Читать книгу Hot Mess - Lucy Vine - Страница 7
3
ОглавлениеCzas: piątek, 21 lutego, 18.54
Miejsce: Przed należącym do mojej najlepszej przyjaciółki Sophie Ellis pięknym domem z czerwonej cegły, odgrodzonym od głównej ulicy szpalerem wysokich starych drzew. Właśnie trwa remont, budynek jest obstawiony rusztowaniami, a robotnicy kopią piwnicę, w której będzie się mieścił „pokój gier”. Ponieważ – moja dhroga! – każdy w Surrey ma pokój gier w piwnicy. Dlatego musicie uwierzyć mi na słowo, że gdyby usunąć wszystkie te drabiny i facetów, którym widać rowek między półdupkami, oczom ukazałby się naprawdę uroczy dom. Sophie otwiera drzwi. Wygląda nieskazitelnie. Włosy, które starannie związała z jednej strony, spływają jej przez ramię jak księżniczce Dżasminie, a dokładnie wyprasowana koszula jest naprawdę biała – inaczej niż ciuchy w mojej szafie, w teorii białe, a w rzeczywistości żółtawoszare. Na tyłek wciągnęła, zdaje się, chinosy, ale w sumie nie wiem, jak wyglądają chinosy. Nie szkodzi, ważne, że wszystko do siebie pasuje. Mój Boże, moja najlepsza przyjaciółka wygląda bajecznie. Czasem pokazuję nieznajomym jej zdjęcia, żeby mogli się przyjrzeć ucieleśnieniu doskonałości.
Sophie odgarnia włosy, piszczy: „Cześć!” i mnie przytula. Przez chwilę żałuję, że nie poświęciłam półgodzinnej podróży pociągiem na umalowanie się. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że przez większość trasy stałam przyklejona do jakiegoś gościa, który raczej nie byłby zadowolony, gdyby wrócił do domu do żony / męża / wścibskiej matki ze śladem błyszczyka do ust na koszuli. Przyjechałam prosto z pracy, bo zawsze cieszy mnie perspektywa spotkania z Sophie. I oczywiście z Thomasem, który cały roześmiany wyłania się z salonu, odbiera mnie Sophie i zamyka w niedźwiedzim uścisku. Podnosi mnie, przerzuca sobie przez ramię jak strażak i zanosi do domu. Sophie śpiewa: „Oto oblubienica”, a ja radośnie młócę nogami i dodaję poważnym tonem: „Ma dupę i kawał cyca”.
Thomas White jest we mnie zakochany. Bez dwóch zdań. Wszyscy tak twierdzą. Pewnie byłoby im na rękę, gdybyśmy się spiknęli, bo przecież znamy się i przyjaźnimy od dawna, inni są już sparowani, a ja przygarnę każdego, kto na mnie poleci. Nigdy nie rozmawialiśmy o sytuacji między nami i gdy teraz Thomas stawia mnie w kuchni i klepie po głowie, a ja znów o tym myślę, mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Uwielbiam Thomasa, totalnie i absolutnie, ale jestem przekonana, że na tym koniec. Nie chcę też czuć się zmuszana do zastanawiania się nad takimi rzeczami. Głupio banalne, wiem, ale sądzę, że związek rozsadziłby naszą przyjacielską trójcę, a tego bym sobie nie wybaczyła.
Sophie krzyczy, że przyniesie mi drinka, i każe przywitać się ze swoją córką Ciarą, która ma od kilku miesięcy do kilku lat (sprawdziłam w kalendarzu w telefonie – okazuje się, że Ciara ma półtora roku i dwa miesiące; kto by pomyślał?) i siedzi cicho w salonie. Macham w kierunku Krainy lodu – odfajkowane – i skupiam się na alkoholu, który Sophie nalewa do kieliszków. Wznosimy toast – za prosecco i za przedmieścia, gdzie wszyscy je piją – i przez kilka minut przekrzykujemy się, jak to starzy kumple. Narzekamy na pracę, analizujemy pogodę i wypytujemy o nowe osoby w otoczeniu Sophie – Ciarę i jej ojca Ryana – które są „nowe” jedynie w porównaniu z nami.
Przyjaźnię się z Sophie na zabój od trzynastego roku życia, od kiedy grupa nierozwiniętych piętnastoletnich chłopaków wywiesiła białą flagę w obliczu jej rosyjsko-łotewsko-afrykańskiego temperamentu. Widywałam ją na szkolnym dziedzińcu, w końcu trudno, żeby nie, ale poznałyśmy się na dobre, dopiero kiedy przyłapałam ją na płaczu w dziale biografii w szkolnej bibliotece. Przyłączyłam się do szlochów.
– Chodzi o Ryana Atwooda? – spytałam po kilku minutach cichego łkania, mając na myśli dramatyczne zawieszenie akcji na koniec ostatniego odcinka Życia na fali.
Oczywiście, że nie, odparła; chodzi o szkolny rasizm. Nie pamiętam już, co wtedy powiedziałam, ale wiem, że sprawdziłam, czy jest fanką Życia na fali, zanim zaproponowałam jej pocieszenie w kwestii rasizmu. Popłakałyśmy jeszcze trochę, po czym postanowiłyśmy, wciąż siedząc na podłodze w bibliotece, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Obiecałam, że obronię ją przed chłopcami, posługując się swoją najnowszą bronią – balonami, które urosły mi dosłownie z dnia na dzień – i jej mocą odwracania uwagi, ona zaś przyrzekła, że pomoże mi odnaleźć Adama Brody’ego w prawdziwym życiu i uwieść go, zapewne również dzięki sile rzeczonych balonów. Problem stanowiła moja surowa polityka ograniczania kręgu znajomych; przyjęcie do niego nowej osoby oznaczało, że kogoś będę musiała z niego usunąć. Poszłyśmy więc z Sophie do Thomasa, który siedział w sekcji matematycznej. W dzieciństwie byliśmy z Thomasem sąsiadami i od tamtej pory przyjaźniliśmy się, ale Thomas nie przepadał za Życiem na fali, co powoli zaczynało mi uwierać. Wyjaśniłam mu sytuację, powiedziałam, że nie będziemy się już spotykali, na co odparł, że w porządku, nie ma sprawy, ale wtedy Sophie zaproponowała, żebyśmy zostali trójką przyjaciół. Utworzymy kumpelską trójcę. Dodała, że ma w domu kostiumy wszystkich trzech Atomówek, będziemy się przebierali i walczyli ze złem! Akurat ten pomysł nie przypadł Thomasowi do gustu; powiedział, że woli się skupić na przyjaźni. I tak zostaliśmy trójcą. I choć nie mieliśmy magii Atomówek, to jednak dysponowaliśmy połączonymi supermocami mojego biustu w rozmiarze 70F i popularności Thomasa jako napastnika w drużynie piłkarskiej. Triumwirat sprawił, że rasiści – jak również cała reszta szkolnej społeczności – zostawili nas w świętym spokoju.
Minęło szesnaście lat i nadal jesteśmy w siebie wpatrzone. Przed kilkoma laty objawił się mąż Sophie Nowy Ryan (nie Atwood), ale Ryan wie, że tak naprawdę nie należy do klubu. To świetny facet – zaaprobowaliśmy go z Thomasem; gdybyśmy tego nie zrobili, nie doszłoby, rzecz jasna, do ślubu – ale, co zupełnie zrozumiałe, czuje się pomijany w naszym towarzystwie, toteż w piątkowe wieczory zwykle zostawia nam wolne pole. Trudno mu się dziwić. Każdy czułby się usunięty poza nawias, gdyby musiał słuchać trójki dorosłych wpadających do króliczej nory szkolnych wspomnień, gdy omawiają niestosowność pełnego seksualnych podtekstów zachowania pana Trumpa, nauczyciela przedmiotów ścisłych, który raz startował do całej naszej wówczas szesnastoletniej trójki, kiedy podczas piątkowego wypadu spotkaliśmy go w pubie. (Sophie nawet miała ochotę, ale wyperswadowaliśmy jej to. Gość miał co najmniej pięćdziesiąt lat, a jego żona siedziała kilka kroków dalej przy barze. Miał też owłosienie na szyi, ale żadnego zarostu na twarzy; wyglądało to dziwnie, jakby zapomniał się dogolić. No, dziwnie.) Ryan nie rozumie, dlaczego nazywamy go Nowym Ryanem, a my jeszcze bardziej mieszamy mu w głowie, wyjaśniając, o co chodzi z Ryanem Atwoodem. W młodym wieku rzadko oglądał telewizję i nie chwyta kulturowych odniesień. Nieprzeciętny z niego bystrzak – jest księgowym, z którego usług korzystają miliarderzy – ale ma osobliwe braki w wiedzy ogólnej. Nazywamy je „lukami geniusza” i jeśli Nowy Ryan akurat jest w domu, siadamy i wypytujemy go o rzeczy, których istnienia jeszcze nie zdążył odkryć. Ostatnio nasza lista wydłużyła się o Przyjaciół i racuszki.
Sophie usmażyła nam łososia po chińsku. Przy jedzeniu rozmowa standardowo schodzi na temat mojego singielstwa. Sophie już poznała koszmarne szczegóły zeszłotygodniowej nierandki, za to Thomas zafascynowany słucha historii mojej żałosnej porażki. Milczy, kiedy opowiadam o tym, jak Cassie krzyknęła do słuchawki: „Dureń” pod adresem faceta, który po prostu chciał zjeść kolację z dziadkami, i z powagą kiwa głową, kiedy przyznaję, że Jen, gdy w końcu złapała mnie przez telefon, wrzeszczała na mnie przez bite osiemnaście minut. Pobiła rekord i w nagrodę zafundowała mi tygodniową „siostrzaną karę”. Jen wlepia kary ludziom, którzy ją wkurwiają, tak już ma. Trochę przypomina to siedzenie w kozie albo szlaban dla dorosłych; w tym jednak przypadku przez tydzień nie wolno mi do niej dzwonić ani esemesować. Jeśli złamię zakaz, sankcje zostaną rozszerzone na cały miesiąc. Kończę wyjaśnianie i czekam, aż cudowny, wspaniały Thomas mnie pocieszy albo poratuje jakąś mądrą, podnoszącą na duchu radą.
Tymczasem Thomas pochyla się i po chwili mówi poważnym tonem:
– Słuchaj, dasz mi numer tej barmanki? Z twojej opowieści wynika, że to świetna dziewczyna.
Wydaję jęk i pstrykam w niego jedzeniem. Sophie cmoka z niezadowoleniem, jakbym była niegrzecznym dzieckiem, choć przecież wszyscy wiemy, że Ciara nigdy w życiu nie zachowałaby się tak dziecinnie (no cóż, gdyby ktoś karmił mnie łyżką w kształcie samolotu, może też bym nie bałaganiła).
Sophie z czułością klepie mnie po dłoni.
– Postaraj się tym nie przejmować. Takie rzeczy się zdarzają. Przynajmniej nie musisz się z nim więcej spotykać. A Jen na pewno w końcu ci wybaczy. – Naraz oblicze Sophie się rozjaśnia. – Słuchaj, a Tinder?! – rzuca z podnieceniem, jakby była pierwszą, a nie sześćsetmilionową (w tym miesiącu) osobą, która o tym pomyślała.
Wzruszam ramionami. Po rozstaniu z Timem postanowiłam wypróbować parę aplikacji randkowych. Z początku wydawało mi się to nawet zabawne, ale nie minęło osiem minut – albo tygodni, nie mam pewności; kiedy dasz się wciągnąć w wir Tindera, tracisz poczucie czasu – a wpadłam w okropne, koszmarne przygnębienie.
Niestety towarzystwo interpretuje mój gest jako zgodę (czuję się jak na pijackiej imprezie w akademiku) i Sophie już sięga po telefon. Thomas przysuwa się do niej i razem zaczynają rechotać ze zdjęć i ustawień zasięgu mojej lokalizacji. Ponieważ najwyraźniej nie przewidzieli dla mnie roli w tej zabawie, idę do salonu popatrzeć na Ciarę. Kraina lodu się skończyła i teraz Ciara chichocze nad Bardzo głodną gąsienicą, której nawet nie potrafi przeczytać. Dostała ją ode mnie (ależ troskliwa ze mnie chrzestna). Mam nadzieję, że kiedyś polubi tę książeczkę, która była jedną z moich ulubionych w dzieciństwie. Uwielbiałam jasne kolory i smakowite nazwy kąsków. Pamiętam, jak bez przerwy prosiłam mamę, żeby mi ją czytała. Ciara wkłada pulchny paluszek do otworu w kartce i znowu chichocze.
– Też myślę, że to zabawne – mówię. Przykucam i wsuwam palec do jednej z pozostałych dziurek.
Mała podnosi na mnie spojrzenie i uśmiecha się promiennie, wyciągając tłuste rączki do mojej twarzy.
To trochę dziwne uczucie, kiedy waszym znajomym rodzi się dziecko. Stanowicie zgraną paczkę – należą do niej ludzie, których starannie dobieraliście przez całe życie, których lubicie i z którymi chcecie spędzać czas – i gdy u kogoś z grupy przychodzi na świat dziecko, naraz nie macie wyboru. Ten maleńki człowiek z automatu staje się częścią waszej ferajny, lepiej więc, żeby był fajnym chłopakiem albo fajną dziewczyną, bo nawet jeśli nie jest, to i tak od tej pory należy do waszej paczki.
Dobrze, że Ciara jest grzeczną dziewczynką. Moim zdaniem świetnie pasuje do naszej grupy między innymi dlatego, że nie jest absorbująca, a Soph zmienia jej pieluchy poza zasięgiem mojego wzroku. Podnoszę ją i wącham jej główkę. Często się mówi o zapachu niemowląt. Dotyczy to zwłaszcza kobiet – podobno od wąchania maluchów zaczynasz czuć takie pulsowanie w łonie, że w końcu nie pozostaje ci nic innego, jak wyguglać adres najbliższego banku nasienia.
Nie w moim przypadku.
Odstawiam ją, żałując, że nie poczułam nic więcej. To uroczy maluch – z kontaktów z innymi dziećmi wiem, że nie znajdziesz spokojniejszego – ale nie wzbudza we mnie pragnienia, by samej urodzić. Nie wiem, co to właściwie dla mnie oznacza. Rośnie we mnie irytacja na samą siebie. Chciałabym chcieć mieć dziecko, ale nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek poczuła się na tyle dorosła, aby zostać rodzicem.
Kiedy jakieś dwa lata temu Sophie przyznała, że stara się o dziecko, byłam dla niej pełna podziwu. To, że postrzega siebie jako osobę na tyle odpowiedzialną, by wyhodować człowieka we własnym łonie, a następnie wydać go na świat, jest… nie do ogarnięcia. Sophie! Sophie, która w esemesach chwali mi się swoją kupą. Sophie, która kiedyś, mając dwadzieścia dwa lata (w roku Wielkiej Gonitwy Zdzir), w dwadzieścia cztery godziny przespała się z trzema różnymi facetami. Sophie, która raz wysłała mi zbliżenie swojego sutka i próbowała mi wmówić, że to UFO. Ta osoba jest teraz matką prawdziwego, żywego człowieka. I zdaje się zupełnie nie przejmować faktem, że Ciara może wyrosnąć na przykład na nowego Hitlera.
Ciara kładzie Bardzo głodną gąsienicę na głowie i macha do mnie, ale ja nie dam się zwieść.
– Pewnego dnia może wyjść z ciebie Adolf – mówię szeptem, a mała kiwa główką.
Zwijamy się na kanapie i razem oglądamy w milczeniu dwa odcinki Świnki Peppy (George i Peppa totalnie kojarzą mi się z Rossem i Moniką) (okej, nie mam pojęcia, o co chodzi w tej bajce). Ciara powoli zaczyna odpływać, a ja zastanawiam się, czy ssanie mojego kciuka naprawdę ma aż tak uspokajające działanie, kiedy nagle Sophie krzykiem przywołuje mnie z powrotem. Chce, żebym popatrzyła na zdjęcie gościa w masce słonia. Gwoli jasności: facet nie założył jej na twarz.
– Czy to, że podoba mi się coś takiego, świadczy, że coś jest ze mną nie w porządku? – pyta Sophie i śmieje się, przeglądając pozostałe fotki jak z albumu gwiazdy porno; na każdej z nich widać maskę słonia wykorzystaną w inny, twórczy sposób.
Thomas kręci głową.
– Oj, Sophie, czyżby Nowy Ryan nie stawał ostatnio na wysokości zadania?
Sophie znów cmoka z niezadowoleniem, a ja odbieram jej swój telefon. Wygląda na to, że skojarzyło mnie z Człowiekiem Słoniem i sześćdziesięcioma dwoma – niezły wynik! – innymi potencjalnymi partnerami na randkę.
– Swipowaliśmy wszystkich jak leci – spieszy z wyjaśnieniami Thomas. – Osobiście zaakceptowałem jakieś dwie setki facetów, niech więc nie robi na tobie wrażenia liczba dopasowań, bo to tylko niewielki odsetek zainteresowanych. Zwłaszcza że jest piątek wieczór, tinderowe godziny szczytu. Poza tym masz już kilka wiadomości.
O, rzeczywiście. Nawet nie kilka, tylko całkiem sporo.
Dziewięć sprowadza się do jednego słowa: „Cześć”.
Trzy kolejne są równie skomplikowane: „Cześć, co słychać?”.
Siedem brzmi: „Siema, co tam?”.
Dwie: „Niezła laska z Ciebie”.
I jedna: „Czesc mala bedziesz pozniej”, bez znaków diakrytycznych i interpunkcyjnych, ale za to z pełną garścią emotikonów.
O, jest jeszcze jedna. Jakiś czaruś przysłał mi GIF-a z tańczącą małpą. To chyba nie komplement, no bo jak?
Wzdycham i przeglądam pozostałych skojarzonych, przewracając oczami do przyjaciół, którzy wydają się wyjątkowo z siebie zadowoleni. Sophie i Thomas bezkrytycznie swipowali każdego, kogo podsuwał program, ale i tak okazuje się, że faceci na mojej liście są do siebie porażająco podobni. Trzy czwarte z nich sprawia wrażenie mocno niezadowolonych, że muszą pozować do zdjęcia z tygrysem, a pozostała ćwierć zamieściła półnagie selfie zrobione na siłowni. Posyłam Sophie miażdżące spojrzenie, na co ona żarliwie zapewnia: „Pozory! Pozory!”, bo najwyraźniej nie rozumie, jak działa Tinder.
– Żaden cię nie zainteresował? – dodaje zawiedziona. – Nawet ten, który pozuje bez koszulki na siłowni?
– Który konkretnie? – dopytuję, pokazując zbiór klonów topless.
Naraz pojawia się facet o morderczym spojrzeniu. Przed chwilą dał mi superlajka. Zerkam na jego profil i widzę, że wśród zainteresowań Zabójczych Oczu vel Steve’a jest tylko jedna pozycja: Lady Gaga. Czytam jego opis: „Mam wielkie serce i lubię łaskotać. Jeśli tego nie akceptujesz umysłem i sercem, lepiej od razu swipnij w lewo”. Thomas sięga przez moje ramię i wybiera przycisk serduszka. Wyskakuje dopasowanie i Killer Steve momentalnie przysyła mi wiadomość o treści: „Masz wielkie zderzaki”.
Czuję się niesamowicie wyjątkowa.
Thomas prycha.
– Przygotował się.
Chyba mam już dość „randkowania”. Zamykam aplikację i kładę telefon na stole ekranem do dołu.
– No nieee – mówi Sophie, robiąc nadąsaną minę.
Odpowiadam jej tym samym.
– Dlaczego tylko ja mam to robić, a Thomas nie? – skarżę się.