Читать книгу To właśnie robię - Lynsey Addario - Страница 6

WSTĘP
Adżdabija, Libia, marzec 2011

Оглавление

W doskonałym świetle krystalicznie czystego poranka stoję przed szaroburym budynkiem szpitala w pobliżu Adżdabii. To północne wybrzeże Libii, 650 kilometrów na wschód od Trypolisu. Wraz ze mną kilku dziennikarzy ogląda samochód trafiony podczas porannego nalotu. Wyleciała tylna szyba, siedzenie pokrywają rozrzucone części ciała. Na fotelu pasażera widać resztki mózgu, na bagażniku leżą fragmenty czaszki. Ubrani w białe fartuchy pracownicy szpitala starannie zbierają szczątki i wkładają je do worka. Biorę aparat, by sfotografować to, co fotografowałam tyle razy wcześniej, jednak odkładam go i usuwam się, robiąc miejsce innym fotografom. Tym razem nie mogłam zrobić zdjęć.

Marzec 2011, początek arabskiej wiosny. Miliony zwykłych ludzi wyległy na ulice, krzycząc i tańcząc; świętowali odzyskaną wolność. Po wybuchu niespodziewanej euforii i zwycięstwie rewolucji wymierzonej w wieloletnie dyktatury w Tunezji i Egipcie także Libijczycy obrócili się przeciw tyranii Mu’ammara al-Kaddafiego (Kaddafiego)[1]. Sprawował władzę od czterdziestu lat, wspierając grupy terrorystyczne na całym świecie, torturując, mordując i porywając obywateli własnego kraju. Kaddafi był szaleńcem.

Nie robiłam zdjęć w Tunezji i Egipcie, ponieważ miałam wtedy zlecenie w Afganistanie, i żałowałam, że umyka mi tak ważne dziejowe wydarzenie. Nie chciałam, by ominęła mnie Libia. Jednak tu rewolucja szybko przeobraziła się w wojnę. Bandyckie bojówki Kaddafiego wtargnęły do zbuntowanych miast, a samoloty bombardowały przeciwników poruszających się rozklekotanymi ciężarówkami. My, reporterzy, przybyliśmy bez kamizelek kuloodpornych. Nie spodziewaliśmy się też, że będą nam potrzebne hełmy.

Zadzwonił mój mąż Paul. Kiedy wyjeżdżałam, staraliśmy się rozmawiać codziennie, ale w Libii rzadko miałam zasięg w komórce i od kilku dni nie udawało się nam połączyć.

– Cześć, kochanie. Co słychać? – dzwonił z New Delhi.

– Jestem zmęczona – odparłam. – Rozmawiałam z Davidem (David był moim wydawcą w „New York Timesie”) i poprosiłam, żeby mi dał wolne za jakiś tydzień. Po południu ruszam do hotelu w Bengazi i postaram się przeczekać tam do wyjazdu. Chcę wracać do domu. – Starałam się mówić spokojnie. – Jestem wykończona i mam złe przeczucia.

Nie powiedziałam mu, że przez kilka ostatnich dni z trudem wstawałam, zbyt długo sączyłam poranną kawę (rozpuszczalną), gdy z kolegami szykowaliśmy sprzęt i ładowaliśmy torby do samochodu. Kiedy robiłam zdjęcia z wojny, bywały dni, że nie opuszczała mnie odwaga, ale zdarzały się też i takie, jak teraz, w Libii, że czułam strach od chwili, gdy tylko się budziłam. Dwa dni wcześniej przekazałam innemu fotografowi dysk ze zdjęciami na wypadek, gdybym nie przeżyła. Przynajmniej moje fotografie ocaleją.

– Powinnaś wracać do Bengazi – powiedział Paul. – Zawsze ufasz intuicji.

Kiedy dwa tygodnie wcześniej przyjechałam do Bengazi, było to dopiero co oswobodzone miasto, podobne do tych, które już znałam, jak Kirkuk po obaleniu Saddama czy Kandahar po talibach[2]. Zniszczone budynki, opustoszałe więzienia, ustanowiony rząd tymczasowy. Pogodny nastrój. Pewnego dnia odwiedziłam mężczyzn zgromadzonych na ćwiczeniach wojskowych. Przypominało to scenkę z Monty’ego Pythona: przeciętni Libijczycy, sztywno stojący w równych szeregach albo ćwiczący żołnierski krok marszowy bądź też gapiący się w zdumieniu na stosy broni. Buntownicy byli zwyczajnymi Libijczykami – lekarzami, inżynierami, elektrykami – którzy powkładali zielone ciuchy, jakie tylko wpadły im w ręce, skórzane kurtki i sportowe buty, po czym wskoczyli do ciężarówek wyposażonych w wyrzutnie rakiet Katiusza i granatniki. Niektórzy targali zardzewiałe kałasznikowy, inni mieli noże myśliwskie. Część była nieuzbrojona. Kiedy ruszyli wzdłuż wybrzeża do Trypolisu, stolicy, gdzie nadal rządził Kaddafi, dziennikarze podążyli ich śladem w wypasionych czterodrzwiowych limuzynach, kierując się w stronę spodziewanej linii frontu.


Oddziały opozycji ostrzeliwują rządowy helikopter, który zasypuje teren ogniem z karabinów maszynowych. Opozycja została zepchnięta z obszaru Bin Jawat ponownie na wschód do Ras Lanuf następnego dnia po odbiciu Ras Lanuf z rąk oddziałów lojalnych wobec Kaddafiego. Wschodnia Libia, 6 marca 2011.


Rebelianci wzywają ochotników do włączenia się do walk w Bengazi, 1 marca 2011.


Rebeliant pociesza rannego towarzysza przed szpitalem w Ras Lanuf, 9 marca 2011.


Rebelianci i kierowcy patrzą w niebo, spodziewając się bombardowania przez nadciągające samoloty, 10 marca 2011.


Rebelianci przesuwają linię frontu. Dzień ciężkich walk w okolicach Ras Lanuf, 11 marca 2011.

Jeździliśmy za nimi, obserwowaliśmy, jak ładują amunicję, i czekaliśmy. Aż pewnego ranka, jednego z pierwszych spędzonych na odległym krańcu szosy, nad naszymi głowami niespodziewanie pojawił się helikopter i otworzył ogień. Buntownicy odpowiedzieli strzałami z kałasznikowów. Jakiś chłopak wystrzelił rakietę, inny, z oczami rozszerzonymi strachem, pędził, poszukując schronienia za nasypem. Skuliłam się przy samochodzie, zrobiłam zdjęcie chłopaka i już wiedziałam, że to będzie wojna inna od wszystkich.

Linia frontu przesuwała się wzdłuż pustynnej drogi obrzeżonej piaskami ciągnącymi się aż po horyzont. W odróżnieniu od wojen w Iraku i Afganistanie tu nie było schronów czy budynków, w których dałoby się ukryć, ani pojazdów opancerzonych, gdzie moglibyśmy przycupnąć na podłodze. W Libii, kiedy rozlegał się odgłos nadlatującego samolotu, wykonywaliśmy te same czynności: przystawaliśmy, spoglądaliśmy w górę, kuliliśmy się ze strachu, oczekując ostrzału albo bombardowania, i staraliśmy się zgadnąć, gdzie spadną bomby. Jedni kładli się na plecach, inni chronili głowy, jeszcze inni się modlili. Część biegła, po prostu żeby biec, nawet jeśli nie było dokąd. I zawsze rozpościerało się nad nami bezkresne śródziemnomorskie niebo.

Już od dziesięciu lat pracowałam jako reporterka i fotografowałam wojny w Afganistanie, Iranie, Darfurze, Kongu i Libanie. Nigdy nie widziałam czegoś równie przerażającego jak w Libii. Fotograf Robert Capa powiedział kiedyś: „Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco blisko”. W Libii, jeśli nie było się wystarczająco blisko, nie było czego fotografować. A gdy już było się wystarczająco blisko, trafiało się na linię ognia. Widziałam najlepszych fotoreporterów, weteranów wojen w Afganistanie, Bośni i Iraku, rezygnujących, jak tylko spadły pierwsze bomby. „Nie warto”, oświadczali. Zdarzały się chwile, gdy mówiłam do siebie: „To chore. Co ja tu robię?”. Ale bywało też, że czułam znajome podniecenie, kiedy myślałam: Właśnie jestem świadkiem tego, jak wybucha powstanie, widzę ludzi gotowych do walki o wolność, na śmierć i życie. Dokumentuję los społeczeństwa, które przez dziesiątki lat było uciskane. Człowiek wierzy, że jest niepokonany, dopóki nie zostanie ranny, postrzelony czy porwany. Od kilku lat nie doświadczyłam niczego podobnego.

Inni fotoreporterzy odchodzili sprzed szpitala. Wiedziałam, że czas wracać na front. W oddali rozbrzmiewały odgłosy wojny – ostrzał, ogień przeciwlotniczy, syreny ambulansów. Wolałam, żeby Paul tego nie słyszał.

– Kochany, muszę lecieć. Niedługo się zobaczymy, kochanie. Kocham cię.

Dawno temu nauczyłam się, że okrucieństwem jest pozwalać, by ci, których kochasz, martwili się o ciebie. Mówię im tylko to, co muszą wiedzieć, czyli gdzie jestem, dokąd jadę i kiedy wracam do domu.

* * *

Byłam w Libii na zlecenie „New York Timesa” z trójką innych dziennikarzy: Tylerem Hicksem, fotografem i przyjacielem, z którym – dziwnym zrządzeniem losu – razem dorastaliśmy w Connecticut; Anthonym Shadidem, chyba najlepszym reporterem pracującym na Bliskim Wschodzie; i Stephenem Farrellem, brytyjsko-irlandzkim dziennikarzem od lat pracującym w strefie wojen. Wszyscy byli wielokrotnie nagradzani. Razem mieliśmy na koncie jakieś pięćdziesiąt lat pracy w strasznych warunkach. Wjechaliśmy do kraju nielegalnie, z Egiptu, z hordami dziennikarzy śledzących rewolucje tworzące arabską wiosnę.

Razem opuściliśmy podmiejski szpital i skierowaliśmy się do centrum. Anthony i Steve jechali w jednym samochodzie, Tyler i ja byliśmy w drugim, z Muhammadem, naszym kierowcą. W Libii trudno było o dobrego kierowcę. Muhammad, student uniwersytetu o łagodnym głosie, młodzieńczej twarzy, z przerwą między przednimi zębami, jeździł z nami od dawna, od kiedy inni kierowcy nas opuścili. Dla niego był to wkład w rewolucję. Taki szofer pomagał określić, czy w danym miejscu możemy pracować, dokąd powinniśmy się udać i jak długo możemy zostać. Jego pomoc była bezcenna.

Gdy opustoszałą drogą dojeżdżaliśmy do centrum Adżdabii, chodnik obok nas przeszyły pociski artyleryjskie i we wszystkie strony poleciały odłamki szrapneli. Kierowca wiozący Anthony’ego i Steve’a gwałtownie zatrzymał wóz i wyładował rzeczy na pobocze. Zostawiał ich. Jego brat zginął na linii ognia. Nie mógł dalej z nimi jechać. Muhammad bez zastanowienia wsadził torby do naszego bagażnika i wszyscy czworo stłoczyliśmy się w jednym aucie. Czułam się niepewnie. W strefach walk dziennikarze zwykle poruszali się w konwojach złożonych z dwóch samochodów, tak na wszelki wypadek – gdyby z jednym coś się stało. Jeśli jechało się dwoma wozami, to jak któryś został trafiony albo zaatakowany, mniej osób było narażonych na konsekwencje.

Czworo dziennikarzy w jednym wozie oznaczało też zbyt wielu szefów, bo każde z nas miało inny pomysł, co robić. Jechaliśmy i rozważaliśmy możliwe zagrożenia. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że będziemy dalej pracować. W strefach ogarniętych wojną często zdarzały mi się podobne sytuacje: niekończące się negocjacje między dziennikarzami i fotoreporterami dotyczące tego, czego komu potrzeba, kto chce zostać, kto jechać. Czy już mamy dosyć materiałów i zdjęć, by właściwie przedstawić sytuację? Czy chcemy zobaczyć więcej starć, dotrzeć do najaktualniejszych wydarzeń, relacjonować do ostatniej chwili przed zranieniem, porwaniem, śmiercią? Z natury byliśmy zachłanni. Zawsze chcieliśmy więcej i więcej.

Adżdabija była rozwijającym się, spokojnym miastem Środkowego Wschodu, pełnym otynkowanych domów pomalowanych na brzoskwiniowo, żółto i brązowo, z szerokimi, murowanymi balkonami i z kolorowymi arabskimi napisami na ścianach. Nieliczni przechodnie przemykali ulicami, niosąc na głowach rozmaite pakunki. Mijał nas niekończący się strumień samochodów jadących w przeciwnym niż my kierunku. Całe rodziny tłoczyły się w otwartych ciężarówkach i limuzynach. Koce i ubrania, upchane jak popadło, zasłaniały tylne szyby i wylewały się z bagażników. Niektórzy kulili się pod plandekami. Pierwszy raz widziałam wówczas w Adżdabii kobiety i dzieci. Znalazły się poza domem, bo opuszczały miasto.

Obawiałam się, że i my powinniśmy wyjechać. Nieprzerwany exodus ludności cywilnej w kierunku Bengazi oznaczał, że miejscowi bali się, że Adżdabija w każdej chwili może wpaść w łapy oddziałów Kaddafiego. Może już były w mieście? Wiedzieliśmy, co z nami będzie, jeśli ludzie Kaddafiego odkryją czworo zachodnich dziennikarzy nielegalnie przebywających na ogarniętym rewolucją terenie. W publicznym wystąpieniu Kaddafi powiedział, że uważa dziennikarzy za szpiegów i terrorystów, a każdy schwytany we wschodniej Libii zostanie zabity lub trafi do więzienia.

Wróciliśmy do szpitala, żeby naradzić się z innymi reporterami i podliczyć straty spowodowane nieustającymi walkami. Anthony, Steve i Tyler weszli do środka, by wziąć numer miejscowego lekarza, do którego chcieli później zadzwonić z Bengazi i podsumować liczbę ofiar. Dla reporterów lokalne źródła były bardzo ważne na wypadek zmiany władzy, kiedy to na nowo musielibyśmy wyrabiać sobie kontakty. Zostałam po drugiej stronie ulicy i fotografowałam uciekających Libijczyków.

Na chodniku obok mnie Francuz, którego znałam z Iraku i Afganistanu, oraz inni francuscy dziennikarze planowali następne posunięcia. Rozmawiali cichym głosem, poważnie, ale wplatali nieodłączne w takich sytuacjach sarkastyczne uwagi, pozwalające zapanować nad nerwami. Francuscy fotoreporterzy mieli opinię nieustraszonych i szalonych. Żartowaliśmy sobie, że jeśli Francuz opuszcza strefę walk, a ty zostajesz, to masz przechlapane. Słynny Laurent Van der Stockt, istny kowboj, relacjonujący największe konflikty ostatnich dwóch dekad – dwukrotnie ranny – gapił się na długi sznur samochodów opuszczających miasto.

Odwrócił się do mnie.

– Wyjeżdżamy – rzucił. – Czas wracać do Bengazi.

Znaczyło to, że postanowili wycofać się jakieś 160 kilometrów, dwie godziny drogi. Uznali, że nadeszła pora. Żadne zdjęcia nie są warte tego, by bardziej ryzykować. Uważali, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie.

Z przerażeniem obserwowałam, jak pakują się do samochodów, ale nic nie powiedziałam. Nie chciałam, by stwierdzili, że jestem tchórzliwą reporterką, przestraszoną dziewczynką, która utrudnia mężczyznom wykonywanie pracy. Tyler, Anthony i Steve spędzili ponad dziesięć lat w strefach ogarniętych wojną. Wiedzieli, co robią. Chyba tego dnia źle oceniałam sytuację. Kiedy ruszaliśmy, spojrzałam przez okno i postarałam się znaleźć w myślach jakąś odskocznię. Z meczetów rozlegało się wezwanie do modlitwy.

Obok nas nadal przejeżdżały samochody. Byliśmy jedynym wozem zmierzającym w przeciwnym kierunku.

– Dzieciaki, chyba czas spadać – rzucił Steve, i poczułam, że nie ja jedna się boję.

– Też tak uważam – odparłam.

Byłam mu wdzięczna za ten głos rozsądku, ale sugestia zawisła w próżni. Tyler i Anthony milczeli.

* * *

Dojechaliśmy do jakiegoś ronda. Tyler i Anthony wysiedli, żeby porozmawiać z rebeliantami. Niektórzy przyglądali się nam z nonszalancją, inni tłoczyli się wokół, strzelając w powietrze. Nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam szukać dogodnego do pracy miejsca, z trudem unosiłam aparat. Nawet najbardziej doświadczeni fotografowie miewają takie dni, że nie udaje się uchwycić żadnego kadru. Strach mnie obezwładniał, był niczym fizyczna dolegliwość. Tyler natomiast był w swoim żywiole, skupiony i niezmordowany. Wyobrażałam sobie, jakie zdjęcia robi, podczas gdy ja okazałam się niezdarną, przerażoną i przepuszczającą okazję reporterką, zbyt późno zwalniającą migawkę.

Kiedy za nim biegłam, usłyszałam znany odgłos wystrzałów. Podniosłam wzrok. Gdzieś na dachu byli snajperzy Kaddafiego. Myślałam, że wszyscy pozostali zdali sobie sprawę z powagi sytuacji, ale Anthony spokojnie popijał herbatę przy samochodzie, gawędząc po arabsku z grupką mężczyzn stojących obok ciężarówki wyładowanej amunicją. Wyglądał na więcej niż swoje czterdzieści kilka lat, z siwą brodą i brzuchem. Oczy błyszczały mu przyjaźnie, kiedy słuchał Libijczyków, spokojnie paląc papierosa i gestykulując podczas mówienia, jakby zabawiał przyjaciół nad brzegiem basenu.

Lecz Steve, który przeżył już dwa porwania, wyglądał na zaniepokojonego. Stał przy samochodzie z Muhammadem, jakby to, że trzymał się wozu, mogło skłonić innych do zakończenia pracy. Wokół nas miejscowi wrzeszczeli po arabsku: Kannas! Kannas! – Snajper! Snajper!

Muhammad ponaglał.

– Musimy jechać do Bengazi – błagał.

Odebrał telefon od brata z ostrzeżeniem, że ludzie Kaddafiego wkroczyli do miasta od zachodu. Zawołał nas do auta i ruszyliśmy do wylotówki po wschodniej stronie miasta.

Po drodze koledzy poprosili Muhammada, by ostatni raz zatrzymał samochód, bo zobaczyli grupę rebeliantów ustawiających granatniki przeciwpancerne. Z ociąganiem zjechał na pobocze, a Tyler wyskoczył, żeby zrobić zdjęcia, napędzany dobrze mi znanym uderzeniem adrenaliny pojawiającym się wtedy, kiedy czujesz satysfakcję, ponieważ robisz to, na co niewielu reporterów by się poważyło. Muhammad od razu zadzwonił do brata, chcąc sprawdzić, co się dzieje. Zdawałam sobie sprawę, że przeciągamy strunę mimo ostrzeżenia, że powinniśmy opuścić okolicę, ale pragnienie wycofania się do bezpiecznej strefy odbierałam jako swoją straszną słabość. Koledzy nigdy nie zarzuciliby mi, że zwiewam albo zachowuję się nieprofesjonalnie. Tylko ja zwracałam uwagę na to, że jestem jedyną kobietą w tym aucie. Minął nas jakiś wóz: – Są w mieście! Są już w mieście!

– Tyler! – ryknął Muhammad. Miał twarz wykrzywioną przerażeniem.

– SPADAMY! – krzyknął Steve, a Tyler wskoczył do wozu i ruszyliśmy.

Poprzedniego wieczoru ustaliłam z Davidem, moim wydawcą, że zdzwonimy się o dziewiątej rano. Spojrzałam na zegarek i wybrałam jego numer. Brak połączenia. Spróbowałam znowu. Dalej nic. Ponawiałam próby raz po raz, wręcz waląc w klawiaturę. Kiedy podniosłam wzrok i spojrzałam przed siebie, ujrzałam coś, czego nie widziałam od tygodni. Zator.

– To chyba ludzie Kaddafiego – powiedziałam.

Tyler i Anthony zgodnie pokręcili głowami.

– Niemożliwe – stwierdził Tyler.

W ciągu kilku sekund niewyraźny obraz przybrał postać niedużych figurek w oliwkowych mundurach. Miałam rację.

Tyler też to zrozumiał.

– Nie zatrzymuj się! – wrzasnął.

Kiedy dojeżdża się do punktu kontrolnego nieprzyjaciela, ma się dwie możliwości i każda jest ryzykowna. Pierwsza: stanąć, dać się wylegitymować i mieć nadzieję, że będąc dziennikarzem, człowiek zostanie potraktowany jak neutralny zawodowiec. Druga: pędem minąć posterunek w nadziei, że żołnierze nie zaczną strzelać.

– Nie zatrzymuj się! Nie zatrzymuj się! – wył Tyler.

Jednak Muhammad zwolnił i wystawił głowę przez okno.

– Sahafi! Dziennikarze! – wołał do wojskowych.

Wyskoczył z samochodu, a żołnierze Kaddafiego zaroili się wokół niego.

– Sahafi!

W mgnieniu oka otworzyli samochód i wywlekli Tylera, Steve’a i Anthony’ego. Natychmiast zablokowałam drzwi z mojej strony i schyliłam głowę na kolana. Pociski przeszywały powietrze. Kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam, że jestem sama. Wiedziałam, że muszę wyjść z samochodu i szukać osłony, ale nie byłam w stanie się ruszyć. Głośno mówiłam do siebie – taką taktykę stosowałam zawsze, gdy mój wewnętrzny głos nie potrafił mnie przekonać. „Wysiadaj. Wysiadaj. Uciekaj”. Nisko trzymając głowę, przepełzłam przez tylne siedzenie i otwarte drzwiczki, stanęłam i natychmiast poczułam, jak chwyta mnie jeden z żołnierzy, po czym ciągnie za ręce i sięga po oba aparaty. Im mocniej szarpał, tym bardziej się opierałam. Kule świstały nam koło uszu. Kurz kłębił się pod nogami. Rebelianci atakowali posterunek od tyłu, z miejsca, które właśnie opuściliśmy. Żołnierz złapał mój aparat jedną ręką, drugą wymierzył we mnie broń.

Staliśmy tak przez nieskończenie długie piętnaście sekund. Kątem oka dostrzegłam Tylera, który pędził w kierunku parterowego budynku. Zaufałam jego instynktowi. Musieliśmy zejść z linii ognia, znaleźć się jak najdalej od zasypujących nas pocisków, a dopiero potem będziemy mogli negocjować z żołnierzami.

Odpinałam pas i jeden aparat, ściskałam drugi, wyciągając karty pamięci, i biegłam za kolegami, którzy w całym zamieszaniu wywołanym strzelaniną też zdołali wymknąć się prześladowcom. Z trudem poruszałam nogami, miałam wzrok wbity w gnającego przede mną Anthony’ego.

– Anthony! Pomocy!

Anthony potknął się i padł na kolana. Kiedy spojrzał w górę, zobaczyłam, że jego zwykle spokojne oblicze wykrzywia grymas paniki. Nawet nie słyszał moich krzyków. Twarz Anthony’ego wyglądała tak nienaturalnie, że ten widok przestraszył mnie bardziej niż wszystko inne. Musieliśmy dołączyć do Tylera biegnącego na przodzie i prawdopodobnie najbliższego ocalenia.

Jakimś cudem cała nasza czwórka spotkała się w nadpalonym budynku na poboczu drogi i tam schroniliśmy się przed ostrzałem, który rozpętał się za naszymi plecami. Nieopodal zawodziła Libijka z małym dzieckiem, jakiś żołnierz starał się ją uspokoić. Nie zwracał na nas uwagi, bo wiedział, że i tak nie mamy dokąd iść.

– Chyba powinniśmy zwiewać – oświadczył Tyler.

Rozejrzeliśmy się. Jak okiem sięgnąć pustkowie.

Błyskawicznie otoczyło nas pięciu wojskowych, wycelowali w nas broń i wrzeszczeli po arabsku. Ich głosy były pełne nienawiści i adrenaliny, twarze wykrzywiała wściekłość. Kazali nam kłaść się na ziemi, popychali. Zamarliśmy, przekonani, że zaraz nas zastrzelą. Powoli się położyliśmy, błagając, by darowali nam życie.

Wcisnęłam twarz w podłoże, miałam usta pełne kurzu i drobnego piasku, jeden z żołnierzy wykręcił mi ręce na plecy i kopniakiem rozsunął mi nogi. Wszyscy wrzeszczeli na nas, na siebie wzajemnie, mierzyli w nasze głowy, a my, cała czwórka, ulegle ucichliśmy, pogrążając się w milczeniu i czekając na egzekucję. Poszukałam wzrokiem Anthony’ego, Steve’a i Tylera, upewniając się, że wszyscy jesteśmy razem, wciąż żywi, a potem szybko znów skierowałam wzrok na piach przede mną. „Boże, Boże, Boże, proszę, ocal nas”.

Oderwałam wzrok od ziemi, spojrzałam na lufę, a potem prosto w oczy żołnierza. Myślałam jedynie o tym, by błagać, ale miałam tak zaschnięte gardło, jakby kurz zastąpił ślinę i z trudem mogłam wydobyć głos.

– Proszę – wyszeptałam. – Proszę.

Czekałam na szczęknięcie broni, na zakończenie żywota. Pomyślałam o Paulu, rodzicach, siostrach i babciach – obie po dziewięćdziesiątce. Każda sekunda wydawała się wiecznością. Żołnierze nadal powarkiwali na siebie, trzymając broń przy naszych głowach.

– Dżawaz! – ryknął nagle jeden z nich. Chcieli zobaczyć nasze paszporty. Któryś pochylił się, zaczął mnie obszukiwać, wyciągał rzeczy z kieszeni kurtki: telefon BlackBerry, karty pamięci, trochę drobnych. Nie zauważył drugiego paszportu, ukrytego w pasie na pieniądze wewnątrz dżinsów. Szybko przesuwał dłonie, dopóki nie dotarł do piersi. Znieruchomiał, a potem ścisnął je, jak dziecko gumową zabawkę. „Panie Boże, błagam, nie chcę, żeby mnie zgwałcił”, zwinęłam się najciaśniej, jak mogłam.

Jednak żołnierza zajmowało coś zupełnie innego. Ściągnął mi szare adidasy Nike z fluorescencyjną żółtą podeszwą i usłyszałam odgłos wyciąganych sznurowadeł. Na stopach poczułam podmuch powietrza. Związał mi nogi w kostkach. Wykręcone na plecy ręce skrępował w przegubach tak mocno, że straciłam czucie w dłoniach. A potem wcisnął mi twarz w brudną ziemię.


Miejsce, gdzie zostaliśmy pojmani. Zdjęcie wykonane miesiąc później przez Bryana Dentona dla „The New York Times”.


Mój pozbawiony sznurówki but w miejscu, gdzie nas związano.

Czy jeszcze kiedyś zobaczę rodziców? Czy jeszcze kiedyś zobaczę Paula? Jak mogę im to robić? Czy odzyskam aparaty? Jak tu trafiłam?

Żołnierze chwycili mnie za ręce i nogi i zabrali ze sobą.

* * *

Tamtego dnia w Libii zadałam sobie pytania, które mnie prześladują. Czemu to robisz? Czemu ryzykujesz życie dla zdjęcia? Po dziesięciu latach pracy jako reporterka wojenna trudno odpowiedzieć na podobne pytania. Prawda jest taka, że niektórzy po prostu rodzą się do takiej roboty. Odkrywają ten fakt przypadkiem, to się dzieje stopniowo. Wpada zlecenie, dostrzegamy ten błysk niezwyczajnego życia i chcemy to robić dalej, nieważne jak wyczerpujące, stresujące czy niebezpieczne staje się owo zajęcie. Tak zarabiamy na życie, ale odbieramy swoją pracę raczej jako wypełnianie zobowiązania, odpowiedzialność, powołanie. Uszczęśliwia nas, bo daje poczucie sensu. Robimy to po coś. A jednak – kiedy jakiś dziennikarz zostaje zastrzelony czy wchodzi na minę i traci nogi albo wpędza bliskich w rozpacz, bo zostaje porwany – zadaję sobie pytanie: Czemu wybrałam takie życie?

Nie miałam pojęcia, że zostanę reporterką wojenną. Chciałam podróżować, poznać świat poza Stanami Zjednoczonymi. Odkryłam, że aparat jest przydatnym kompanem. Otwierał nowe horyzonty i pozwalał mi towarzyszyć innym podczas ich najbardziej intymnych chwil. Poznałam przywilej oglądania życia w całej jego złożoności, zachwyt uczenia się czegoś nowego każdego dnia. Kiedy patrzyłam w obiektyw, nie pragnęłam być nigdzie indziej.

W wieku dwudziestu dwóch lat, będąc w Argentynie, odkryłam, że hobby pozwoli mi się utrzymywać. Początkowo dostawałam dziesięć dolarów za zdjęcie. Kiedy podejmowałam pracę, kariera w dziennikarstwie nie wydawała mi się marzeniem trudnym do spełnienia. Później pojawiło się pytanie, jak piąć się w górę w brutalnie rywalizującym środowisku. Zostałam wolnym strzelcem dla agencji Associated Press w Nowym Jorku i w miarę jak nabierałam doświadczenia, zaczęłam wyjeżdżać – najpierw na Kubę, potem do Indii, Afganistanu, Meksyku. Czułam się dobrze w miejscach, które przerażały większość ludzi, a im więcej świata widziałam, tym bardziej robiłam się ciekawa i odważna.

Torowałam sobie drogę jako reporterka, kiedy ataki z 11 września zmieniły świat. Z setkami innych dziennikarzy dokumentowałam inwazję na Afganistan. Wielu z nas po raz pierwszy uczestniczyło w wydarzeniach, podczas których wykorzystywano nasze wojska i nasze bomby. Wojna z terroryzmem stworzyła nowe pokolenie dziennikarzy wojennych, a gdy konflikty stawały się coraz bardziej niesprawiedliwe, nasze zaangażowanie rosło. Mieliśmy obowiązek pokazać światu prawdę i całe życie wypełniało nam poczucie misji. Na linii frontu stawaliśmy się rodziną. Byliśmy świadkami romansów, ślubów, rozwodów i śmierci. Teraz, kiedy uspokoiły się walki w Iraku i Afganistanie, najczęściej spotykamy się na ślubach i pogrzebach.

Na początku zabiegałam o to, żeby relacjonować najgłośniejsze wydarzenia, lecz z czasem dokonywałam coraz bardziej osobistych wyborów. Oglądam zdjęcia w gazetach, magazynach, internecie – obozy dla uchodźców w Darfurze, kobiety w Demokratycznej Republice Konga, ranni weterani – i serce zaczyna mi mocniej bić. Ogarnia mnie cichy niepokój – podniecenie, które oznacza, że wiem, że tam pojadę. Praca nabiera własnego rytmu. Mogę spędzić dwa tygodnie, fotografując w Ugandzie kobiety umierające na raka piersi, a w samolocie wiozącym mnie do domu już kreślę plany wyjazdu do Indii, gdzie w dżungli będę robić zdjęcia maoistowskim rebeliantom. Kiedy wrócę do Londynu, do mojego męża Paula i naszego syna Lukasa, przygotuję około ośmiu tysięcy zdjęć z Ugandy, zrobię sobie przerwę, by iść z Lukasem do parku, może porozmawiam z wydawcą o kolejnym zleceniu w południowej Turcji. Kiedy indagują mnie, dlaczego jeżdżę w takie miejsca, źle formułują pytanie. Dla mnie problemem nie jest to, czy pojechać do Egiptu, Iraku czy Afganistanu. Problem tkwi w tym, że nie mogę być w tych wszystkich miejscach naraz.

Z tysiącami ludzi, których fotografowałam, dzieliłam radość z ocalenia życia, odwagę, gdy przeciwstawiali się uciskowi, rozpacz po stracie bliskich, współczucie dla gnębionych, widziałam brutalność najbardziej zdeprawowanych i delikatność najszlachetniejszych. Latami utrzymuję kontakty z kierowcami, zaufanymi miejscowymi łącznikami, którzy ustalali spotkania, tłumaczyli wywiady i prowadzili mnie przez obce kultury. Tłumacz, z którym trzynaście lat temu pracowałam w Afganistanie, może niespodziewanie pojawić się dzisiaj na spotkaniu w ONZ. Ci wszyscy ludzie stają się częścią mojego życia, więc gdy nowa tragedia dotyka ich kraj, czuję potrzebę, by sprawdzić, jak się na nich odbija. Często piszą do mnie: „Przyjedzie pani, pani Lynsey?”.

Oczywiście bywa niebezpiecznie, a mnie dopisywało szczęście. Dwa razy zostałam porwana. Miałam poważny wypadek samochodowy, dwóch moich kierowców zginęło, pracując dla mnie – zawsze będę się czuła odpowiedzialna za obie te tragedie. Nie mogłam być przy narodzinach dzieci mojej siostry, na ślubach przyjaciół i pogrzebach bliskich. Zostawiłam wielu chłopaków i równie wielu zostawiło mnie. Przez lata odkładałam małżeństwo i dzieci. Ale jakimś cudem zachowałam normalność. Utrzymuję ciepłe i wspaniałe znajomości, nawet znalazłam męża, który to wszystko znosi. Jak wiele kobiet, wraz z założeniem rodziny musiałam dokonać trudnych wyborów. Walczę, by znaleźć niedoskonałą równowagę między rolą matki a rolą reporterki. Jednak w dalszym ciągu mam przeświadczenie, że jeśli w każdej dziedzinie życia będę wystarczająco ciężko pracować, troszczyć się i kochać, stworzę pełne życie, którym będę się cieszyć. Fotografowanie ukształtowało mój sposób widzenia świata, nauczyło, żeby patrzeć dalej niż czubek własnego nosa i uchwycić świat wokół mnie. Nauczyło mnie też doceniać życie, do jakiego wracam, kiedy odkładam aparat. Praca pozwala mi bardziej kochać rodzinę i radośniej śmiać się z przyjaciółmi.

Czasami dziennikarze mówią o swojej pracy z wyższością. Niektórzy są uzależnieni od adrenaliny, inni przed czymś uciekają, jeszcze inni marnują życie sobie i najbardziej kochanym bliskim. Ta praca potrafi zniszczyć człowieka. Widziałam wielu przyjaciół i znajomych, których zmieniły traumy – stali się wybuchowi, cierpieli na bezsenność, odsuwali się od innych. Jednak po latach oglądania straszliwych cierpień trudno nam przyznać, że tacy szczęśliwi, wolni, dobrze prosperujący ludzie jak my też mogą cierpieć. Lepiej czujemy się w najmroczniejszych miejscach niż w domowym zaciszu, gdzie wszystko zdaje się zbyt proste i zbyt łatwe. Nie słuchamy owego wewnętrznego głosu, podszeptującego, że czas na przerwę w dokumentowaniu życia innych, pora na budowanie własnego.

Poza tym wszystkim istnieją jednak sprawy, które nas podtrzymują i jednoczą: przywilej oglądania tego, czego nie widzą inni, wyidealizowana wiara w to, że zdjęcie może poruszyć czyjąś duszę, radość, że tworzymy sztukę i powiększamy światową bazę informacji. Kiedy wracam do domu i na zimno rozważam ryzyko, wybory stają się trudniejsze. Ale kiedy pracuję, żyję, jestem sobą. Z pewnością są inne rodzaje szczęścia, ale moje jest właśnie takie.

1 Przy zapisie nazwisk oraz terminów pochodzących z języka arabskiego zastosowano transkrypcję polską uproszczoną (przyp. konsultantki).

2 Talibowie – fundamentalistyczne ugrupowanie muzułmańskie, powstałe w Kandaharze w Afganistanie, sprawujące władzę w latach 1996–2001. Nazwa ugrupowania pochodzi od arabskiego słowa „talib”, czyli uczeń; początkowo byli to bowiem uczniowie szkoły koranicznej skupieni wokół mułły Muhammada Umara (przyp. kons.).

To właśnie robię

Подняться наверх