Читать книгу Ćpałem, chlałem i przetrwałem - Maciej Maleńczuk - Страница 8

Wyszedłem z więzienia

Оглавление

Była jesień 1982 roku. Wyszedłem znienacka, parę miesięcy wcześniej, niż było planowane. Nikt się mnie nie spodziewał, nie było wtedy telefonów. Zapukałem do Tośka Radwana. Wcześniej oczywiście byłem hipisem. Hipisowaliśmy. Mieliśmy długie włosy i tak dalej, ale ciągle nie mieliśmy jeszcze odpowiedniego dostępu do narkotyków. To było ciągle tylko wino. Ewentualnie z wkładką ze spirytusu salicylowego. Do prostego wina wlewało się spirytus salicylowy zakupiony w aptece. Setkę. Było to ohydne, ale kopało jak diabli. W czasie, kiedy przebywałem w więzieniu, moi koledzy zdążyli się już porządnie rozćpać. Między innymi Radwan. Ja wciąż siedziałem, piłem czaj i paliłem szlugi. Nauczyłem się skręcać w gazetę. To były wówczas moje narkotyki – czaj i szlugi. I o ile sobie przypominam, raz w więzieniu waliliśmy denaturat.

Wyszedłeś z więzienia i zapukałeś do Antoniego. Otworzył?

Przywitał mnie zblazowany. Zawsze podawaliśmy sobie rękę w taki specyficzny sposób. To był taki hipisowski uścisk dłoni. I ja mu podaję rękę w ten sposób, ale widzę, że on jakoś tak niechętnie to robi, nie? Widzę, że jest, kurwa, zblazowany. Widzę, że jest naćpany. Niby się cieszył na mój widok, ale jednak poczułem, że utraciłem ten kontakt, że to już nie jest ten sam Tosiek i że na pewno już nie będzie tak jak kiedyś. Na dzień dobry, jak tylko wszedłem do niego, rzucił:

– O, Maleńczuk… Chcesz coś przyćpać?

Mówię:

– No coś ty, może pogadamy…

A on od razu:

– To ja ci zrobię.

Wyciągnął jakieś tabletki i mówi trochę do siebie, trochę do mnie:

– Ile by ci tutaj dać… Dam ci dwie, ale w kanał.

– Co to znaczy w kanał, stary?

– Dobra, dobra. Ja ci wszystko zrobię.

Wziął obcążki, rozgniótł tabletki, proszek powstały z tabletek wsypał do łyżki, po czym zalał ten proszek wodą ze strzykawki. To wszystko postawił nad świeczką i zagotował. Potem na strzykawkę nałożył watę i do strzykawki wciągnął ten, kurwa, płyn. Następnie trzepnął mi w kanał dwie piątki parkopanu.

Czym jest parkopan?

Jest to lek dla schizofreników w bardzo silnych stadiach. Lek ten ma w jakiś sposób tego schizofrenika niby uspokajać i sprowadzać na ziemię. Normalnego człowieka od razu wypierdala w kosmos i powoduje maksymalne halucynacje. Później nie strzelałem już parkopanu dożylnie. Jedliśmy go. Wielokrotnie jadłem parkopan w różnych ilościach. Powoduje to momentami całkowitą utratę kontroli nad tym, gdzie jesteś, czym jesteś, wiesz… Może ci się na przykład zdawać, że dookoła ciebie jest pełno ludzi, z którymi toczysz ożywioną dyskusję, po czym nagle widzisz, że całe towarzystwo w autobusie gapi się na ciebie, a wszyscy, z którymi toczyłeś ożywioną rozmowę, zniknęli, w ogóle ich nie ma, nigdy ich nie było. I robi się kwas. Ten narkotyk ma fale. Są takie momenty, kiedy fala odchodzi i wracasz do rzeczywistości. Wtedy u Tośka Radwana pamiętam, że zacząłem oglądać jakiś puchar sportowy, który on zdobył, i stwierdziłem, że nie powinien mieć takich ostrych brzegów, bo jakiś przejeżdżający samochód może porysować sobie lakier (śmiech)…

Czy dobrze zrozumiałam – po tym mieszkaniu, w którym się znajdowaliście, będzie przejeżdżał samochód i ostre krawędzie zwycięskiego pucharu Tośka porysują jego karoserię, tak?

Tak (śmiech)! Całkowicie odleciałem. Radwan spokojnie czekał, aż mi przejdzie. Weźmy pod uwagę, że był to strzał w kanał, a strzał w kanał działa prawie natychmiast. Po prostu dochodzi do mózgu i momentalnie odlatujesz. Po jakiejś godzinie do dwóch Antonio wyprowadził mnie z chaty. Bredziłem, gadałem, podobno bardzo dużo przeklinałem, brzydkich wyrazów używałem. Mówiłem całkowicie bezładnie. No i Tosiek wyprowadził mnie na zewnątrz i tam doszedłem do siebie. Zginały mi się nogi. Okazało się, że ten lek powoduje dodatkowo rozluźnienie mięśni prążkowanych. I w ogóle nie mogłem na tych, kurwa, nogach ustać. On mówił:

– Nie przejmuj się, to normalne. Co jakiś czas będziesz miał wrażenie, że wchodzisz w dołek. I faktycznie – co chwila mi się ta noga uginała. Ale do pewnego stopnia było to śmieszne. Mieliśmy z tego ubaw. Od razu można było rozpoznać, czy któryś jest na parkopanie, bo mu się nóżka zginała, jak szedł. Niektórzy jechali parkopan dzień w dzień.

Generalnie było nas trzech – ja, Tosiek Radwan i Mietek o wdzięcznej ksywie „Kanar”. Mietek zyskał ten przydomek, bo miał zwyczaj chodzić w żółtej sukience swojej siostry i w niebieskich jeansach i do tego był gadatliwy.

Gender?

Teraz wszyscy potraktowaliby to w tym stylu, ale wtedy tak nie było. Zapierdolił siostrze żółtą sukienkę na ramiączkach, ale naprawdę bardzo zabawnie się w tym prezentował (śmiech). Weźmy pod uwagę, że to był hipizm. Społeczeństwo było w tamtym czasie dużo bardziej tolerancyjne. Jednocześnie dużo bardziej szare.

Jeśli dobrze pamiętam, Mietek ma brodę. Jeśli miał ją także w tamtym czasie, musiało to wyglądać komicznie.

Miał, miał! Ale nie chodził w tej sukience z gołymi nogami, nie wyglądał jak baba. Miał normalne trampki i jeansy. Ja nosiłem wtedy kożuszek bez rękawów przepasany sznurkiem, dziurawe jeansy, trampki i flet prosty zatknięty za ten sznurek. Lub dwa flety, gdyż potrafiłem grać na dwóch naraz, ponieważ byłem zapalonym flecistą prostym (śmiech). Słuchałem jazzu i wydawało mi się, że gram jazz. Rozumiesz… Po prostu cały czas grałem na tym flecie „free”, bo interesowałem się free jazzem. Doszedłem już do takiego etapu i byłem tym niezwykle zainteresowany. Hipisi pierdolili coś o Jefferson Airplane albo Grateful Dead. Odszczekiwałem im na to:

– Boże, co za nudy! Słuchałem tego, jak miałem 10 lat. Teraz to ja słucham free jazzu.

Oni tego nie rozumieli. W krótkim czasie okazało się, że nie do końca potrafię się dogadać z hipisami na tematy muzyczne, natomiast bardzo dobrze się z nimi dogadywałem na poziomie zażywania. Szybko zaczęło się walenie tego parkopanu. Właściwie dzień w dzień razem z nimi jechałem. Niektórzy brali tylko jedną tabletkę, to generalnie poprawiał im się nastrój. Ale mnie tak nie interesowało, ja to chciałem sześć albo najlepiej, kurwa, dziesięć. Moi koledzy mówili mi:

– Nie jedz dziesięciu, bo w ogóle nie wstaniesz z ławki! Mięśnie odmówią ci posłuszeństwa. Zobaczysz!

Posłuchałeś rad kolegów czy przyjmowałeś po dziesięć tabletek?

Doprowadzałem się do porządnych stanów, w ogóle nie bawiłem się w półśrodki.

Czy powodowało to uszczerbki na twoim zdrowiu?

W przypadku parkopanu nie. Co innego heroina, ale parkopan to był właściwie drag zabawny i nic złego się nie działo.

Mówimy o nim jak o narkotyku. Nie zapominajmy, że jest to lek.

Zgadza się – lek. Również pridinol z tej samej mańki, trochę słabszy. Jeden i drugi są lekami na schizofrenię.

Jak długo to zażywałeś?

Może z miesiąc. W krótkim czasie koledzy wpadli na kolejny genialny pomysł. Dołączył do nas nieżyjący obecnie Ciko. Wtedy zrobiło się nas czterech [MM, Mietek „Kanar”, Tosiek Radwan, Ciko – przyp. red.]. I Ciko któregoś dnia mówi do nas:

– Pojedźmy do Warszawy! Kupimy tam sobie kompot.

W więzieniu spotkałem producenta kompotu. Był to gość, który miał całkowicie niebieskie żyły, dosłownie wszystkie żyły na rękach i na nogach miał nakłute. Był z Wybrzeża i chwalił się, że jest jednym z tych, którzy opracowali polski kompot.

Czym był ów polski kompot?

To piekielnie silna heroina brązowego koloru uzyskiwana z maku, który rósł wtedy wszędzie. Były gigantyczne pola maku w Polsce. Rolnicy go hodowali. Był strasznie popularny w kraju, ale nikt nie wiedział, że z tego maku produkuje się tak zajebiście mocny drag.

Ciko zaproponował wyprawę do Warszawy po ten właśnie kompot. Pojechaliście?

Nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Wsiedliśmy do pociągu, oczywiście na gapę, starając się rozminąć z konduktorem. Tylko idioci i frajerzy kupowali bilety – taki był styl. Jak już capnął cię konduktor, to bez problemu można go było przekupić drobną kwotą. Wtedy konduktorzy byli bardziej ludzcy, brali w łapę, mieli kieszenie wypchane pieniędzmi. Udało się – wylądowaliśmy w końcu w tej Warszawie. Chyba musieliśmy mieć pieniądze, bo jednak za coś trzeba było ten towar kupić. Na początku lat 80. cały Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście to był jeden wielki bajzel[2]. Pałętały się tam całe chmary, tabuny uzależnionych od heroiny ludzi w poszukiwaniu towaru.

Wnioskuję, że tamten Nowy Świat nie miał nic wspólnego z dzisiejszym. Elegancki deptak, promenada – nic z tych rzeczy?

Absolutnie nic! Wtedy był to jeden wielki bajzel. Pamiętam ciągi chodników z desek, zaplute bramy. Większość budynków była w niekończącym się remoncie. I jak tam wpadał gościu z towarem, to leciała za nim cała chmara ćpunów. Te wszystkie snujące się postacie na heroinowym kacu, na głodzie, to są ludzie, z którymi nie pogadasz. Taki człowiek ma tylko jedno w głowie – musi TO dostać! Więc oni tak się, kurwa, snują z kąta w kąt. I nagle idzie iskra, idzie info, że jest gość. I ci ludzie ożywają. Biegną, nogi im się uginają. Widać, jak są słabi fizycznie. Mają długie włosy, skórzane kurtki, są hipami lub czymś podobnym. Są ćpunami. I tym osłabionym, chwiejnym biegiem lecą do bramy, gdzie gościu z wielkiej transportowej pompy nalewa im do strzykawek polski kompot.

Kilka lat temu Cezary Ciszewski nakręcił dokumentalny film o twardych ćpunach z Foksal. Sam się zresztą uzależnił, ale mniejsza o to. Ekskluzywna ulica Foksal, przy stolikach wytwornych restauracji snobistyczne towarzystwo popija drinki, wcześniej zadając szyku swoim nowym bentleyem, a tymczasem dwa piętra wyżej, na squacie, grupa narkomanów wali heroinę w kanał.

Ciekawe, skąd biorą ten towar, jak go teraz wytwarzają. Generalnie w czasie, kiedy ja to robiłem, były dwa sposoby na produkcję – bardzo prosty i bardzo trudny (śmiech).

Zjawiliście się na Nowym Świecie i co?

I nie ma, kurwa, towaru! Poszliśmy na Stare Miasto i usiedliśmy tam. Naprawdę specyficznie wyglądaliśmy. Jak czterech takich świrów jak my siedzi w jednym miejscu, to zaraz się do nich przyłączy jakiś piąty, no nie? I oczywiście przyłączył się gościu z długimi włosami, z lekko błędnym wzrokiem, z reklamówką w ręce i zagaduje:

– Nie jest bardzo mocny, ale działa.

Okazało się, że reklamówkę tę ma pełną marihuany. Mówi do mnie:

– Dość dobry jest ten towar, tylko nie wiem, jak go palić.

Nie znaliście się wcześniej?

Absolutnie nie. Odpowiedziałem mu:

– W więzieniu nauczyłem się rolować skręty.

Tam bez przerwy paliło się zwijane w gazetę pety. Nie było papierosów przez cały czas, tylko krezusi mieli non stop jaranie. Więc mówię, że zrobię skręta. Określenie „blant” wtedy nie istniało. A on znowu:

– Ale jak ty zrobisz tego skręta?

– Dawaj tę gazetę ze śmietnika!

Wyciągnął rosyjską „Prawdę” i zacząłem kręcić jointy z samej marychy. Gniotłem to w palcach i kręciłem w skręty. Paliliśmy te ogromne papierochy. Każdy z nas wypalił po cztery takie. W pewnym momencie ktoś mnie poprosił, żebym skręcił następnego, i wtedy zacząłem się śmiać. Dostałem histerycznego ataku śmiechu. Rozśmieszył mnie ten blant, rozśmieszył mnie ten gość, rozśmieszyli mnie ci wszyscy ludzie dookoła i to Stare Miasto też. Wszystko było ultraśmieszne. Rechotałem i zaraziłem wszystkich swoim śmiechem. Zaczęliśmy łazić po Starym Mieście, zanosząc się od śmiechu bez najmniejszego powodu, czyli dostaliśmy tak zwanej śmiechawy.

Wciąż tak cię cieszy palenie?

Niestety, muszę z żalem przyznać, że tak jest tylko na początku. Jak palisz regularnie, tak jak ja, a palę kilka blantów dziennie, to jest już zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas to uruchamia mi głowę i mnie uspokaja, i wolę to niż papierosy, ale ataki śmiechu odeszły bezpowrotnie. Jak wspominam sobie te pierwsze razy marihuanowe, to pamiętam, że to był słaby stuff, dużo słabszy niż teraz. Prawdopodobnie gdybyśmy wyjarali takiego skuna, jak palę teraz, to może byśmy się nawet porzygali. Nieraz widziałem, jak ludzie wymiotują po marihuanie. To, co wtedy paliliśmy, to był słaby stuff, ale byliśmy uparci. Właziliśmy we czterech pod koc i pod tym kocem jaraliśmy jointy zawinięte w gazetę. Chodziło o to, żeby nic nie uciekało, żeby siedzieć w tym dymie. A tamten gość, co się do nas dosiadł w Warszawie, dał nam w końcu swoją paczkę, reklamówkę z marihuaną, więc wróciliśmy z nią do Krakowa. Zaprosiliśmy jeszcze kilku kolegów i urządziliśmy u Radwana słuchanie Hendrixa. Z tego spotkania zapamiętałem, jak niejaki kolega Czyż, później redaktor radiowy, poryczał się przy Janis Joplin (śmiech). Nie pamiętam, jak miał na imię, ale wszyscy mówili na niego „Czyżu”. Miał długie włosy i był taką trochę ofermą, na zasadzie:

– Chłopaki, idziemy szukać jakiegoś towaru.

To Czyżu od razu chętny i pyta:

– Mogę iść z wami?

– Nie! Ty nie możesz!

Był ciapowaty, ale wtedy na to palenie marihuany przyszedł. Leciało Cry Baby Janis Joplin i ja się patrzę, a Czyżu siedzi na wersalce i płacze rzewnymi łzami. Miał długie, kręcone włosy, takie opadające oczy jak u spaniela i łkał, łkał, łkał…

Rozumiem, że byliście wtedy już po spaleniu?

Oczywiście! Po wyjściu spod koca.

Wychodzi na to, że nie wszyscy po jointach się śmieją…

Nie, nie! Ale wyobraź sobie naszą reakcję na to! Wszyscy padli ze śmiechu. Zaczęliśmy go dręczyć:

– Czyżu, uspokój się! Teraz już wiemy, dlaczego nie możemy cię nigdzie ze sobą zabierać. Po prostu obciach robisz.

Ale umówmy się – my też wtedy odjechaliśmy. Ja na przykład wchodziłem do głośnika. Sprzęt był słaby, a ja chciałem, żeby było głośniej. Otumanialiśmy się tym wszystkim i zdecydowanie nam to pasowało.

Czy zdobyczny wór marihuany nie miał dna?

Niestety, wór się skończył i nie wiedzieliśmy za bardzo, co dalej. Wróciliśmy więc do starych nawyków. Ale chciałbym ci opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy pierdolnąłem porządnej heroiny, ale tak, żeby ci nie skłamać… Szukaliśmy tego towaru, ktoś miał coś przynieść, ale nie przyniósł… Już wiem! Zobaczyłem babę, która sprzedawała na straganie maki w Krakowie na Kleparzu. Pęk makówek miała, z pięćdziesiąt wysuszonych głów. Wyglądało to jak jedna wielka grzechota. Ona to chciała po prostu sprzedać. Ładne, dorodne makówki. Ludzie wsadzali to do bukietów jako ozdobę. Ale myśmy już wiedzieli… I ja wziąłem ten mak, zapakowałem w gazetę i ugotowaliśmy go. To było u mojej koleżanki Anki Szarbińskiej. Anka była córką lekarza, któremu później przetrzepałem porządnie apteczkę. Miała wtedy wolną chatę, mieszkała na 18-ego Stycznia i była dziewczyną z dobrego domu. Więc natychmiast ją poderwałem, tak? Potrzebowałem jakiegoś lokalu i w ogóle jakoś się zaczepić. Byłem w tym bardzo bezczelny. Koniec końców okazało się, że jest zajebista chata, często pusta, bo starzy wyjeżdżali na jakąś daczę, czyli można sprowadzić towarzystwo i urządzić produkcję.

Produkcja heroiny w domu poważnego pana doktora pod jego nieobecność?

Tak jest (śmiech)! Jego córeczka nie była do końca świadoma, co się wokół niej dzieje. Ja byłem przecież bohaterem, bo odmówiłem służby wojskowej. Cały Kraków wylepiony był plakatami „Uwolnić Maleńczuka!”. Odbywały się też demonstracje w mojej obronie. Byłem osobą modną po wyjściu z więzienia, w związku z czym bardzo szybko tę Ankę otumaniłem. Później wziąłem jej gitary i tak dalej (śmiech)… Wpasowałem się na chatę i jeszcze hipisów sprowadziłem.

Może się zdarzyć, że twoja koleżanka Anka będzie to czytać. Weź to pod uwagę.

Ale nie, to nie tak (śmiech)… Kochałem ją. To była miłość. Anka Szarbińska była fajna. Poznała mnie później ze swoimi kolegami z Warszawy, którzy byli istotni w dalszych przygodach narkotykowych.

Wracamy do Krakowa, do domu doktora Szarbińskiego na 18-ego Stycznia.

Sprowadziłem na chatę kilku hipisów. Była też Anka i jej koleżanka poetka. Też fajna dziewczyna, która pisała wiersze. No i byłem jeszcze ja. Nagotowaliśmy gar zupy[3]. Po prostu wypatroszyliśmy makówki z maku, pognietliśmy je i wrzuciliśmy do gara. Wyszło z tego do cholery i jeszcze trochę towaru. Gotowaliśmy tę zupę z trzy godziny. Zrobił się czarny wywar, maksymalnie mocna zupa. Walnąłem wtedy pół litra. Skutkiem tego najebany byłem co najmniej trzy dni. Wszyscy piliśmy tę zupę. Dziewczyny – córki z dobrych domów – też. I pamiętam, że położyliśmy się na podłodze w kilka osób. Niektórzy palili papierosy, inni nie. Prowadziliśmy bardzo spokojną, niezwykle empatyczną rozmowę. Atmosfera była tak miła, że nikt nie zauważył, że SBB się zacięło i już godzinę zapierdala loop na gramofonie. Atmosfera przemiła, co chwila odlatywałem, a jak już odlatywałem, to w naprawdę piękne rejony… Miałem cudowne halucynacje. Byłem na jakiejś łące, na której rosły kwiaty. Latałem sobie. Były tam jakieś góry, jakieś pejzaże, spotkałem jakichś ludzi, którzy nieśli szafę. Dwóch ludzi z szafą spotkałem gdzieś na łące. Tych halucynacji było dużo więcej. Ale jednak na heroinie bardziej odlatujesz, jak jesteś sam, a jak jest towarzystwo, to masz chęć gadania z ludźmi. Więc każdy opowiadał jakąś niekończącą się historię swojego życia. Cała reszta go słuchała, współczuła mu. Jedna wielka empatia. Nie wiem, czy to był taki dobry mak, czy co, ale świetnie nam ta zupa weszła. Rano wstałem i miałem iść do pracy…

Poszedłeś w takim stanie do pracy?

Z trudem, ale poszedłem. Byłem po więzieniu – musiałem. Wsiadłem do tramwaju. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyglądam. Byłem totalnie naćpany, miałem źrenice wielkości szpileczek. Zapytałem się jakiejś kobiety:

– Która jest godzina? Jaki dzisiaj mamy dzień?

Spojrzała na mnie z oburzeniem i odpowiedziała:

– Czwartek, proszę pana, czwartek…

I momentalnie odleciałem. Prawdopodobnie zrobiłem kółko od pętli do pętli. Każdy narkotyk ma przebłyski – są momenty, kiedy odlatujesz, i są momenty, kiedy wracasz. Więc ja starałem się wrócić, ale co chwila odlatywałem (śmiech).

Co to była za praca, do której zmierzałeś?

Pracowałem w magazynie jako pomocnik magazyniera. Szef magazynier stwierdził, że jestem w niezbyt dobrej formie i zwolnił mnie z zajęć.

Bezpieczeństwo i higiena pracy.

Tak jest. Higiena pracy przede wszystkim (śmiech). A nawalony byłem jeszcze przez dwa dni. Nic nie jadłem, nie robiłem też kupy – zatrzymane funkcje życiowe. Jest mi cały czas ciepło, jest mi cały czas przyjemnie, jest mi cały czas miło. Bo to jest tak – najpierw masz mocne uderzenie, to wtedy sobie leżysz albo siedzisz jak w palarni opium. Później zaczynasz normalnie funkcjonować, ale jak tylko wypijesz herbatę albo zjesz coś ciepłego, bo wreszcie weźmie cię lekki apetyt, to wtedy wszystko wraca – wzburzasz krew, narkotyk znowu działa.

Tak jest chyba ze wszystkimi dragami.

Tak, ale heroina działa wyjątkowo długo. No, chyba że speed, który trzyma chyba jeszcze dłużej. Ale umówmy się – speeda nienawidzę.

I to był ten pierwszy raz?

Pierwszy raz, kiedy porządnie naćpałem się heroiną.

Czy w tamtym czasie brałeś pod uwagę, że narkotyki, oprócz wielu ciekawych wrażeń, mogą przynieść ci również szkody, mogą mieć negatywny wpływ na twoje zdrowie, psychikę?

W żaden sposób nie zdawałem ani tym bardziej nie chciałem zdawać sobie z tego sprawy. Jak wszedłem w hermana[4], to jechałem go równo przez trzy miesiące od tego momentu, gdy pierwszy raz się naćpałem. Później, jak to ze mnie zeszło, to poczułem się tak, kurwa, źle, że trudno to opisać. Dostałem gorączki i bolał mnie wrzód. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to wrzód. Myślałem, że to serce. Prawda jest taka, że wrzody miałem już od więzienia. Czułem się fatalnie. Ledwo zwlokłem się z łóżka, żeby w ogóle wyjść na miasto. Nogi miałem jak z waty, czułem się okropnie. Na mieście spotkałem kolegów i mówię do nich:

– Jak ja się, kurwa, źle czuję… Ja pierdolę. Mówię wam, że nie dam rady. Może napiję się alkoholu czy coś…

A oni na to:

– Ty masz, chłopie, normalną abstę[5]. Musisz znowu pierdolnąć sobie heroiny.

Akurat wtedy w Krakowie bardzo dobrze rozwinął się bajzel. Byłem tam stałym klientem, więc od razu znaleźliśmy dobre ćpanie, trzepnąłem w kanał i uwierz mi, że wszystkie dolegliwości puściły, jak ręką odjął. Jeśli masz kaca, a nie chcesz go mieć, to możesz być pewny, że jak jebniesz heroiny, to kac znika i zaczynasz znowu czuć się dobrze (śmiech). To jest straszne, ale tak właśnie jest i dlatego mówi się, że herman tak mocno uzależnia.

„Mówi się”?

Nie, no uzależnia, uzależnia (śmiech)… Przytoczę na ten temat żart: Jimi Hendrix mówi do Milesa Davisa:

– Miles, ty tak bierzesz tę heroinę… Nie boisz się, że się uzależnisz?

A Miles na to:

– No co ty! Biorę już piętnaście lat i żadnego uzależnienia nie zauważyłem.


2 Bajzel – w tamtych czasach najczęściej główna ulica miasta; miejsce, gdzie można było nabyć heroinę od przypadkowego dilera bez wcześniejszego umawiania się; ćpuny gromadziły się w tych miejscach, oczekując na dostawcę.

3 Zupa – prymitywna heroina uzyskiwana w procesie gotowania makówek; podawana doustnie; zażycie dożylne powoduje śmierć.

4 Herman – heroina.

5 Absta – zestaw dolegliwości wywołanych odstawieniem narkotyku.

Ćpałem, chlałem i przetrwałem

Подняться наверх