Читать книгу Hot Mess - Lucy Vine - Страница 6
2
ОглавлениеCzas: poniedziałek, 17 lutego, 10.10
Miejsce: W sumie całkiem przyjemna siedziba The Hales, biura projektowego, w którym pracuję. Duże, przestronne pomieszczenie ze ścianami ze szkła. W jednym końcu wielki telewizor i kanapy, na których można się, wiecie, totalnie wyluzować podczas przerwy na kawę. Są też piłkarzyki, wprawdzie nikt ich nigdy nie używa, ale wyglądają przehipstersko.
Od mniej więcej czterdziestu minut wgapiam się w plik InDesigna i osiągam nowe poziomy nicości. Ilekroć usiłuję się skupić na pracy, czuję, jak wzbiera we mnie i rozlewa się po karku gorącą plamą kolejna fala wstydu z powodu piątkowego upokorzenia. Kiedy obudziłam się w sobotę – późno, w ubraniu, z powiekami sklejonymi makijażem – miałam osiem nieodebranych połączeń i cztery pełne wściekłości wiadomości na poczcie. Wszystkie były od Jennifer i sprowadzały się do tego, że moja siostra w prostych słowach przypominała mi, jaką to jestem żałosną ofiarą losu, która – cytat – „wszystko psuje”. Odezwał się kac, więc poczołgałam się do ubikacji, gdzie opróżniłam żołądek. Zaczęły powracać wspomnienia poprzedniego wieczoru i pojawiały się w postaci przebłysków aż do końca dnia. Jen jeszcze kilka razy próbowała się do mnie dodzwonić, ale ją ignorowałam.
Nie miałam ochoty wysłuchiwać kazania o tym, że znów dałam ciała. Że jestem głupia. Że wiecznie będę sama. Że z imieniem „Martin” wszystko jest w należytym porządku.
I naprawdę nie potrzebowałam niczyjej pomocy w podsycaniu nienawiści do samej siebie.
O kurwa, idzie Jackie. Jackie to kierowniczka biura, uważa się za moją „matkę przełożoną” i tak też określa się w rozmowach z ludźmi, mimo że jedyną oznaką naszej rzekomo rodzinnej zażyłości są nieustanne sprzeczki, kiedy Jackie próbuje mówić mi, co mam robić, chociaż nie ma nic wspólnego z moim działem (bynajmniej nie jest moją zwierzchniczką) i w dodatku darzy mnie silną niechęcią, zresztą ze wzajemnością. Poza tym standard: mąż, dwóch nastoletnich synów; myśli, że jestem załamana, bo nie mam partnera. No mówię: standard. Jest tą powszechnie niecierpianą koleżanką z pracy, która podchodząc do twojego biurka, nie potrafi oderwać oczu od ekranu twojego komputera. Czyta maile, przygląda się, nad czym właśnie pracujesz (w moim przypadku nad śledzeniem byłych facetów na Instagramie) i tak dalej. Na pewno znacie ten okropny typ człowieka.
Przyszła pod pretekstem, że chce zapytać, jak wprowadzić klucz jakiegoś produktu, tak jakbym miała o tym pojęcie – jakby ktokolwiek miał – i proszę: już przelatuje wzrokiem dokument, którego nawet nie tknęłam. Kiedy zaczynałam tu pracować przed trzema laty, doprowadzało mnie to do takiego szału, że próbowałam niezgrabnie zasłaniać monitor albo odwracać jej uwagę, żywo gestykulując jedną ręką podczas rozmowy. Demonstracyjnie minimalizowałam wszystkie otwarte okna i odchodziłam od biurka, ale na próżno. W końcu osiągnęłyśmy impas, w którym ona nadal przygląda się temu, co robię, a ja wymyślam nowe, coraz bardziej pomysłowe sposoby na to, jak ją wkurwić. Do niedawna uciekałam się przeważnie do wpisywania frazy „dziwne kutasy” w przeglądarce grafiki Google, ilekroć Jackie zbliżała się do mojego biurka, ale w zeszłym tygodniu poszłam o krok dalej: otworzyłam dokument Worda i wielkimi czerwonymi literami napisałam w nim: „Pierdol się, Jackie”. Nie spodobało jej się to.
Dziwne, że jeszcze mnie nie wywalili. Na szczęście mój szef jest bardzo sympatycznym gościem. Bardzo, bardzo grzecznym i sympatycznym. Przez to, rzecz jasna, zupełnie nie nadaje się do swojej pracy. Unika konfrontacji jak ognia, co mnie bawi. Po aferze z „pierdol się, Jackie” w końcu wezwał mnie na dywanik. Słowo daję, nigdy nie widziałam, żeby ktoś aż tak się pocił.
– Co słychać? Tak tylko pytam – bąknął, przecierając twarz rękawem.
– W porządku, Derek. Świetnie, jak zawsze – odparłam, robiąc uniki przed latającymi kropelkami potu.
– To dobrze, super. Czyli… e… wszystko gra? Jesteś zadowolona z pracy?
– Tak, Derek, bardzo. A czy ty jesteś zadowolony z mojej pracy?
– Nie inaczej! Klienci cię uwielbiają, a ten ostatni projekt był… Bardzo, bardzo jestem zadowolony… To był dobry projekt. E…
Siedzieliśmy kilka minut w milczeniu i nawet zrobiło mi się go trochę szkoda – pot spływał mu po szyi i rozlewał się na piersi, stopniowo przebarwiając koszulę – ale nie potrafiłam zebrać się w sobie, żeby mu pomóc.
– Derek, czy potrzebujesz czegoś jeszcze?
– E… nie, nie… to znaczy… nie, nie.
Zaczęłam wstawać, ale spanikował.
– Chodzi o to, że… Jackie… Jackie, Jackie, Jackie…
– Tak?
– Jackie nie jest przekonana, czy… Jak się dogadujesz z Jackie? – rzucił desperacko.
Podniosłam kciuk na znak, że dobrze.
– Derek, Jackie należy do grupy pięciu moich ulubionych osób w biurze.
– O! To dobrze! Dobrze! To… dobrze. Przekażę jej, że rozmawialiśmy. Tylko że… czy… czy ty…? Jackie powiedziała… Jackie, Jackie, Jackie…
Westchnęłam.
– Chodzi o ten dokument ze słowami: „Pierdol się, Jackie”?
– Tak! – Odetchnął z wyraźną ulgą.
Uśmiechnęłam się.
– To nie ja – oznajmiłam słodkim tonem i z szeroko otwartymi oczami. Rzuciłam mu wyzwanie, którego oczywiście nie podjął.
Wpatrywał się we mnie bezradnie, dopóki nie zaproponowałam, że może wrócę do pracy. Pokiwał smutno głową, świadom własnych wad. Biedaczyna.
Ale to było dwa tygodnie temu, a dziś Jackie, która najwyraźniej już rzecz przebolała, znów stoi przy moim biurku.
– Jak ci minął weekend? – pyta, patrząc niewinnie.
Ach, rozumiem. Sprawa klucza była jedynie wymówką. Za chwilę przejdziemy do prawdziwej przyczyny odwiedzin.
– Dobrze – odpowiadam ostrożnie. – Miło, że pytasz. A tobie?
– Och, w walentynki Colin zabrał mnie na kolację do wspaniałej restauracji, ale ledwo zaczęliśmy jeść, dostał reakcji alergicznej na łososia, wylądowaliśmy na podłodze i trzeba mu było zrobić zastrzyk EpiPenem. A potem spędziliśmy siedem godzin na pogotowiu. Kiedy w końcu wróciliśmy do domu, okazało się, że chłopcy narobili tyle bałaganu, że przez resztę weekendu sprzątałam i zamawiałam nowe doniczki w Argosie. – Teatralnie zawiesza głos. – No, ale przynajmniej nie byłam s a m a w walentynki. Musiałaś się czuć okropnie. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest być całkiem s a m a i nie mieć n i k o g o tak jak ty. Strasznie mi przykro, Eleanor. – Posyła mi ckliwy uśmiech. Jest upojona rozkoszą i fałszywym współczuciem, przeprasza niezręcznie, z zakłopotaniem, jakby ktoś umarł.
Rzeczywiście, moja godność ledwie dycha.
Koncentruję się na oddechu, wrzeszczę w myślach, odwzajemniam uśmiech i rzucam swobodnym tonem:
– Wiesz, to był w sumie świetny weekend. Uprawiałam tyle seksu z tyloma różnymi wielkimi fiutami, że nabawiłam się zapalenia pęcherza. Teraz wybacz, ale muszę się napić soku z żurawiny i pójść sikać krwią. – Odchodzę, a Jackie za moim plecami gromi mnie wzrokiem i bąka, że o wszystkim powie Derekowi.
Chętnie zobaczę, jak szef próbuje o c z y m ś t a k i m ze mną porozmawiać.
W biurowej łazience – wyobraźcie sobie kibel w podstawówce – patrzę na swoje odbicie w lustrze. Minęły trzy dni od popijawy, a ja nadal wyglądam, jakbym miała żółtaczkę, ciemne worki pod oczami grożą przeistoczeniem się w ciemne wory wielkości całej twarzy. Wzdycham i sięgam po telefon, żeby sprawdzić wiadomości. Nie mam ochoty na powrót do komputera. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie usiąść i nie zrobić kupy, tylko po to, żeby zabić dodatkowe pięć minut, ale wiem, że to na nic. Jelita współpracują ze mną jedynie wówczas, gdy mam okres – wtedy załatwiam się siedemnaście razy dziennie. Prowadzimy z Sophie rejestr miesiączkowych kup i w duchu rywalizacji dzielimy się wynikami. Obie dajemy z siebie wszystko, ale zawsze to ja wygrywam. Oto jedyna sfera życia, w której nieodmiennie triumfuję, nawet jeśli dzieje się to tylko raz w miesiącu.
Drzwi do łazienki otwierają się z hukiem i słyszę pisk Maddie:
– Powiedziałaś Ursuli, że uprawiałaś seks w weekend? To prawda? Z tym gościem, z którym się umówiłaś? Czy tylko chciałaś ją zdenerwować?
Nazwałyśmy Jackie „Ursulą” na cześć złej morskiej czarownicy o zabójczych ustach (niezły kolor szminki, to jej trzeba przyznać) z Małej syrenki. Zrobiłyśmy to dlatego, że Ursula we wszystkim macza swoje macki i usiłuje rządzić oceanem / The Hales, a Król Tryton / Derek się jej boi. Poza tym ubiera się w długie, powłóczyste czarne sukienki i ma obsesję na punkcie ogrodu. Nie znalazłyśmy jeszcze żadnych dowodów na to, że dobija targu z syrenami i zamienia je w małe wysuszone cosie z wyłupiastymi oczami, ale PRACUJEMY NAD TYM.
– Próbowałam wywołać wojnę biurową – odpowiadam i obejmuję ją. – Nie pogadamy o piątkowej randce. Była upokarzająca, a ja nadal przeżywam fazę zaprzeczenia.
– Oj, to szkoda. Nie mogłam się doczekać – odpowiada zawiedziona. Uwielbia słuchać opowieści o moim randkowaniu.
Ze swoim chłopakiem Benem spotyka się od trzynastu lat – kiedy zaczynali ze sobą chodzić, oboje mieli po piętnaście lat – i bez przerwy się boi, że pewnego dnia Ben się oświadczy. Doszło już do tego, że Maddie nie chce jeździć z nim na wakacje, bo podejrzewa, że Ben uklęknie na przykład na jakiejś plaży i zrobi to. Raz w tygodniu przetrząsa jego szufladę ze skarpetami w poszukiwaniu ukrytego pierścionka i odgraża się, że jeśli znajdzie, to wyrzuci. Kocha go – jasne, że tak – ale zarazem dławi ją strach, że w tak młodym wieku znalazła „tego jedynego”. A jeśli są inni, seksowniejsi? Inne możliwości, inne romanse, inne penisy. Moja przyjaźń z Maddie w całości zasadza się na jej rozpaczliwej potrzebie wglądu w perypetie singli. Zupełnie otwarcie przyznaje się do tego życia z drugiej ręki i od czasu do czasu prosi, wręcz błaga, żebym przespała się z Aaronem z działu korespondencji, by potem mogła udawać, że sama to zrobiła.
– Powiesz, kiedy będziesz gotowa? – upewnia się, po czym nabiera tchu i pyta po raz, nie przesadzam, milionowy: – Nic się nie zmieniło? Na pewno będziesz w piątek?
Maddie rzadko chadza na imprezy. Pół roku temu kupili z Benem psa Alfreda, którego traktują jak dziecko wymagające nieustannej opieki. A nawet g o r z e j. Zanim poczynili ten krok, przez kilka miesięcy oddawali się lekturze książek o rodzicielstwie i sypiali na zmiany – po to, aby pies Alfred nie musiał przebywać sam. To był bardzo trudny okres, ponieważ, jak się okazało, Ben jest zwolennikiem tak zwanego rodzicielstwa bliskości, Maddie zaś twierdzi, że pies powinien się kłaść do legowiska o określonej porze i spać we własnym pokoju. Tak, pies ma swój pokój. Wynikły z tego powodu pewne napięcia, Maddie wciąż usiłuje mnie przekonać, jak bardzo szkodliwe dla psa-dziecka może się okazać rodzicielstwo helikopterowe . A ja staram się jej wytłumaczyć, jak niszczący wpływ na naszą przyjaźń mają takie rozmowy.
Wybucham śmiechem.
– Oczywiście, że tak – odpowiadam, uspokajająco ściskając jej dłoń. – Nawet gdybyś mnie nie zmuszała, i tak obowiązuje dyscyplina klubowa, prawda? Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby Derek tupnął nogą w jakiejkolwiek sprawie.
W rzeczony piątek mamy firmowy event (mówię „event”, bo słowo „impreza” gryzie się z „firmowa”). Chodzi o uroczystą inaugurację Ogólnokrajowego Konkursu Artystycznego, którego The Hales jest jednym z około pięćdziesięciu sponsorów. Oznacza to, że na przyjęciu spotkam jakąś setkę gości, którym będzie się wydawało, że są „wyluzowani”, bo nie założyli krawata, i którzy będą symulowali wstawionych, żeby móc tańczyć i flirtować ze sobą. I to pomimo faktu, że „stół z alkoholami” – będzie na nim stało siedem butelek białego wina Jacob’s Creek – zaświeci pustkami mniej więcej dwie po siódmej, na którym to etapie wszyscy będziemy popijali soczki i udawali, że nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiliśmy.
Och, nie mogę się doczekać.
Wracamy z Maddie do pracy. Po drodze opowiada mi o niedawnych problemach behawioralnych Alfreda i o tym, że jego terapeuta odchodzi od zmysłów. Kiwam głową ze zrozumieniem i opadam na krzesło przy swoim biurku. Kiedy Maddie odchodzi, głośno wzdycham i słyszę, jak odpowiadają mi westchnięcia z całego biura. Wszyscy czujemy presję w związku z nowym zleceniem. Derek chce, żebyśmy w trybie ekspresowym przygotowali szkice pomysłów, ale totalnie nie mam siły. Mam ochotę wrzasnąć, żeby dali mi spokój, ale potem przypominam sobie, że przecież płacą mi, żebym tu przychodziła. The Hales to firma projektowa zajmująca się literaturą dla dzieci: książkami, czasopismami, plakatami, ulotkami edukacyjnymi i temu podobnymi rzeczami. Pracownikami firmy są w większości mężczyźni po pięćdziesiątce – okropne, pomyślicie, przyprawia o gęsią skórkę, powiecie, ten seksizm i ageizm. W rzeczywistości jest to okropne i odrażające, bo to sami okropni i odrażający ludzie.
Zatrudniono mnie jako ilustratorkę. W teorii. W praktyce niewiele mam do czynienia z ilustracją. Przeważnie spotykam się z klientami i udaję, że jestem pod wrażeniem ich koszmarnych pomysłów („A może bohater byłby wieprzem?”; „Czy możemy zrobić tak, żeby nos tej postaci bardziej przypominał świński?”; „Wie pani, że świnie są inteligentniejsze od ludzi? Gdzieś czytałem”; winą za ten bełkot obarczam Świnkę Peppę).
Zasadniczo nie narzekam, ale nie powiem, żeby to była moja wymarzona praca. Studiowałam sztukę, zrobiłam dyplom – tak, BABCIU, to p r a w d z i w y dyplom – i długo sądziłam, że rzeczywiście zostanę artystką pełną gębą. W domu sporo malowałam – okazałe, kolorowe sylwetki na dużych płótnach – tyle że później przeprowadziłam się do Nory, w której w mojej pakamerze z ledwością mieści się trzeszczące pojedyncze łóżko. No ale przecież nie będę tam mieszkała wiecznie. Jeszcze trochę, stare mieszkanie się sprzeda i wtedy znajdę coś tylko dla siebie. Może nawet urządzę sobie pracownię w domu, może będę mogła pomalować ściany na krzykliwe kolory, żeby wszyscy narzekali, że od patrzenia bolą ich oczy. Uśmiecham się do swoich myśli, po czym przypominam sobie, że nieprędko to się stanie.
Znów przychodzi mi do głowy refleksja, że nic nie stoi na przeszkodzie porozmawiać z tatą i zapytać, czy mogłabym wrócić do domu – i nagle dzwoni telefon. Tata. Telepatia, pomyślicie, ale nie – dochodzi jedenasta, a to przecież o c z y w i s t a pora na telefon do osoby, o której wiadomo, że pracuje w biurze o stałych godzinach. Przed rokiem tata przeszedł na wcześniejszą emeryturę i nagle jakby całkiem zapomniał, co to znaczy być w pracy. Nieodmiennie sprawia wrażenie zdumionego – ZDUMIONEGO – kiedy we czwartek za dwadzieścia czwarta po południu nie mam czasu dyskutować z nim o tym, kto w tym tygodniu próbuje zabić kogo w Coronation Street. Z reguły nie odbieram, czekam, aż włączy się poczta, a potem oddzwaniam podczas lunchu, ale tym razem wszystkie te gadki o kutasach wprawiły mnie w taki nastrój, że nabrałam ochoty na rozmowę z tatą (to okropny żart – spokojnie, jest mi wstyd). Dotykam więc zielonej słuchawki, przykładam telefon do ucha i bez skrępowania wychodzę do recepcji, po drodze spoglądając siedzącej w drugim końcu pomieszczenia Ursuli prosto w oczy i rzucając jej wyzwanie. „No, zakabluj mnie” – myślę.
– Cześć, tato – odzywam się ciepło.
– Lenny? To ty? Mówi tata.
– Tak, tu córka, na której komórkę zadzwoniłeś. Widzę, że korzystasz ze stacjonarnego. Jak chyba nikt poza tobą.
– Skąd wiesz?
Jest wyraźnie zaskoczony. Zawsze mnie śmieszy, kiedy rozliczne funkcje telefonu komórkowego wprawiają go w osłupienie, mimo że przecież sam też używa takiego aparatu – oprócz stacjonarnego. W ogóle dziwi go większość przejawów współczesnego świata. Mój tata to słodziak. Jest niski i okrągły, ma gęste siwe włosy – z których większa część zdaje się wyrastać z brwi – i z tyłu wygląda zupełnie jak kobieta w średnim wieku. Z przodu zresztą też. Często się zdarza, że obce osoby zwracają się do niego per pani, a ostatnio jakiś facet nie chciał go wpuścić do męskiej toalety w miejscowym pubie. Pokazywał palcem na drzwi do toalety dla kobiet i przez pewien czas trwali w tym osobliwym impasie, dopóki tata nie poddał się i nie odszedł.
Ignoruję jego pytanie.
– Jak się masz, tato?
– Och, dobrze, kochanie. Naszła mnie ochota na pogawędkę.
– To bardzo fajnie, tato, ale jestem w pracy…
– TAK? Ale, Lenny, jest… (wiem, że zerka na zegar na ścianie) (tak, jest też ostatnią osobą na świecie, która ma zegar ścienny) jest jedenasta.
Nie bardzo rozumiem, co chce przez to powiedzieć.
Odchrząkuję.
– Może oddzwonię na lunchu? – proponuję.
– Byłoby miło. Tylko, Lenny, nie wtedy, kiedy będę oglądał seriale, dobrze?
Pamiętacie czasy, kiedy Sąsiadów i Zatokę serc nadawali dwa razy w ciągu dnia? Raz koło lunchu, a potem w okolicy podwieczorku? Tata lubił oglądać te seriale, jedząc lunch, dlatego dziś nagrywa je (NA KASETY VHS; NIE ZALEWAM) i ogląda o tej porze, o której zawsze to robił.
Milknie na chwilę.
– Ale jeśli trzeba, mogę obejrzeć je później.
To wielka uprzejmość z jego strony. Wiem, jak bardzo lubi ustalony porządek dnia.
– Nie, nie trzeba – odpowiadam. – Tato, czy na pewno wszystko dobrze?
– Tak! Tak. Koniecznie chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, jeśli to możliwe. Terapeutka przekonała mnie, że powinienem pomówić z tobą i Jenny. Może zamiast dzwonić, zajrzałabyś do mnie w weekend?
Jeśli stoi za tym terapeutka, może chodzić o cokolwiek – nawet o to, że pomidory rosną gorzej niż zwykle.
– W sobotę? W porządku, tato.
Przecież i tak odwiedzam go w prawie każdą sobotę, nie musi się zachowywać tak, jakbym o nim zapomniała.
– Cudownie! Candice mówi, że upiecze ciasto. Na pewno będzie ci smakowało.
Nie będzie. Ostatnio dodała pomidory do placka owocowego.
– Co za uczta! – rzucam z entuzjazmem. – No dobrze, muszę już kończyć. Do zobaczenia w sobotę. Kocham cię, tato.
– Kocham cię, Lenny.
Wracam do biura, siadam przed komputerem i znów udaję, że pracuję.