mogłoby pójść nie tak.

– Ale ona… – Lisa urywa, zanim zdąży powiedzieć na głos to, co usłyszymy pewnie jeszcze milion razy.

– Pochodzi z Chin. Adoptujemy ją.

– Z Chin?

– Tak. Na świecie jest tyle dzieci, które potrzebują dobrego domu, że uznaliśmy adopcję za najwłaściwszy sposób.

Miesiącami ćwiczyłam tę formułkę przed lustrem, czekając na zakończenie wszystkich formalności, ale słowa nadal brzmią sztywno i sztucznie. Prawda jest taka, że prawie dwa lata staraliśmy się o dziecko, zanim okazało się, że to niemożliwe. Do dziś nie do końca się z tym pogodziłam. Biorę jeszcze łyk wina. Już niedługo. Nick spodziewa się, że już w tym tygodniu dostaniemy odpowiedź. Już niedługo miejsce, w którym mieszkamy, stanie się prawdziwym domem, i nagle nie mogę się doczekać, kiedy do niego wrócę. Mam ochotę jak najszybciej rozpakować maleńkie różowe sukieneczki i ciepłe flanelowe pajacyki, powkładać je do lśniących białych szuflad w pokoju dziecinnym. Pokój dziecinny! Grzebię w torebce w poszukiwaniu portfela i gestem proszę Mitcha o rachunek. W portfelu znajduję karteczkę, którą Nick schował tam dla mnie dziś rano.

„Przestań się zamartwiać – kocham cię!”

Tym razem wszystko się uda. Musi się udać. Jest dopiero szesnasta, ale za oknem zdążyło się już zrobić ciemno. Płatki śniegu wirują w pomarańczowym świetle latarni.

– Wspaniale. Kiedy ją dostaniecie?

Wzdycham niepewnie. Nie wiem, co powiedzieć.

– Już niedługo. Mam nadzieję. W tym tygodniu powinniśmy się dowiedzieć. – Mówię coraz ciszej: – Już raz próbowaliśmy. Wtedy był chłopiec, ale w ostatniej chwili nam odmówiono. Adopcja z innego kraju to strasznie niepewna sprawa.

Ja myślałam o adopcji na miejscu, ale Richard – nasz prawnik i przyjaciel Nicka z dzieciństwa – zasugerował, żebyśmy spróbowali gdzieś dalej. Wyjaśnił, że w ten sposób będziemy mieć o wiele większe szanse na adopcję noworodka; okazało się, że to prawda. Dewei miał zaledwie sześć tygodni.

– Dewei został bez wyjaśnienia przyznany innej parze, a my musieliśmy zacząć całą procedurę od początku. Nie wiem, jak sobie z tym poradzę, jeśli z Mai będzie tak samo. Naprawdę nie wiem, co byśmy wtedy zrobili. Ale tym razem mam dobre przeczucia. – Uśmiecham się wymuszenie i nie mówię Lisie, że nadal budzę się w nocy, bo śni mi się Dewei, wydaje mi się, że czuję jego ciężar w swoich ramionach. Zapach jego włosków. Byłam zdruzgotana odmową.

– Muszę przyznać, że wcale ci się nie dziwię. Z tą adopcją. Dobry sposób, żeby zostać mamą bez zmieniania się w autobus. – Lisa klepie się po brzuchu.

– Masz dzieci? – pytam, czując, jak ogarnia mnie wstyd.

Właśnie się zorientowałam, że od początku spotkania prawie w ogóle nie pytałam Lisy o jej życie. Trudno mi oddzielić tę kobietę od dziewiętnastolatki, którą widziałam ostatnim razem, zarzekającej się, że nigdy nie założy rodziny. Ale oczywiście przez ten czas Lisa zdążyła dorosnąć. Zmieniła się. Ja zresztą też.

– Chłopców czy dziewczynki?

– Dziewczynkę.

– Jak ma na imię?

Lisa przez sekundę zwleka z odpowiedzią. Aż skręca mnie w żołądku – teraz obawiam się, że coś poszło nie tak.

Lisie szklą się lekko oczy. Zwijam dłonie w pięści, wbijam paznokcie w dłonie, czekając na odpowiedź. Wreszcie mówi cicho:

– Gabrielle.

Już otwieram usta, żeby skomentować imię, kiedy Lisa dodaje szeptem.

– Jest prześliczna.

– Masz zdjęcia?

– Ona nie… Ja nie… – Lisa wbija wzrok w stół. Nachylam się ku niej, przykrywam jej dłoń swoją, niemal wyczuwając, że za chwilę usłyszę coś okropnego. – Kat, nie chcę, żebyś mnie oceniała.

– Nie zamierzam. Ty ją…? – Chcę zapytać, czy oddała dziecko, ale nie mogę się zmusić, żeby wypowiedzieć to na głos. Cała sztywnieję na myśl o tym, jak niesprawiedliwe potrafi być życie.

– Byłam surogatką – wyznaje w końcu Lisa, a ja odsuwam się gwałtownie, jakby jej dłoń mnie oparzyła.

– Surogatką? – powtarzam, choć przecież doskonale słyszałam za pierwszym razem.

– Urodziłam dziecko parze, która nie mogła zajść w ciążę. – Lisa patrzy mi głęboko w oczy.

W jej spojrzeniu kryje się niemal wyzwanie, a ja uświadamiam sobie, że owszem, już zdążyłam ją ocenić. I to niesprawiedliwie.

– Liso, to niesamowite.

– Uważam to za zaszczyt. Mogłabym jeszcze raz zostać surogatką, na pewno. Stella, mama Gabrielle, tyle razy poroniła. – Lisa zaczyna się plątać, robi się cała czerwona. Widzę, że wstydzi się o tym mówić, ale przecież zrobiła coś wspaniałego.

– To cudowne, takie bezinteresowne poświęcenie. Ja mam straszne poczucie winy, że nie mogę zajść. Jakbym nie była do końca kobietą – wyrywa mi się.

Przygryzam wargę. Zapędziłam się. Moja starannie skonstruowana bajeczka o adopcji z czystego altruizmu w jednej chwili się sypie.

– A rozważałaś kiedyś surogację? Zamiast adopcji?

– Nie, raczej nie. W zeszłym tygodniu czytałam o tym w gazecie, jakaś celebrytka szuka surogatki. Nie wiem nawet, jak to działa. Opowiesz mi?

– Poznałam Stellę w pracy. To kochana osoba. Dobiegała czterdziestki i była załamana, że nie będzie miała własnej rodziny. Próbowała wszystkich sposobów na zdrową ciążę. Znasz to uczucie? Kiedy pragniesz czegoś tak bardzo, że niemal byłabyś gotowa za to zabić?

Biorę gwałtowny wdech.

– Przepraszam. – Lisa się krzywi. – Źle to zabrzmiało.

Zapada cisza.

Czuję, jakby ktoś przesuwał mi lodowatym palcem wzdłuż kręgosłupa. Odwracam się przez ramię.

Drzwi do pubu są zamknięte, ogień buzuje w kominku, mimo to cała dygoczę.

Surogatka

Подняться наверх