Читать книгу Hot Mess - Lucy Vine - Страница 5

1

Оглавление

Czas: piątek, 14 lutego, 19.34

Miejsce: Przeokropny bar, urządzony tak, że każdy czuje się w nim, jakby nie potrafił się odnaleźć. Na ścianie pozłacany łeb łosia, na suficie ogromny żyrandol z imitacji złota, wszędzie dokoła lustra, podświetlenie od d o ł u. Jakim trzeba być potworem, żeby montować podświetlenie od dołu?

Siedzę nieruchomo, bardzo nieruchomo. Usadowiłam się przy barze, zwróciłam się swoją lepszą stroną (prawą) do drzwi i przybrałam doskonale swobodną, atrakcyjną pozę. Nie jest mi jakoś s z c z e g ó l n i e wygodnie, ale nic nie szkodzi, bo lada moment powinien się zjawić MPTJ (Mężczyzna Potencjalnie Ten Jedyny), i jeśli filmy czegoś mnie nauczyły – a nauczyły w s z y s t k i e g o – to z pewnością tego, że bez miłości od pierwszego wejrzenia nie ma „żyli długo i szczęśliwie”.

Mija kilka minut, trwam posągowo i kątem oka widzę, że barmanka z zaciekawieniem przygląda mi się, jak wytrwale udaję eksponat z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud.

– Wszystko w porządku? – pyta w końcu z zakłopotaniem i posyła mi uśmiech, przecierając blat ściereczką.

Czy w porządku? No cóż, dobre pytanie. Są walentynki, a ja siedzę samotnie na hokerze, mimo że hokery to zło – czy da się na tym elegancko usiąść i równie elegancko z tego wstać?; jeśli tak, to poproszę o wskazówki, bo inaczej przez cały wieczór nie pójdę do łazienki – i czekam na faceta, z którym umówiłam się na randkę w ciemno i który, wszystko na to wskazuje, wystawił mnie do wiatru. Wyglądam na zdenerwowaną, policzki mi się świecą, a nie mam przy sobie chusteczek do osuszania skóry. Aha, zapomniałam wspomnieć o kropelkach potu, które spływają mi do oczu. Barmanki z pewnością nie interesuje wartki strumień mojej świadomości, dlatego w odpowiedzi tylko ochoczo kiwam głową i proszę o więcej alkoholu (skoro gość zostawił mnie na lodzie, to chociaż poprawię sobie nastrój).

Barmanka się uśmiecha.

– Może być białe wino?

Szczerzę zęby, nadal kiwając głową.

– Bardzo ładnie wyglądasz – zauważa, nalewając mi od serca (za co jestem jej niewymownie wdzięczna).

– Dziękuję. – Rozpromieniam się, ale myślę sobie, że „ładnie” to za mało. Ostrożnie przenoszę ciężar ciała na jeden półdupek i podciągam spódniczkę odrobinę wyżej, jednocześnie ciut obniżając dekolt. Nikogo nie interesuje „ładny” wygląd.

Telefon, na który, jak widać, podziałał mój zdzirowaty urok, zaczyna wibrować. To on!

Nie, to nie on; to Sophie.

Wszystko okej? Xxxxx

Przewracam oczami. Każdy się o mnie martwi i bez przerwy dopytuje, czy u mnie wszystko dobrze. Tylko dzisiaj dostałam jedenaście wiadomości od znajomych i rodziny, a w nich pytania o to, czy „wszystko gra”, „pozdrowionka” i „całusy”. Jackie – cholerna pięćdziesięciodwuletnia Jackie z pracy, której najlepsza przyjaciółka odsiaduje wyrok za okradzenie pobliskiego salonu bingo – nawet Jackie mi współczuje. Cudownie się dowiedzieć, że zdaniem wielu moich najbliższych brak pary na walentynki, kiedy ma się prawie trzydzieści lat, to los gorszy od śmierci. Patrzę w oczy złotemu łosiowi. Może rzeczywiście to gorsze niż śmierć.

Za tą randką stoi moja siostra Jennifer. Powiedziała, cytuję słowo w słowo: „Jeśli zostawię to tobie, umrzesz w samotności. A ja nie przylecę i nie przypilnuję, żeby cię koty nie pożarły. Bo nie. Mam mnóstwo własnych spraw na głowie”. No więc umówiła mnie z Martinem, z którego podobno „żaden przystojniak, ale że jesteś w rozpaczliwej potrzebie, to się nada”. Porywające. Martin, prawnik specjalizujący się w podatkach, co brzmi wielce seksownie, pracował kiedyś z Andrew, mężem Jen. Jest sam raptem od paru miesięcy. Jen twierdzi, że to najlepszy moment. Jeszcze trochę, a ktoś go „capnie”. Wymieniliśmy się z Martinem kilkoma bardzo oficjalnymi, jak przystało na prawnika od podatków, esemesami (jak Boga kocham, miałam wrażenie, że niewiele brakowało, a poprosiłby mnie o numer ubezpieczenia), po czym on wybrał miejsce i czas. Kiedy się umawialiśmy, jakoś nie dotarło do mnie, że ustawiamy się na „dzień na W”, ale teraz, po lawinie tych wszystkich smutnych esemesów, nie sposób zapomnieć. Poza tym zaraz po wyjściu z domu zobaczyłam parę z różowym balonikiem w kształcie serca. Naprawdę. Nieśli go jawnie i bezwstydnie, bo akurat dziś jest ten jedyny dzień w roku, kiedy takim okrutnym ludziom wolno chodzić po ulicach. To coś jak wiedźmy w Halloween, tyle że akurat ta ich magiczna moc sprawia, że wszyscy dokoła puszczają pawia.

Mijają kolejne minuty, a ja wysyłam swojemu MPTJ kolejną wiadomość.

Mam nadzieję, że się nie zgubiłeś! Siedzę w barze i zalewam się w samotności! Wyglądam jedwabiście!!!

Wykasowuję kilka wykrzykników. A potem dodaję emotkę, która puszcza oko, na wypadek gdyby po usunięciu wykrzykników treść wiadomości stała się zbyt poważna. Dotykam „wyślij” i zerkam na godzinę. Prawnik od podatków spóźnia się prawie trzydzieści minut, czego w jego profesji robić chyba nie wypada. Tli się we mnie nadzieja, że skoro tak swobodnie podchodzi do kwestii punktualności, to może jednak nie będzie po prawniczemu zasadniczy. Wzdycham, zastanawiając się, w którym momencie powinnam odpuścić czekanie. Mój Boże, a jeśli jednak przyszedł, tylko padła mu bateria w telefonie? Może myśli, że to ja nawaliłam? Nie mam pojęcia, jak wygląda, bo postanowiłam, że nie będę go szukała na Facebooku. Pomyślałam: „Niech będzie niespodzianka” i teraz nienawidzę siebie za to.

Upokarzające. Może powinnam zadzwonić? Nie, to byłoby jeszcze bardziej krępujące niż siadanie na hokerze. Nasze pokolenie postępuje inaczej, nasze pokolenie polega na esemesach i emotikonach. Gdybym mogła, porozumiewałabym się wyłącznie językiem linków do BuzzFeeda. No wiem, już prawie to robię.

Czekam kolejne pięć minut. Odezwałam się do niego na WhatsAppie, napisałam esemesa, a nawet – tylko mnie nie oceniajcie – wysłałam mu „zabawnego” snapa z zapytaniem, gdzie się podziewa. W końcu zbieram się w sobie i wybieram numer. Od razu włącza się poczta. Zły znak, bardzo zły. Powinnam zostawić wiadomość? Kiepsko sobie radzę w… Oj, za późno.

– O, cześć! E… mówi Ellie. Eleanor Knight. Wiesz, siostra Jennifer. Siostra żony Andrew. Andrew, tego, z którym pracowałeś w dwa tysiące dziesiątym i byliście znajomymi na Facebooku, a potem jego żona napisała do ciebie, czy nie poszedłbyś na randkę z jej zdesperowaną siostrą. No, to właśnie ja! Jestem w barze. Wydawało mi się, że umówiliśmy się na wpół do ósmej, prawda? Wypiłam dwa i pół kieliszka wina. To niby dużo, ale kieliszki małe, maławe, no, średnie. Mam nadzieję, że nic ci się nie stało. Zadzwoń albo napisz, kiedy…

Poczta głosowa przerywa mi w połowie zdania. Rozumiem ją – też bym sobie przerwała. Czemu w ogóle telefony nadal pozwalają dzwonić? Zupełnie jakby chciały, żeby człowiek dawał ciała w prawdziwym życiu.

Może umarł! – pojawia się w mojej głowie radosna myśl. Może po drodze wpadł pod samochód, bo niósł ten pieprzony różowy balonik w kształcie serca i wszedł na jezdnię, nie zauważywszy rozpędzonego mini coopera. Wyobrażam sobie, jak balon spokojnie ulatuje ku nocnemu niebu, oddala się od zakrwawionego trupa.

To by oznaczało, że wcale mnie nie wystawił. I jeszcze, że Jennifer nie będzie mogła mieć do mnie pretensji, że wszystko schrzaniłam.

Wraca barmanka. Niesie szota.

– Proszę – mówi, stawiając przede mną kieliszek. – Wypij i zapomnij o wszystkim. Chodzi o faceta, prawda? Zachował się jak łajdak? To pomoże.

Śmieję się i przyjmuję tequilę.

– Wypijesz ze mną? – pytam. – Wystawił mnie w walentynki. Nieźle, co?

Barmanka sięga po kieliszek.

– Mogło być gorzej – odpowiada pogodnym tonem. – Mnie wczoraj rzucił przez e s a. Wyobrażasz sobie? Akurat byłam w pracy. Wiesz, jak to skomentował mój szef? „Biedactwo. Czyli możesz jutro przyjść”. – Uśmiecha się ponuro i obie wychylamy po kieliszku.

– Jak długo byliście ze sobą? – pytam, wycierając brodę z lepkiej tequili; razem z płynem schodzi większość makijażu. Już za późno na zakochanie się, albo chociaż pożądanie, od pierwszego wejrzenia w prawniku od podatków. – Tak w ogóle to mam na imię Ellie.

– Rok – mówi, napełniając kieliszki. – A on to zakończył esemesem. Napisał, że nie jest gotowy, by się zaangażować, i że życzy mi wszystkiego dobrego. Rozumiesz? „Życzę ci wszystkiego dobrego”. I jeszcze dodał płaczącą emotkę.

Barmanka wzdryga się na samo wspomnienie, a ja kręcę głową.

– Przykro mi. Co za gnój.

Pijemy drugą kolejkę.

– Nie wszyscy faceci to gnoje – wtrąca szorstkim tonem mężczyzna, który siedzi przy barze obok nas, mimo że sam wygląda na potencjalnego gnoja. Ma na sobie ciemnoróżową koszulkę z głębokim dekoltem w szpic, którą założył na nagą jasnoczerwoną skórę, świadczącą o zbyt częstych wizytach w solarium. Kolory mieszają się i gryzą, tak że gość wygląda jak golas w trakcie udaru krwotocznego. – Może rzucił cię przez esemesa – ciągnie – bo bał się, że na niego naskoczysz.

Dziewczyna, która mu towarzyszy, wygląda na zażenowaną. Nie potrafię powiedzieć, czy zirytowała się, bo przerwał randkę, czy też po prostu wstydzi się tego, że pokazała się publicznie z człowiekiem-burakiem.

– Dzięki za komentarz – rzucam, wykrzywiając usta. – Wcale nie powiedziałyśmy, że wszyscy. Ale typ, który w tej chwili wystawia mnie do wiatru, i ten, który rzucił… Przepraszam, jak masz na imię?… przez e s a, to zdecydowanie gnoje.

Barmanka kiwa, mało jej się głowa nie urwie.

– Gnoje – powtarza, po czym dodaje tylko do mnie: – Cassie.

– Nie przyszło ci do głowy, że problem leży w tobie? – odpala gość, mierząc mnie wzrokiem i mrużąc z dezaprobatą oczy, kiedy jego spojrzenie dociera do mojego brzucha.

Obciągam spódniczkę.

– Może to ten cały feminizm i wysokie standardy nie pozwalają wam znaleźć porządnych, rozsądnych facetów, którzy by się wami zaopiekowali – kończy dumną nutą, jakby niniejszym rozwiązał dla nas zagadkę bytu.

Musimy jedynie zaakceptować nasze tradycyjne role kobiet jako cichych myszek, a mężczyzna wszystkim się zajmie. Proste. Cassie i ja patrzymy po sobie, rozdziawiając usta, i nie wiemy, co powiedzieć, a ja wyobrażam sobie, jak mini cooper miażdży temu kolesiowi kości.

Kobieta po mojej drugiej stronie pochyla się nad barem, uśmiecha do Pinky’ego bez Mózgu i oznajmia uprzejmym tonem:

– Tępy dureń z ciebie.

Dobrze powiedziane.

Gość wzrusza ramionami – pewnie często to słyszy.

– Jebnięte feministki – bąka i odwraca się z powrotem do dziewczyny, która tymczasem zabiera swoje kurtkę i torebkę, posyła nam przepraszające spojrzenie, a potem odchodzi szybkim krokiem. Tępy dureń biegnie za nią z drinkiem w ręku i wrzeszczy, że „to one zaczęły”.

Cassie wybucha śmiechem i sięga po butelkę wina.

– Przerwa – rzuca, wychodzi zza baru i siada na hokerze obok mnie.

– Dzięki za wsparcie – mówię do kobiety po lewej i z uznaniem przybijam z nią piątkę. Mężczyzna, który z nią jest, śmieje się histerycznie.

– Fantastyczna, prawda? – Wyciera łzy i uśmiecha się z dumą do swojej towarzyszki.

Cassie zgadza się z nim, bierze dwa dodatkowe kieliszki i nalewa nam wszystkim wina.

Nazywają się Fred i Sarah, są razem od czterech lat. Reprezentują rzadko spotykany, właściwie wymarły gatunek par, które n i e czują nieustającej potrzeby pokazywania wszystkim dokoła, jak bardzo się kochają. David Attenborough zapowiedział, że w przyszłym roku nakręci całą serię o ich Autentycznie Szczęśliwym Związku. To, że zajrzeli do baru akurat w walentynki, okazało się dziełem przypadku. Sarah jest z tego powodu niewymownie zła, bo miała ochotę po prostu wyjść z domu i upić się ze swoim chłopakiem, a zarazem najlepszym kumplem. Kiedy oboje zorientowali się w pomyłce, uznali, że tym bardziej chcą się wstawić. Od razu widać, że mają już nieźle w czubie, ja zresztą – właśnie to sobie uświadamiam – też. Opijamy to kolejnym szotem, po czym opowiadam towarzystwu o swojej randce w ciemno. Sarah celuje palcem w sufit, jak postać z kreskówki – jak napruta postać z kreskówki – i bełkocze:

– Może zadzwonimy do tego twojego tępego durnia i nagramy mu wiadomość?

Przez mgłę o barwie tequili widzę, jak sięga po mój telefon, wybiera numer i przełącza na głośnik.

Tak jak poprzednio, od razu zgłasza się poczta. Cassie zaczyna słowami: „Czołem, gnojku!”. Fred chichocze, a Cassie nawija:

– Ellie jest super, a ty jesteś gnojkiem. I nie powinieneś wystawiać ludzi do wiatru, bo właśnie dlatego jesteś gnojkiem.

Krótko i na temat. Moja kolej:

– Jestem z tego powodu bardzo zła, Marty. Czy mogę się tak do ciebie zwracać? Bo „Martin” to kiepskie imię. Dobre dla prawnika od podatków albo kogoś takiego. Ale, ale, słuchajcie: Marty n a p r a w d ę jest prawnikiem od podatków!

Zaczynamy rechotać. Sarah rzuca: „Dureń” i rozłącza się. Delikatny trzeźwy przebłysk w mojej głowie mówi mi, że jutro tego pożałuję, i wiem, że Jen na mnie nawrzeszczy, ale póki co, mam to gdzieś. Wisi mi.

– Lubisz być sama? – pyta mnie Cassie kilka godzin później.

Sarah i Fred udali się na poszukiwanie kebabu z halloumi w londyńskiej dziczy. Zostałyśmy same. Siedzimy na skrzynkach w magazynie za barem i plastikowymi widelczykami wyjadamy nutellę ze słoika. „Lubisz być sama?” To jedno z pytań, które słyszę wyjątkowo często. Jestem singielką od prawie roku i z początku odpowiedź była banalnie prosta: „Jasne, że tak. Uwielbiam!”. Zakończyłam czteroletni związek z chłopakiem o imieniu Tim i byłam przeszczęśliwa, że nie będę miała pary. Macie pojęcie, jakie to przygnębiające, kiedy człowiek musi wypowiadać to imię w łóżku? Zdrobnienia nie wchodziły w grę, bo powiedzenie na głos „Timmy” w sytuacji intymnej podpada, jak sądzę, pod przestępstwo seksualne, a Tim w y j ą t k o w o nie lubił, kiedy nazywałam go ruchadełkiem. Raz, kiedy to zrobiłam, przerwał i spytał, czy wszystko w porządku. Stwierdził, że boi się, iż straciliśmy „więź” podczas „współżycia”. Nic dziwnego, skoro używał takich słów jak „współżycie”. Po naszym rozstaniu poszłam w seksualne tango. Zrobiłam to z „facetem, który ma fajnego pieska”, „facetem, który płacze, kiedy dochodzi”, „facetem, który ukradł mi sztućce”, „facetem od zmarłej żony” (do tego też równie dobrze pasowałby przydomek „ten, który płacze, kiedy dochodzi”), „długim, chudym gościem” (chodzi o ciało, nie o penisa) (ale o niego też). I z „napalonym doktorkiem”, który chyba powinien wrócić na studia, bo zupełnie nie ogarniał podstaw anatomii. Moim najbliższym przyjaciołom Sophie i Thomasowi wyjaśniłam, że ważne, aby nie używać prawdziwych imion i nazwisk facetów, bo – tak jak w przypadku bezpańskiego psa – lepiej, żeby człowiek się nie przywiązywał.

Z początku wszyscy mówili: „Och, cudownie!”, albo: „I bardzo dobrze!”, albo: „Baw się, należy ci się!”, albo: „Jego żona naprawdę umarła?”. Ale po kilku miesiącach to się zmieniło i w ich spojrzeniach zagościła troska. Zaczęli pytać mnie o to, czy jestem szczęśliwa, czy nie czuję się samotna, czy nie wydaje mi się, że może z a w y s o k o zawiesiłam poprzeczkę. Staram się nie tłumaczyć sobie tego jako: „Czy nie uważasz, że może jesteś brzydsza, niż myślisz?”. Chodzą na palcach wokół tematu, jakby mnie drażnił, jakbym była problemem, który należy r o z w i ą z a ć. Piszą do mnie esemesy w cholerne walentynki, żeby sprawdzić, czy przypadkiem czegoś sobie nie zrobiłam. Sądziłam, że nieźle – a nawet świetnie! – daję sobie radę w pojedynkę, ale teraz zaczynam w siebie wątpić. Zaczynam podejrzewać, że może coś jest ze mną nie tak. Bo właściwie d l a c z e g o jestem sama? Czy jestem aż tak antypatyczna?

Nagle czuję przygnębienie. Nutella skleja mi usta i raptem robi mi się niedobrze. Najchętniej wstałabym i wyszła, ale Cassie patrzy na mnie i czeka na odpowiedź.

– Nie wiem – przyznaję. – Nie czuję się samotna. Samotność doskwierała mi tylko w złych związkach. W takie wieczory jak ten po prostu odechciewa mi się randek. Ale miłość powinna prowadzić do „żyli długo i szczęśliwie”, prawda? Do tego zakończenia, którego wszyscy pragniemy.

Milkniemy.

Telefon zaczyna wibrować. Przyszedł esemes. Od której z moich pełnych współczucia przyjaciółek tym razem?

To od niego! Tego cholernego prawnika od podatków, no, wreszcie. Czytam wiadomość raz. Potem drugi. Słowa mi się rozmazują. Jestem bardzo pijana.

Cześć, Eleanor. Właśnie odebrałem wszystkie esemesy od Ciebie. Obawiam się, że się pomyliłaś. Jesteśmy umówieni dopiero na jutro. Na piętnastego.

Aha.

Sprawdzam cały wątek.

No jasne.

Sobota.

Dzień p o walentynkach.

Okej.

Przychodzi kolejny esemes:

Hm. Właśnie odsłuchałem Twoje wiadomości. Wyłączyłem telefon, ponieważ jadłem kolację z dziadkami. Wiesz co, darujmy sobie to jutrzejsze spotkanie.

Tak będzie najuczciwiej.

Kiedy wychodzę, jakiś facet proponuje, że przeleci mnie „z litości”. Wracam do swojej żałosnej nory, którą nazywam mieszkaniem, i żałuję, że się nie zgodziłam.

Od: Alan Knight <Alanknightinshiningarmour@BTInternet.co.uk>

Do: Eleanor.knight@gmail.com

DW: Jennifer.seevy@hotmail.com

15 lutego

Alan Knight

106 Castle Rise

Judfield

East Sussex

TN22 5UN

Drogie Eleanor i Jennifer,

mam nadzieję, że dotrze do Was ten „e-mail”. Z tej strony tata.

Jak wiecie, od niedawna chodzę na spotkania z „terapeutką” i chcę Wam powiedzieć, że wszystko zmierza ku dobremu. To bardzo miła kobieta, na ścianach gabinetu ma mnóstwo oprawionych „certyfikatów”. Same zobaczcie – „załączam” kilka zdjęć. „Terapeutka” zasugerowała, żebym zaczął prowadzić „pamiętnik”, i spodobało mi się to na tyle, że postanowiłem napisać „powieść”. Zacząłem wczoraj wieczorem i idzie mi całkiem nieźle. Jestem dumny z Was obu i kocham Was obie tak samo, dlatego pomyślałem, że może chciałybyście czytać tę moją „powieść” w miarę powstawania. Oto pierwszy „rozdział”, który napisałem dziś w nocy. Siedziałem nad nim do wpół do jedenastej!!!!!!!! Tylko nie zdradźcie mnie przed Ciotką Susie i Medium Sharon, bo pytały, czy mogą wpaść na herbatkę, a ja wymówiłem się tym, że chcę się wcześnie położyć.

Kocham Was obie i z obu Was jestem bardzo dumny.

Pozdrowienia

Tata

Siedemdziesiąt cztery oblicza Tony’ego

Powieść pióra Alana Bernarda Knighta

Kto raz ujrzy Tony’ego Braxtona, ten nigdy nie zapomni jego twarzy. Tony ma oczy o intensywnym spojrzeniu, które są jak kawa bez mleka, i erotyczny nos. Jego usta są ustami człowieka, który zna wszystkie słowa w słowniku, ale też wie, że powinien milczeć, gdy jego żona jest w złym humorze, a bywa często, i trzeba przyznać, że Tony znosi to całkiem nieźle. Urodził się przed prawie sześćdziesięcioma laty, ale ma sylwetkę znacznie młodszego mężczyzny, który nie dba o siłownię i może sobie pozwolić na lekko otłuszczony brzuszek, nie wyglądając przy tym, jakby się zapuścił, mimo że jego dorosłe dzieci twierdzą, że to zrobił. Krótko mówiąc, jest niezwykle przystojny i często słyszy komplementy pod adresem swoich łydek. Ma stepper w salonie i korzysta z niego prawie codziennie podczas oglądania telewizji.

Ostatnio Tony przeżywa trudne chwile. Jego żona Anita stała się wyjątkowo kapryśna i nawet wspomina, że odejdzie od niego, co, rzecz jasna, brzmi absurdalnie – wystarczy spojrzeć na jego łydki! Tony jest niesamowicie wyczulony na nastroje Anity. W zeszłą środę i zeszły piątek odbył z nią dwie bardzo długie – trwające co najmniej kwadrans każda – rozmowy podczas przerw na reklamy w trakcie The Chase i zapytał, dlaczego miałaby to zrobić. Niestety na próżno. W piątkowy wieczór Tony wraca do domu po dniu ciężkiej pracy, myśląc o kurczaku i pasztecie orzechowym, i odkrywa, że walizki Anity zniknęły. Obok telefonu stacjonarnego – z którego Tony nadal korzysta, ponieważ kiedyś pracował w BT i nie chce, żeby telefony stacjonarne zupełnie straciły rację bytu – leży podpisana imieniem Tony’ego koperta.

Treść listu jest druzgocąca. Anita żąda rozwodu. Przyznaje wprawdzie, że nie mógł jej się trafić lepszy mężczyzna niż Tony i że zawsze chętnie pomagał w domu, ale niestety ma wrażenie, że już na niego nie zasługuje, i dlatego powinna poszukać sobie mężczyzny mniejszego kalibru, raczej znacznie starszego i bez erotycznego nosa – i dla niego piec pasztet orzechowy. Tony jest bardzo, bardzo zdenerwowany. Czuje się na tyle pewny własnej męskości, że może sobie pozwolić na kilka łez, ale wpierw przypomina sobie, że umiera z głodu, więc idzie do kuchni wziąć sobie coś do jedzenia.

Kiedy wchodzi do kuchni, czeka na niego niespodzianka. Otóż oparta o blat w swobodnej pozie stoi sąsiadka Wanda. Ma na sobie uroczy sweterek, Tony rozpoznaje go z katalogu Bodena, który niedawno przeglądał, siedząc ma sedesie. Wanda rzuca: „Cześć” i jej spojrzenie od razu ląduje na doskonale widocznych łydkach Tony’ego. Tony założył szorty, bo dzień jest słoneczny, mimo że jest dopiero luty. Tony wie, że Wanda jest pod wrażeniem, i potrafi przewidzieć, że za chwilę sąsiadka skomplementuje jego łydki bądź wyjawi, po co przyszła.

– Ale masz kształtne łydki, Tony – mówi Wanda. – Pozwól, że wyjawię, po co przyszłam.

Nie mylił się.

– Anita powiedziała, że odchodzi od ciebie, co brzmi, rzecz jasna, absurdalnie; wystarczy spojrzeć na twoje łydki i kawowe oczy. Pomyślałam: „Biedny Tony” i zaraz przybiegłam ugotować ci kolację. Na co masz ochotę?

Tony zastanawia się przez dobre pięć minut, a w tym czasie Wanda podkreśla, że uważa jego zamyśloną minę za bardzo atrakcyjną. W końcu Tony podejmuje decyzję i dzieli się nią z Wandą, a brzmi ona tak, że chciałby kurczaka i pasztet orzechowy. Szczęśliwie dla obojga, bez trudu udaje im się znaleźć wszystkie składniki, ponieważ piątek to dzień kurczaka i pasztetu orzechowego. Wanda błyskawicznie przystępuje do działania i porusza się w kuchni jak piękna Nigella Lawson, którą Tony często podziwia za to, jak polewa sosem kurczaka. Tony ma nadzieję, że Wanda okaże się też trochę jak Mary Berry, bo w piątki po pasztecie orzechowym lubi zjeść sobie kawałek sernika. W każdym razie kiedy kolacja jest gotowa, Tony i Wanda siadają razem przed telewizorem i zabierają się do jedzenia. Wtedy Wanda wypowiada słowa, które NA ZAWSZE odmienią życie Tony’ego, mimo że Tony jeszcze o tym nie wie.

– Tony – mówi Wanda – może miałbyś ochotę przyjść jutro na spotkanie mojego klubu książki?

Ich spojrzenia spotykają się i Tony czuje, że NA ZAWSZE odmieni to jego życie.

KONIEC ROZDZIAŁU

Hot Mess

Подняться наверх