Читать книгу Przegrany - Maciej Słomiński - Страница 9

Оглавление

Ten scenariusz powtarzał się każdego dnia. Ze snu wyrywał mnie piekielny ból kolan, zwykle około piątej. Włączałem telewizor, w którym o tej porze króluje Maja w ogrodzie, siadałem na krześle i przez kilka godzin beznamiętnie przełączałem kanały.

Przez wiele lat oszukiwałem siebie i innych. Być może przyzwyczajenia z boiska były na tyle silne, że nie potrafiłem inaczej? Kiwałem w polu karnym, kiwałem i w życiu. Nie zliczę, ile razy naciągałem moich znajomych na parę złotych, mówiąc, że potrzebuję, bo córka mojej dziewczyny ma imieniny, jej dziadkowie rocznicę ślubu, a pies urodziny. Hazardzista to nałogowy kłamca. Wymyślałem niestworzone historie, a ludzie dawali mi pieniądze chyba tylko dlatego, żebym się wreszcie odczepił.

Przed towarzyskim meczem Polski z Urugwajem koledzy ze stowarzyszenia, które kiedyś wspólnie założyliśmy, dali mi firmową kartę VISA i poprosili, żebym stanął w kolejce po bilety. Stanąłem, ale gdy tylko zniknęli z horyzontu, zwinąłem się i ruszyłem do kasyna zakręcić kulką. Kiedy zadzwonili, kłamałem, że nadal tkwię w kolejce.

Innym razem Krzysiek Stanowski wysłał mi parę stów, żebym miał za co dojechać do Warszawy. Zaprosił mnie do swojego programu telewizyjnego, w którym razem z Andrzejem Iwanem miałem opowiedzieć o hazardzie i innych nałogach wśród piłkarzy. Kasę wypłaciłem, ale o podróży do stolicy nawet nie pomyślałem. Wyłączyłem telefon i wybrałem się na plażę, gdzie wspólnie z moim druhem Sebkiem Milą przepiliśmy całą gotówkę. W sumie dobra pointa do programu o nałogach.

Nie robiło mi różnicy, czy upijam się na plaży, w podrzędnej spelunie, czy w pięciogwiazdkowym hotelu. Wszędzie chlałem na umór. W warszawskim hotelu Sobieski spadłem z hokera ustawionego przy barze. Przez kilkanaście minut nikt nie był w stanie mnie podnieść. Potraficie sobie wyobrazić tę sytuację? Do takiego stanu się doprowadzałem. Nie kontrolowałem tego, nawet nie chciałem. Jedyne, czego chciałem, to zapomnieć o rzeczywistości.

Siedziałem więc na tym krześle, przełączałem kanały, myślałem, wspominałem, a gdy wybijało południe, wychodziłem z mieszkania, wsiadałem do autobusu i na gapę przejeżdżałem kilka przystanków. Na metę zawsze docierałem jako pierwszy, a były nią drzwi mojego ulubionego irlandzkiego pubu. Siadałem przy barze i zdarzało się, że już nie wstawałem. Nie przychodziłem tam na pięć piw. Siedziałem tak długo, aż w końcu urywał mi się film. Wtedy po prostu przewracałem się na plecy, a jacyś ludzie wynosili mnie na zewnątrz. Wiele razy budziłem się w różnych dziwnych miejscach, na przykład na ławce. Byłem wtedy zwyczajnym menelem, jednym z tych, których możecie spotkać na każdym dworcu. Zawsze zastanawiało mnie, czy tacy ludzie bywają szczęśliwi. W momencie, gdy stałem się jednym z nich, nadarzyła się dobra okazja, aby o to zapytać. Bywają. Za to ja sam nie mogłem przypomnieć sobie chwili, w której byłem naprawdę szczęśliwy. Zbyt mało czasu minęło, by nie pamiętać, gdy każdego miesiąca na moje konto wpływało 50 tysięcy złotych, ale to nie było prawdziwe szczęście. Przez 15 lat łudziłem się, że prawdziwe szczęście mogą mi zagwarantować wyłącznie biała kulka i szklane butelki. Byłem głupi.

Mimo że byłem wrakiem, znaleźli się frajerzy, którzy postanowili zatrudnić mnie jako trenera piątoligowego klubu. Prędko przekonali się, że nie był to najlepszy pomysł. Pięć dni z rzędu nie dawałem oznak życia, nie pojawiałem się na treningach. To był jeden z wielu ciągów. Przez ponad sto godzin nie przestawałem pić. Kiedy wytrzeźwiałem, dotarło do mnie, że znowu jestem bez roboty. Tym razem byłem również bez pomysłu, jak przeżyć kolejne tygodnie niskim kosztem. Pić nie miałem już za co. Na mieście piętrzyły się kolejne długi, kolegów – tych, którzy jeszcze się ode mnie nie odwrócili – oszukałem. Puchły mi stopy – lata picia zrobiły swoje. Była jesień 2013 roku. Miałem 35 lat, a organizm 60-latka. Tkwiłem w gównie po uszy. Czułem, że dalej już nie dam rady.

To była kwestia czasu, musiałem tam trafić. Stare Juchy koło Ełku. Ośrodek Terapii Uzależnień – specjalistyczna nazwa, a po ludzku: odwyk. Ktoś, kto mówi, że jedzie tam z własnej woli, kłamie. W moim przypadku bezpośrednim powodem była kolejna utrata pracy, innych zmusza rodzina, jeszcze innych sąd. Tysiące powodów. Każdy przypadek to osobny dramat. Nigdy jednak nie jest tak, że sam chciałeś tam trafić. Lądujesz w ośrodku, bo zmusza cię do tego sytuacja.

Na pewno miałem poważniejsze podstawy, żeby zgłosić się na odwyk niż bohater popularnego w latach 90. ubiegłego stulecia serialu Beverly Hills, 90210, który wypił na imprezie kieliszek wina i bezpośrednio stamtąd udał się na seans AA – jednak nie traktowałem tego do końca poważnie. Pierwsze wyobrażenie o ośrodku jest takie, że jedziesz do czubków, że spotkasz tam samych dziwolągów. Ale pierwsze wrażenie było już zupełnie inne. Nie była to instytucja rodem z Lotu nad kukułczym gniazdem, nie spotkałem tam wykolejeńców. Żadnego Napoleona ani Juliusza Cezara. Spotkałem za to zwyczajnych ludzi borykających się z tymi samymi problemami co ja. Ludzi dociśniętych przez życie, mających za sobą śmierć bliskich, rozwody...

Wiele osób twierdzi, że to taki kaprys, że ktoś idzie do kasyna i przegrywa tam pieniądze. Kaprys. Te osoby nie wiedzą, czym jest uzależnienie. Człowiek uzależniony to człowiek chory. Hazard jest chorobą śmiertelną. Tak samo jak alkohol. Tylko z alkoholem jest tak, że wypijesz dwa litry wódki, porzygasz się – i padniesz. A z hazardem to trochę bardziej skomplikowana sprawa. Bo przecież postawić możesz wszystko: dom, milion złotych, swoją kobietę, wszystko. Fizycznie nie jesteś w stanie wypić 10 litrów wódki, a w hazardzie nie masz ograniczeń. A jak już przegrasz wszystko, to myślisz o samobójstwie. Dlatego właśnie hazard jest chorobą śmiertelną.

Na 16 osób, z którymi byłem w grupie na odwyku, cztery próbowały się zabić. Facet opowiadał, że poszedł do lasu, wykopał dół, usiadł na jego skraju, wziął do ręki nóż i… zabrakło mu odwagi. Byli jednak też tacy, którym odwagi nie brakowało. Jeden powiesił się na kablu, drugi podciął sobie żyły, jeszcze inny położył się na torach.

W ośrodku spędziłem sześć tygodni. 42 dni w zamknięciu. Warunki były prawie jak w hotelu. Wygodny pokój z łazienką, dobre wyposażenie, nawet dietę można było wybrać. Życie w ośrodku to życie w społeczności. Nie ma równych i równiejszych. Poważny biznesmen traktowany był tak samo jak dzieciak uzależniony od zakładów bukmacherskich. Wyjątkowo mocną reprezentację miała branża sportowa – oprócz mnie był tam między innymi pewien młody, obiecujący dziennikarz, który zbyt mocno lubił obstawiać trzecią fińską ligę hokeja.

Dzień zaczynał się o szóstej rano, a kończył o szóstej wieczorem. Na porannej zbiórce pięć osób z grupy czytało wcześniej przygotowane wypracowania. Kazali nam pisać na najbardziej prywatne tematy. Te prace będziecie mieli okazję przeczytać na kolejnych stronach.

W ciągu dnia wielogodzinne zajęcia z terapeutami. Każdy dostał teczkę, zeszyt – jak w szkole. Pierwszego dnia mówiłem sam do siebie: „Co ja tu, kurwa, robię?!”, ale szybko zdałem sobie sprawę, że trafiłem do szkoły życia. Wszystkiego musiałem nauczyć się od początku. Każdego dnia dowiadywałem się nowych rzeczy o tym, kim naprawdę jestem i czym jest moje uzależnienie. W ośrodku dużo się zmienia. Nie wszystko, ale dużo.

Gdy grałem, wiele osób pytało, czemu to robię. No cóż, dziś, po pobycie w ośrodku, wiem, że byłem chory. Że jestem chory i już zawsze będę chory, bo nałogu do końca wyleczyć się nie da. Ale można z nim walczyć. Nie potrzebuję współczucia. Po prostu przeczytajcie, co mam wam do przekazania.


Przegrany

Подняться наверх