Читать книгу Przegrany - Maciej Słomiński - Страница 11
ОглавлениеMówią, że mam tak wielkiego pecha, że trawa przy mnie nie rośnie. Może to dlatego, że przez większość życia mieszkałem w bloku nr 13? Co prawda urodziłem się we Wschowie, miasteczku położonym 20 kilometrów na zachód od Leszna, ale tata dostał pracę w stoczni, więc szybko wylądowaliśmy w Gdańsku.
Zamieszkaliśmy na Zaspie, ogromnym osiedlu z wielkiej płyty. Aby trochę wyrwać się z tej betonowej pustyni, każdego roku jeździliśmy z rodzicami do babci na wieś. Pomagałem w polu, bawiłem się z kuzynami – tak spędzałem kilka tygodni wakacji. Któregoś roku, tuż po powrocie, wyszedłem na podwórko, żeby przywitać się z kumplami i... po kilku minutach wróciłem do domu z płaczem. Okazało się, że pod moją nieobecność mieszkający na tym samym piętrze emerytowany piłkarz pan Mietek Cirkowski zorganizował zapisy do trampkarzy Stoczniowca. Z mojego bloku poszło 20 chłopaków. Ależ byłem zły, że ominęła mnie taka szansa. Postanowiłem jednak działać i zapukałem do mieszkania naprzeciwko.
– Dzień dobry, ja też chcę chodzić na treningi – oznajmiłem pewnym głosem, patrząc panu Mietkowi prosto w oczy.
– Grzesiu, ale jest problem, jesteś jeszcze za mały, nie mamy twojego rocznika.
– Dla mnie to żaden problem.
Mimo pechowego numeru rodzinnego bloku od małego byłem optymistą – szklanka zawsze była dla mnie do połowy pełna, co wkrótce miało nabrać nowego znaczenia.
Następnego dnia stawiłem się na treningu. Trafiłem do rocznika o dwa lata starszego, ale nie skłamałem, mówiąc, że dla mnie nie był to żaden problem. Normalną rzeczą jest, że na podwórku są dzieciaki, które kiwają wszystkich, i takie, które służą za pachołki. Ja oczywiście byłem w tej pierwszej grupie.
Nic dziwnego, że po dwóch latach treningów w Stoczniowcu wpadłem w oko trenerowi Józefowi Gładyszowi z Lechii, który zaczął robić wszystko, żeby ściągnąć mnie do swojej drużyny. Po roku podchodów i rozmów na wszystkich frontach wreszcie udało się dopiąć transfer. Do Lechii oddano mnie za 20 piłek. Miałem 11 lat.
Teraz mogłem już grać w drużynie z rówieśnikami. To był świetny zespół, rocznik 1978. Do dziś wielu twierdzi, że najlepszy w historii klubu. W lidze laliśmy wszystkich. Z Tomkiem Dawidowskim stworzyliśmy zabójczy duet napastników. Pamiętam sezon, w którym wspólnie strzeliliśmy ponad 120 goli – ja 78, „Dawid” 43. Ostatni mecz sezonu sędzia celowo przedłużył o kilkanaście minut. Wszystko po to, żebyśmy całą drużyną dobili do 200 strzelonych goli. Skończyło się 24:0, a cel oczywiście osiągnęliśmy.
Zdarzało się, że podczas jednego meczu trafiałem do siatki kilkanaście razy. Robiłem to, co kochałem, i nie zamierzałem przestać. Ani przez chwilę nie zastanawiałem się, kim będę w przyszłości. Naturalną koleją rzeczy było dla mnie, że skoro strzelam gole jako junior, to będę strzelał również jako dorosły piłkarz.
Odkąd pamiętam, uwielbiałem rywalizację. Na podwórku zawsze o coś graliśmy, w drużynie podobnie. Nawet jak jechaliśmy na mecz do Kartuz, a to tylko pół godziny drogi, układaliśmy torby jedna na drugą i rżnęliśmy w pokera. Karty to u mnie gra rodzinna. Gdy tylko był wolny dzień, cała rodzina spotykała się w naszym mieszkaniu i grała w kanastę. Tak spędzało się czas. Do taty często wpadali koledzy ze stoczni i wspólnie grali w kaszubską baśkę na pieniądze. Siedziałem z nimi przy stole i liczyłem ojcu monety.
PRACA NR 1
Moje życie to gra. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze w coś grałem.
Od najmłodszych lat towarzyszyła mi piłka nożna. Kopałem futbolówkę na podwórku, na szkolnym holu, na klatce schodowej – gdzie tylko się dało i kiedy tylko się dało. Na osiedlu nie mieliśmy boiska z prawdziwego zdarzenia, więc budowaliśmy bramki z gałęzi, którymi wcześniej rysowaliśmy na piasku linie. Gdy nie rozgrywaliśmy meczów, graliśmy w warszawiaka. Gra polegała na tym, że jeden z nas stał na bramce, a zadaniem reszty było strzelenie mu trzech goli z powietrza i trzech goli z główki. Kiedy cel udało się osiągnąć, wykonywało się rzuty karne. Ten, kto trafił do bramki, miał prawo dać bramkarzowi kopniaka. Jako że zawsze grałem ze starszymi, często bolała mnie pewna część ciała.
W szkole podstawowej równie chętnie grałem w ping-ponga. Obok mojego bloku znajdował się klub sportowy, w którym tenis stołowy był na pierwszym planie. Mimo że sport towarzyszył mi w wolnym czasie, zawsze z niecierpliwością oczekiwałem lekcji wychowania fizycznego. Graliśmy na nich w kosza, piłkę ręczną, palanta, unihokeja, zbijaka – jak to na WF-ie. Wszystkie te gry uwielbiałem. Gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zapisałem się do Szkolnego Klubu Sportowego. Rywalizacji wciąż było mi mało.
W szkole często graliśmy w karty. Moją ulubioną grą było kuku, ale lubiłem też tysiąca. Od czasu do czasu graliśmy również w państwa-miasta. Prawdziwym hitem były piłkarzyki na sprężynki, które tata kolegi przywiózł z Francji. Graliśmy w nie tak namiętnie, że wkrótce sprężynki popękały. Kolejną grą były kapsle. Szykowaliśmy trasę, wyklejaliśmy na kapslach godła i zaczynaliśmy wyścig. Wygrywał ten, kto pierwszy pstryknięciami doprowadził swoje kapsle do mety. To była moja ulubiona gra.
Od czasu do czasu graliśmy z kolegami w gry planszowe, takie jak chińczyk czy warcaby. Gdy pojawiły się pierwsze komputery, to oczywiście i na nich grałem, najchętniej w gry strategiczne lub sportowe.
Przypominam sobie trzy gry, które nie mogły obyć się bez monet. Pierwsza: wykopywało się dołek i kto ze wskazanej odległości wrzucił do niego więcej monet, zabierał wszystkie. Druga: kto dorzucił monetę najbliżej ściany bloku, zabierał wszystkie. Trzecia: rzucało się monety z wysokości metra i jeśli moneta nakryła tę, która leżała na ziemi, zabierało się obie.
Pierwszą grą na trochę poważniejsze pieniądze niż kilka monet były kierki. Najczęściej graliśmy w nie z kolegami z drużyny podczas wyjazdów na mecze. Gdy jako 18-latek przeprowadziłem się do Poznania, zacząłem odwiedzać salony gier. Mniej więcej dwa lata później mogłem o sobie powiedzieć – hazardzista. Trafiłem do kasyna. Początkowo wracałem do niego nieśmiało, z czasem coraz częściej, aż w końcu spędzałem tam każdą wolną chwilę. Na początku grałem w pokera, później zawładnęła mną ruletka. Przegrywałem coraz większe kwoty, przy zielonym stoliku spędzałem setki godzin. Kiedy uznałem, że przegrałem za dużo, odchodziłem na chwilę. Nie wracałem jednak do domu, a przenosiłem się na stanowiska do gry w pokera lub blackjacka. Czasami stawałem przy maszynach.
Kiedy nie byłem w kasynie, spędzałem czas z kolegami. Z nimi również grałem, najczęściej w pokera albo w remibrydża. Oczywiście na pieniądze, często niemałe. Duże stawki wchodziły również w grę podczas rozmaitych zakładów, które z kolegami zawieraliśmy niemal bez przerwy. Nie mogę zapomnieć o zakładach bukmacherskich. Grałem zarówno w punktach stacjonarnych, jak i w internecie. Obstawiałem wszystko: od piłki nożnej, przez hokej, po baseball, a więc dyscyplinę, o której nie mam zielonego pojęcia.
Gdy czytam tę pracę na głos, jestem przerażony. Uświadamiam sobie, że hazard jest we mnie od zawsze.
Fajną sprawą były zagraniczne turnieje. Dla nas, w większości ubogich chłopaków z blokowisk i podmiejskich wsi, te wyjazdy były jedyną szansą, żeby choć na chwilę wyrwać się z codziennej szarości. Piękne boiska, mecze ze znanymi drużynami, grille – to był dla nas inny, wielki świat. A że tworzyliśmy pakę nie do podrobienia, przygód nie brakowało.
Pierwszą zagraniczną wyprawą był rejs do fińskiego Turku. Mama wypchała mój plecak jedzeniem i 20 puszkami coca-coli, jakby mnie wyprawiała na pustynię. Największą atrakcją na pokładzie promu były maszyny do gry. Przed wyjazdem dostaliśmy od naszego sponsora, znanego gdańskiego piekarza Andrzeja Szydłowskiego, całkiem spore kieszonkowe. Niektórzy wychodzili ze sklepu z siatkami wypchanymi słodyczami, inni nakupili sobie sprzętu sportowego, a ja wrzuciłem wszystko do jednorękiego bandyty. Zostałem bez grosza, ale byłem na tyle sprytny, że zacząłem handlować puszkami coli. Nie miałem co pić, ale miałem za co grać. Przynajmniej do wieczora. Wtedy przegrałem wszystko.
Innym razem byliśmy na turnieju Vildbjerg Cup w Danii. Mieli tam tony fajnego sprzętu. A że nas nie było stać na własny, to kilka rzeczy postanowiliśmy wziąć sobie za darmo. Raczej nie byliśmy grzeczną drużyną. Spaliśmy w szkole i ostatniej nocy przed wyjazdem grupką włamaliśmy się do jednej z klas. Pozabieraliśmy stamtąd jakieś cyrkle, linijki i inne tego typu duperele. Do dziś nie wiem, po co nam to było. „Egon”, nasz bramkarz, wpadł na genialny pomysł. Chcąc zmylić gospodarzy, napisał na tablicy: „Byliśmy tu, Holendrzy”. Po polsku…
Na tym samym turnieju, tuż przed wyjazdem, przeprowadziliśmy jeszcze jedną akcję. Tym razem zorganizowaną odgórnie. Na placu przy boisku stały fajne pachołki. Nasz kierowca, pan Marek, podjechał busem jak najbliżej się dało, a my szybko zapakowaliśmy je do środka. Trener o niczym nie wiedział, ale później nie narzekał. Duńskie pachołki służyły nam przez wiele lat. Tak hartowała się stal.
Nie brakowało historii miłosnych. Podczas turnieju w Holandii zakochałem się w pewnej Amerykance. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem kolegę całującego się w basenie z dwa razy większą dziewczyną. Okazało się, że to piłkarka z USA i razem z nią na obóz do Europy przyjechało kilkanaście równie urodziwych koleżanek. Z innym kolegą, „Śledzikiem”, niezwłocznie ruszyliśmy więc na łowy. Mieliśmy niespełna 15 lat, ale wąs pomału sypał się pod nosem. Wreszcie to jednak nie my dorwaliśmy Amerykanki, a one dorwały nas. Jedna taka wzięła mnie za rękę i prowadziła po całym osiedlu – i my, i one mieszkaliśmy u holenderskich rodzin – dzwoniąc do kolejnych drzwi z pytaniem, czy możemy na chwilę wpaść. Nigdzie nie było miejsca. Teraz jestem pewny, że chciała się ze mną bzykać, ale wtedy mało kumałem. Akcja zakończyła się więc fiaskiem.
Niepowodzeniem zakończyły się także moje podchody do znanej polskiej florecistki Sylwii Gruchały. To znaczy wtedy jeszcze nieznanej, chyba że wśród bywalców trójmiejskich dyskotek. Często chodziliśmy z kolegami do Tropsa przy Akademii Wychowania Fizycznego. To miejsce słynęło z pięknych dziewczyn, a jedną z nich była właśnie Sylwia. Uczyła się w tym samym liceum co ja, tylko była o trzy lata młodsza. Nie ukrywam, podkochiwałem się w niej, pewnie jak setka innych chłopaków. Była ładna, bardzo dobrze tańczyła, więc nic dziwnego. Niestety jedyne, do czego doszło, to krótki pocałunek podczas którejś z imprez.
To historie śmieszne, ale zdarzały się też o wiele poważniejsze przygody. Nasza drużyna dobrze grała w piłkę, ale były z nas też niezłe ananasy. Takie były czasy, że w piłkę grali głównie ci, którzy mieli charakter i zacięcie.
Pamiętam trening, który odbył się w dniu strajku pracowników Zakładu Transportu Miejskiego. Przez całą dobę nie jeździły tramwaje i autobusy, ale jak odwołać zajęcia, skoro nie było ani telefonów komórkowych, ani internetu? Pojawiło się pięciu chłopaków, w tym „Dawid” i „Maki”, którzy mieszkali w Bysewie, 12 kilometrów od stadionu. Przyszli pieszo. Dziś rodzice muszą podwieźć dziecko pod samą szatnię i biada, jeśli po treningu ich pociecha wsiądzie do samochodu spocona.
W domach się nie przelewało, więc wynajdowaliśmy sposoby, żeby różne rzeczy mieć za darmo. Mówiąc wprost: kradliśmy. Na początku jakieś koszulki, czapki, buty – to jeszcze można zrozumieć, jednak później zaczęliśmy przeginać. Kilku kolegów ukradło z hotelu telewizor, ktoś inny radiomagnetofon, ale to nadal nic… Podczas wyjazdów na obozy do Niemiec każdej nocy wychodziliśmy polować na radia samochodowe. Królem tych eskapad był kolega Krzysiu. Gdy nie wiedział, jak dostać się do wnętrza kabrioletu, rozcinał dach nożem. Zaradny chłopak. Z jednego turnieju każdy przywoził po kilka radyjek. Tym samym gwarantowaliśmy sobie wiele miesięcy godnego życia w Gdańsku.
Normą było obrabianie kolegów z innych drużyn w miasteczkach namiotowych. Na każdy turniej opracowane mieliśmy dwie taktyki – tę na boisko i tę na „zajęcia dodatkowe”. Gdy inne drużyny grały mecze, my robiliśmy szybki rajd po obozowisku i sprawnie czyściliśmy teren z wszystkiego, co wydawało nam się cennym łupem. Znowu przypomina mi się kolega Krzysiu. Poszedł kiedyś na samotne łowy i po chwili wraca z krzykiem:
– Mam, mam! Zajebiste!
Podekscytowany schował się do namiotu i obiecał, że jak wszyscy pójdą spać, to pokaże nam, co też udało mu się upolować. W końcu nadeszła noc. Umieraliśmy z ciekawości, jakie to niesłychane fanty przytargał kolega. Wreszcie wyciągnął parę butów: jeden Nike, drugi Adidasa. Oba lewe.
Na jednym z naszych ulubionych barbecue wypiliśmy trochę piwa. Któryś z kolegów zakochał się od pierwszego wejrzenia w świeżo poznanej koleżance. Postanowił zaciągnąć ją w krzaki. Nie była to jednak do końca bezinteresowna miłość. Podczas gdy para namiętnie się całowała, słynny już kolega Krzysztof opróżniał plecak tej biednej dziewczyny.
Przez pewien czas, nawet w czasie meczów naszej ukochanej Lechii, siedząc na trybunach, o piłce nie rozmawialiśmy ani przez sekundę. Temat był jeden: co komu udało się zwinąć na mieście. Taka to była drużyna. I do tańca, i do różańca.
Kiedyś, niestety beze mnie w składzie (grałem już w seniorach), chłopaki pojechali na mecz pomorskiej ligi juniorów. Spokojnie wygrali, zdaje się 3:0, z Zawiszą w Bydgoszczy. Nic ciekawego, poza tym, że przy trzecim golu „Dawidowi” puściły nerwy i pokazał miejscowym kibicom, gdzie się zgina dziób pingwina, opcjonalnie: takiego wała jak Polska cała. Po końcowym gwizdku przybijali tradycyjne piątki z rywalami i sędziami, gdy nagle trzech miejscowych przeskoczyło przez płot i widać, że wyraźnie latają im łapki. „Śledzik”, kapitan, jakoś sobie z nimi poradził z karata. Wszyscy zmyli się do szatni, tam szybka kąpiel i wyjście ze stadionu. Pierwszym wychodzącym był el capitano. Miejscowi już na niego czekali. Złapali za chabety i kastetem po buzi. Padł znokautowany. Chłopaki szybko go ocucili i razem ruszyli na miasto. Akurat mieli jeszcze wolną godzinę, a że nie byliśmy aniołami, to pierwszego napotkanego typa w szaliku Zawiszy rzucili na glebę, tak żeby zapoznał się z krawężnikiem. Ten okazał się mało honorowy i zaraz zadzwonił po policję. Mundurowi przyjechali w mig i zawinęli całą drużynę na dołek. Szkoda, że mnie nie było, bo swym pacyfistycznym usposobieniem pewnie załagodziłbym całą sytuację.
Pod względem piłkarskim byliśmy wśród rówieśników ścisłą krajową czołówką. Mocny był też Łódzki Klub Sportowy. Stanęliśmy naprzeciwko siebie w finale mistrzostw Polski, który odbywał się na zasadzie mecz i rewanż. Jako gospodarze nie mogliśmy zagrać przy Traugutta, ponieważ nasz stadion był akurat wynajęty jehowym. Ustalono, że przyjmiemy ŁKS w Starogardzie Gdańskim. Zbiórkę zarządzono na godzinę 14. Całe przedpołudnie mieliśmy wolne, więc mocną ekipą wybraliśmy się na plażę. Na zbiórce stawiliśmy się w ostatniej chwili cali czerwoni od słońca. Trener Gładysz strasznie się wściekł i do dziś wypomina nam głupotę. A sam mecz? Niemiłe wspomnienie. Pierwszą setkę miałem już po 10 minutach, zaraz potem drugą. Żadnej nie wykorzystałem. Chwilę później załatwił nas Marek Saganowski. Trafił dwa czy trzy razy i wyjazd na rewanż mogliśmy traktować już tylko jako wycieczkę. W Łodzi też dostaliśmy wysoko w plecy.
Jednak co się odwlecze, to... wiadomo. Przynajmniej w moim przypadku. Nie udało się zdobyć mistrzostwa w kategorii wiekowej, to poszedłem do rocznika starszego. Młodszy mógł grać u starszych. Trener Krzysztof Słabik postawił na mnie w finale mistrzostw Polski z Rakowem Częstochowa. Grali tam m.in. Marcin Bojarski i Jacek Magiera. Pierwszy mecz na wyjeździe przegraliśmy 0:2, więc w rewanżu trzeba było się spiąć. Poszło zaskakująco łatwo. Szybko wyprowadziliśmy wynik na 2:0, a ja zdobyłem jedną z bramek. Nagle jednak Bojarski strzelił gola kontaktowego. Biegał po boisku jak opętany i krzyczał nam prosto w twarze: „Jesteśmy mistrzami, jesteśmy mistrzami!”. Kilka chwil później Marcinkowi jednak zrzedła mina. Raz, dwa, trzy i żegnamy mistrzów. Skończyło się 5:1, a ja strzeliłem w tym meczu dwa gole.
Miałem też epizody w roczniku 1975, czyli o trzy lata starszym, u trenera Jerzego Brzyskiego. Grali tam m.in. Grzesiek Szamotulski czy Marcin Mięciel. Pamiętam, że dzielili się na metali i depeszów. Strasznie się między sobą lali, w szatni nie było spokoju.
Czas pokazał, że to jednak z rocznika 1978, czyli mojego, najwięcej chłopaków zrobiło mniejsze lub większe kariery. W Lechii często mówią, że wyszło nam, bo byliśmy wyjątkowo dobrzy. Po części to pewnie prawda, ale myślę, że zaważyło coś innego. Przede wszystkim bieda. W czasie, gdy pomału wchodziliśmy do poważnego futbolu, w Lechii nie było nic. Nie ściągano piłkarzy, bo nie było za co. Stawiano więc na nas. Teraz młodzi mają gorzej – klub co pół roku sprowadza po kilku zawodników, więc żeby trafić do seniorów, musisz być naprawdę dobry. Za naszych czasów w Lechii było w rzeczywistości 13 piłkarzy. Debiut w seniorach był więc dość spodziewany. Wiadomo, jak to jest, gdy w klubie kręci się wyjątkowo utalentowany chłopak. Trenerzy rozmawiają między sobą, przekonują jeden drugiego, że powinno się mu dać szansę. Tak właśnie było w moim przypadku. Krok po kroku, rocznik po roczniku, aż wreszcie w wieku 16 lat zadebiutowałem w pierwszej drużynie Lechii Gdańsk.