Читать книгу Syn Kresów - Maciej Roman Wierzbiński - Страница 6

II. Święto Zmartwychwstania.

Оглавление

W Poznaniu działy się dziwy.

Z rzeczeniem się tronu przez Wilhelma zrzekali się tam Niemcy, z upadkiem Niemiec i oni upadli na duchu. Władza wysunęła się z omdlałych ich rąk niemal samo przez się. Przy boku naczelnego prezesa księstwa stanął jeden z wybitnych posłów polskich, w komendzie wojskowej rządziła Rada Żołnierzy i Robotników, a w niej ważył tylko głos polski. Ster spraw miejskich i prowincjonalnych przeszedł w ręce Tymczasowej Rady Ludowej, a tworząca się gorączkowo Straż Obywatelska zapewniała Polakom posiadanie tej kolebki narodu polskiego.

Gdy w przededniu 3-go grudnia napłynęły do Poznania tysiące ludzi, Niemcy i Żydzi skryli się niby mysz pod miotłę, przeżuwali wściekłość i przygotowywali się do obrony, myśląc, że Polacy zamierzają wypędzić ich z nad Warty.

Na ulicach śródmieścia snuło się mnóstwo przyjezdnych, delegatów, ich rodzin i patrjotycznych obywateli. W sklepach, wystawiających na sprzedaż narodowe znaczki polskie, panował natłok. Wydzierano sobie chorągwie i nalepki, bo każdy Polak, nawet na krańcach miasta mieszkający, pragnął uzewnętrznić pierwszy raz w swem życiu swe uczucia narodowe oraz przyczynić się do nadania miastu jak najwięcej polskiego charakteru. Było to nakazem chwili i potrzebą serca.

Sejm Dzielnicowy miał być olbrzymią, podniosłą manifestacją polskości pod tym zaborem, świętem miłości bratniej i dziękczynienia za łaskę niebios.

Tu i owdzie, a zwłaszcza w pobliżu historycznego hotelu „Bazar“, tworzyły się grupy znajomych z prowincji, a widać było, że wszyscy kąpali się w poczuciu wolności. Rozprężyło się coś w duszach, podnosiły się głowy i ludzie poczynali rozumieć, co to życie wolnych narodów, Znikł policjant pruski, a chociaż nie znikły jeszcze orły czarne z budowli rządowych, barwy białe i czerwone, pojawiając się już w oknach i na balkonach, gasiły wszystko co pruskie. Wszyscy, kobiety zarówno, jak mężczyźni, nasili na piersi kokardy polskie, chlubili się swą polskością, Z rozpromienionego oblicza miasta biło szczęście. Witano się na ulicach złotemi uśmiechami, a najwyższą radością było krzątać się, zabiegać, pracować dla „sprawy“, budować Polskę na tej starej ziemi piastowskiej.

Boguś Prusinowski, idąc z matką i siostrą przez plac, wyczuwał tu nastrój miasta, udzielający się wszystkim, szczebiotał wesoło, gdy zbliżył się do nich młody, przystojny adwokat, Sobiesław Żabicki, który, wróciwszy z wojny w randze porucznika, zajmował się organizacją wojskową Poznaniaków.

Obie panie powitały go z radością, starsza dlatego, że pragnęła oddać mu córkę, młodsza zaś dlatego, że nie zamierzała się sprzeciwiać woli matczynej wcale a wcale, Ale, że pan Antoni nie znosił, wręcz nie cierpiał tęgo gorąco po polsku czującego oficera, w Chobielinie nie wspomniano o tem słowem.

Pani Marja zdobyła karty wejścia do kościoła farnego na solenne nabożeństwo, jakie miało nazajutrz zainaugurować obrady sejmowe. Lecz chodziło jej o to, aby wymienić je na lepsze miejsca, wpobliżu kazalnicy. Zwróciła się zatem do p. Sobiesława z prośbą, by przyszedł jej w tem pomocą.

— Z całą przyjemnością postaram się o to — odrzekł usłużny kawaler — mógłbym umieścić panie obok mej matki i stryja.

— Będziemy panu za to podwójnie wdzięczne, bo pragniemy posłyszeć jak najlepiej kazania, my, zarówno jak Boguś.

— Cieszy mnie, że pan Bogusław przybył z paniami do Poznania — rzekł Sobiesław i spozierając na niego z żywem zadowoleniem, ciągnął: Ja go tu już zatrzymam, zabiorę w nasze szeregi, bo, zdaje mi się, ma zakrój żołnierski.

Boguś nie był wysoki, raczej niski i wzrostem nie robił wrażenia osiemnastoletniego młodzieńca. Wszelako kark miał silny, barki rozrosłe i w całej jego postaci oko oficera dopatrzyło się dużo utajonej tężyzny. A ze źrenic jego wyzierała męskość.

— O, jabym chętnie pozostał i wstąpił do wojska! — zawołał Boguś i na myśl o tem zadrżały w nim wszystkie włókna mięśni.

Żabicki uśmiechnął się i rzekł do pani Marji:

— Będą panie miały z pana Bogusława dzielnego oficera polskiego.

Gorący rumieniec oblał twarz młodego gimnazisty, taka rozpierała go radosna duma i powziął do Żabickiego jakieś dziwne zaufanie.

— Oby jak najprędzej — zawołał!

— Tymczasem — ozwała się pani Marja z uśmiechem — za dwa dni będzie musiał wracać na ławę szkolną. Ale niebawem rzeczy się zmienią; zamiast nauczycielawroga będzie nauczyciel-przyjaciel.

— Gdy pomyślę, że nastąpi to nawet w naszem kresowem, zniemczonem Nakle... — westchnęła panna Aniela.

— Ale dlaczego to — wpadła pani Marja — panowie zabiegają tak około tworzenia siły zbrojnej?

— Bo, proszę pani, nasyłają nam tu z Niemiec ów Heimatschutz (związek obrony ojczyzny), a bandy te, złożone z żywiołów bandyckich, zachowują się coraz zuchwalej. Urzędnicy i miejscowa ludność niemiecka podbechtują ich przeciwko Polakom. Odbieramy wiadomości o napadach. Z tego wyciągamy wniosek, że chociaż wątpić nie można, iż konferencja pokojowa w Paryżu wcieli Wielkopolskę, i nietylko Wielkopolskę, do Polski, sępy krzyżackie nie zechcą wypuścić ze swych szponów zrabowanego żeru. Trzeba się organizować, zbroić.

— A w samym Poznaniu dużo wojska niemieckiego? — spytał Boguś.

— W koszarach i na fortach znalazłoby się tego robactwa blisko piętnaście tysięcy.

— Aż tyle! — zawołała panna Aniela. — I jeszcze ten napływający Heimatschutz! Aby ich stąd wypędzić, potrzebaby licznego wojska.

— Niemców wielu, ale i nas będzie nie mało. Oni posiadają broń, której nam bardzo brak, ale my mamy — odwagę.

— Czy pan przypuszcza, że przyjdzie do rozlewu krwi? — ytała panna Aniela z odcieniem troski.

— Nie, nie sądzę. Musimy wszakże liczyć się z tem, że Niemcy tu i ówdzie mogliby szukać ujścia dla swej złości teutońskiej 3 w gremjalnych napaściach na ludność polską. Trzeba ich zaszachować naszem pogotowiem wojskowem — mówił Żabicki, nie chcąc niepokoić pań wiadomościami o wybrykach owych „straży“ niemieckich, wytwarzających atmosferę groźną, naładowaną elektrycznością.

Ucieszył się, gdy panie obiecały odwiedzić jego matkę. Nastręczała się bowiem sposobność do pomówienia z hożą, przemiłą panną Anielą, dla której żywił oddawna gorące uczucie.

Wieczór zapadł, jakby przedkarnawałowy. Rozkołysał się Poznań na olbrzymich falach uczuć narodowych. A wchłonął w siebie przybyszów z najodleglejszych krańców zaboru pruskiego, tudzież przedstawicieli emigracji polskiej na zachód niemiecki rzuconej. Zdało się, że o wschodzie nowego dnia Polski zagrzmiały hejnały, zagrały trąby archanielskie i nietylko rozległy się po łąkach i polach tego zaboru, lecz dotarły hen — do ostatnich rubieży polskich, od wieków w topieli germańskiej tonących.

Na ten zew stawili się nietylko Wielkopolanie, Kujawianie, Pałuczanie, synowie ziemi Chełmińskiej i Toruńskiej, Krajny, Kociewia, Kaszub, Warmji i luterańskich Mazurów, ale także pierony ze Staropolski 4 , w czarne diamenty 5 oprawionej, gdzie ongi Mieszko I zatknął najpierw krzyż Chrystusowy, a nawet ewangelicy z pod Niemodlina, Namysłowa, Lignicy i Wrocławia, a więc z owych Piastowskich ziemie, gdzie zalana polskość nikłe tylko tworzyła oazy 6 . Bo aż tam słychać było głos żywej, z grobowca wstającej Polski: jestem! Aż tam dał się odczuć ten cudowny dreszcz, co przeszył cały naród polski. A iluż braci przybyło z Westfalji i Nadrenji? Ilu z Berlina, Drezna, Hamburga? Nie dziwota, bo w Polsce urodzeni, w niej serce swe zostawili, a wychodząc na tułaczkę i poniewierkę, pieścili w zanadrzu obraz rodzimej zagrody.

Wszystko to w zachwycie oglądało stary Poznań w biało-czerwonej szacie i cudem się wydawało, że policjant pruski nie zdzierał orzełków polskich i kokard z piersi świętokradzką łapą. Łzy szczęścia lśniły w oczach tych gości z dalekich, zapomnianych stron, bo widzieli na oczy to, co miłowali w głębi duszy niby gwiazdę. Widzieli... Polskę.

Niezapomniane historyczne chwile żywiołowego, masowego objawienia narodu. Początku rządów polskich! Powstającego majestatu Polski!...

Naród zespalał się na rynku Poznania pod znakiem królewskiego ptaka, który na strzelistej wieżycy ratuszowej przetrwał wiekową niewolę i teraz orlim okiem obejmował wspaniałą procesję wiernych dzieci tej ziemi, oświetlonych złotą jutrznią wolności, wniebowziętych, wyanielonych.

„Przed Twe ołtarze zanosim błaganie.

„Ojczyznę, wolność racz nam wrócić Panie!...

Przez czarny okres czasu rwał się ten jęk ze zbolałej duszy polskiej, aż dotarł do tronu Najwyższego. I otóż, gdy naród ukrzyżowany złożono w grobowcu niepamięci, smutnymi bluszczami omotanym, spadło wieko i wzniósł się z czeluści upadku nieśmiertelny Orzeł Biały. Albowiem Pan wrócił ludowi Ojczyznę i Wolność.

Święto świąt wielkopolskich. Wspólna, jedyna komunja dusz zestrzelonych w jeden mocarny ton, który podnosił się na zenity niebiańskie i padał na stopnie ołtarzy. Ludzie modlili się drżeniem serc, muzyką harf duchowych i dziękowali Wszechmocnemu brylantami łez najpiękniejszych...

Gdy znikły z przed ołtarza szkarłaty ks, arcybiskupa, wstąpił na kazalnicę kaznodzieja, a gorący obrońca praw polskich. Dziękował Bogu, że kres położył wiekowej niewoli narodu i modlił się do Niego, by Ojczyzna wolna żyć mogła spokojnie w niezagrożonych granicach, by zgoda i miłość bratała wielką słowiańską rodzinę. Zaczem wraz z muzyką organów wzbiły się po stropy olśniewającej świątyni pienia chóralne, głosy aniołów wplotły w to najpodnioślejsze tony, a gdy wreszcie z piersi wszystkich zagrzmiał dawny hymn niedoli: „Boże coś Polskę...“, każdy drżał jak liść i każdy wiedział, że to najpiękniejsza, najcudowniejsza chwila jego życia.

Przeżywała to stara pani Żabicka; stanowiła cząstkę zbiorowego serca, uczestniczyła w przesileniu dziejowem, w przeobrażaniu niewolników w obywateli, w bierzmowaniu ich na drogę nowego, pełnego życia. Zamknęła załzawione oczy, oparła głowę na ramieniu syna, oplotła dłonią rączkę panny Anieli i potem obie przytuliły się do siebie, tonąc w wielkiem mrowisku u stóp potężnego filaru, na śliczny składając się we troje obraz. A obok tej grupy pani Prusinowska świeciła jako ujmujący typ ziemianki i harmonizowała doskonale z dostojną postacią pana Andrzeja Żabickiego, który świątecznie ubrany, wyprostowany, żołnierski, sterczał niby żywy posąg tego wczorajszego pokolenia, które tak godnie strzegło znicz myśli narodowej nad Wartą.

Przy nim zaś stał Boguś Prusinowski, ładny blondyn ze śmiałem spojrzeniem, syn tego szczęśliwego pokolenia, które wyzwolone zawczasu z więzów, miało wstąpić na zgoła inną, szeroką arenę polskiego życia. I oni dwaj, starość i młodość, ładny tworzyli obraz. Dopuszczony w zbiorowisko czołowego obywatelstwa, Boguś miał wrażenie, że spływa nań zaszczytny obowiązek pielęgnowania tego ideału, który uposażył ten żywioł polski tak granitową odpornością i ślubował to sobie podświadomie.

Syn Kresów

Подняться наверх