Читать книгу Stalowe anioły nad Yari - Maciej Tarasin - Страница 10

Nahanni

Оглавление

Kto stracił głowę w Dolinie Umarlaków? Czy od caipirinhi mogą boleć stopy? Jak pokonać Bramę Piekieł?

Czy wiosłowanie mam we krwi? Chyba nie, rodzinne kroniki nie odnotowały wielkich tradycji wodnych ani po mieczu, ani po kądzieli. Tak to już jakoś jest, że niemal wszyscy z mojej rodziny pochodzą z jakiegoś miejsca położonego nad wodą. Ojciec i dziadek Teofil urodzili się nad Prądnikiem, a dziadek Staszek i jego przodkowie – nad Sołą. Ja zresztą też. Losy rzuciły moją rodzinę na Śląsk, do Żor, kiedy miałem niespełna rok. Nic nie wskazywało na to, że kiedyś będę się zajmował spływaniem dzikich rzek. Lubiłem piłkę nożną. Dziadek Staszek, który był ultrasem Czarnych Żywiec, zabierał mnie na ich mecze. Z osiedla Kochanowskiego w Żywcu na boisko Czarnych idzie się wzdłuż Soły. Po drodze mija się wielki jaz, w którym uczyłem się pływać z wujkiem Jurkiem. Dziadek strasznie wyzywał sędziów od „dziadów” i „buców”. Nie wiedziałem, kto to jest buc i pytałem dziadka, ale nie chciał powiedzieć. W wieku 12 lat zacząłem trenować piłkę nożną w drużynie trampkarzy GKS Pniówek. Po dwóch latach byłem już kapitanem i najlepszym strzelcem. Zrezygnowałem z treningów wraz z rozpoczęciem nauki w liceum w Żorach. W klasie było kilku chłopaków, którzy mieli za sobą pierwsze doświadczenia w wakacyjnym pływaniu na kanu po polskich rzekach. Naszym wychowawcą był Adam Herman – niezwykły człowiek, który wpajał nam, że warto mieć wielkie cele i iść wyboistą ścieżką, bo wtedy sukces smakuje jeszcze bardziej. Mieliśmy w zwyczaju zachodzić do niego po lekcjach na herbatę.

– Wyobraźcie sobie, mój znajomy Jasiu Zając wybrał się z grupą naukowców na Dniestr. Płynęli katamaranami przez trzy tygodnie. Pokonali jary i porohy Dniestru, zwiedzili Okopy Świętej Trójcy i zamek w Chocimiu. Możecie to sobie wyobrazić? – opowiadał nam Adam Herman, a my w wieku szesnastu lat nie mogliśmy uwierzyć, że takie przygody mogą przeżywać śmiertelnicy. Już prędzej bohaterowie mitów greckich, o których właśnie się w liceum uczyliśmy. Nigdy nie zapomnę tego spotkania u Adama Hermana. To było jak otwarcie w głowie zaczarowanej furtki. Jeśli jakiś Jasiu Zając mógł spływać Dniestr katamaranem, to dlaczego ja nie mogę? Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, że za kilkanaście lat będę się mierzył z rzekami tak odległymi i niebezpiecznymi, że pewnie Jasiu Zając mi teraz zazdrości, tak jak wtedy ja zazdrościłem mu spływania Dniestrem.

Zanim w 2008 roku uda mi się dotrzeć do sinych wód Nahanni, rok wcześniej decyduję się na wyjazd z plecakiem do Brazylii. Ten wypad od wcześniejszych różni się tym, że po raz pierwszy dochodzi do połączenia moich pasji: wiosłowania i podróżowania. W kwietniu 2007 roku lecę do Salvadoru nad Atlantykiem. Historyczna, pełna nazwa miasta to São Salvador da Baía de Todos os Santos (Święty Zbawiciel z Zatoki Wszystkich Świętych). Położone nad zatoką, w której swój żywot zakończyło wiele żaglowców, kolonialne miasto wita mnie gorącym i wilgotnym powietrzem. Na starówce atmosferę podgrzewają bębniarze i piękne mulatki przechadzające się wąskimi uliczkami. Niektóre z nich wykonują najstarszy zawód świata, nagabują i zaczepiają takich jak ja… białych i samotnych turystów. Po brukowanych kocimi łbami uliczkach chodzę jak zaczarowany. Zewsząd rozbrzmiewa brazylijska muzyka.

Zaniedbane barokowe kościoły nie są w stanie oprzeć się bujnej tropikalnej roślinności wdzierającej się w każdą szparę. Na fasadach kamienic wyrastają drzewka i krzaki, dodając jeszcze większego uroku tym siedemnastowiecznym budowlom, portugalskiej spuściźnie na tych ziemiach.

Klimat mocno dekadencki, więc chłonę każdy szczegół. Kwietniowa Polska pożegnała mnie zimnem i szarością, a tutaj wokół zupełnie inny świat… Mam wrażenie, że w brazylijskiej stolicy szczęścia ciągle trwa karnawał. Zatapiam się w egzotyce Salvadoru i jest mi z tym wyjątkowo dobrze. Wolnym krokiem wracam do hotelu Redfish, którego wystrój wprawia mnie w dobry nastrój. Łóżka i krzesła zdobią śmieszne, czerwone rybki. Odpływam w krainę snu.

Nazajutrz idę do centrum poszukać kantoru wymiany walut. Miasto po całonocnej imprezie wygląda na opuszczone. Na progach domów śpią bezdomne dzieciaki. Podbiega do mnie kilkunastoletni chłopiec z ręką schowaną w worku. Przykłada mi worek do głowy i mówi łamanym angielskim, żebym wyskakiwał z kasy, bo w worku jest pistolet i jak będzie trzeba, to mnie zastrzeli.

– Dobrze, to mnie zastrzel – odpowiadam.

– Dawaj pieniądze – mówi zdenerwowany chłopak.

– Nie dam ci. – Trwa wojna nerwów.

Odpuszcza i ucieka w sobie tylko znane brudne uliczki starego miasta. Krzyczę za nim, że jego matka źle się prowadziła.


Palmy na plaży w okolicy Barra Grande

Płynę promem na przeciwległą stronę zatoki, gdzie przesiadam się do autobusu. Wreszcie motorówką docieram do Barra Grande – małej letniskowej miejscowości leżącej w pobliżu jednej z najpiękniejszych brazylijskich plaż zwanej Taipus de Fora. Skoro świt idę wzdłuż brzegu. Od oceanu mocno wieje, dziwnie pokrzywione palmy wiszą nad taflą Atlantyku, dając przyjemny cień. Po dwóch godzinach marszu zatrzymuję się w małej restauracji nad oceanem. Uśmiechnięta czarnoskóra barmanka podaje mi zimną colę. Wyciągam rozmówki i zapewniam jej piętnastominutowy darmowy kabaret, łamiąc sobie język na portugalskich zwrotach. Po chwili odpoczynku ruszam dalej i znajduję zjawiskową plażę. Rozpędzam się i wskakuję do oceanu! Przecież o to chodziło! Dziewicze, rajskie plaże, palmy, dziewczyny jak czekoladki! Nagle entuzjazm zamienia się w panikę. Wskoczyłem do wody z paskiem, w którym mam schowane wszystkie pieniądze! Wyciągam mokre dolary i suszę je w słońcu na piasku. Nagle potężna bryza rozwiewa wszystkie studolarówki po całej plaży. Biegam jak szalony od jednej do drugiej, starając się nie stracić z oczu żadnego z dziewięciu banknotów.

Jest dziewiąta, może dziesiąta rano, kiedy docieram do Taipus de Fora. Różnica czasu między Polską a Brazylią daje znać o sobie. Dla mnie to pora obiadowa, więc zamawiam świeże krewetki i popijam je caipirinhą. Po czterech szklankach zapadam w smaczną drzemkę w cieniu parasola. Nie wiem, jak długo trwa ten błogi stan, ale konsekwencje są opłakane. Słońce w swojej wędrówce po horyzoncie zignorowało fakt, że moje stopy wystają poza parasolowy cień. Człowiek o buraczanych stopach – chyba tak wyglądam w oczach małych brazylijskich dziewczynek bawiących się i dokazujących na brzegu. Wracam do Barra Grande. Niestety jest przypływ i tam, gdzie wcześniej mogłem przejść suchą stopą po piasku, teraz muszę brodzić w oceanie. Bąble na stopach w połączeniu ze słoną wodą Atlantyku to wymarzony początek wakacji.

Wracam do Salvadoru, a stamtąd wyruszam nad wodospady Iguaçu, położone na granicy między Brazylią i Argentyną. Zwiedzanie zaczynam od strony argentyńskiej. Dzięki specjalnym kładkom można znaleźć się całkiem blisko hektolitrów wody przewalających się przez kolejne półki skalne. To wszystko pośród niezwykle bujnej tropikalnej roślinności. Kropelki wody unoszą się w powietrzu, przynosząc ulgę w niesamowitym upale. Ogromne wrażenie na setkach zwiedzających robi Garganta do Diablo, czyli Gardło Diabła – miejsce, gdzie woda spada w dół z wysokości 250 metrów. Huk zagłusza myśli, wzburzona rzeka przelewa się przez krawędź wodospadu i w szaleńczym pędzie spada w przepaść. Potężne konary drzew i gałęzie zaklinowane gdzieś między kamieniami straszą wystającymi ponad skłębioną wodę kikutami. Prawdziwą potęgę żywiołu czuje się jednak, wpływając motorówką głębiej w kierunku spadających mas wody, tuż u podnóży wodospadu. Francuzi stanowiący większość grupy głośnym Allez, allez! zachęcają sternika, aby jeszcze bardziej zbliżył się do wyrastającej przed nami ściany wody. Przemoczeni do suchej nitki dobijamy do brzegu. Dla tych, którzy kochają wodę i nieokiełznane siły natury to raj na ziemi. Trochę mi wstyd, że podróżuję jak emeryt szlakiem gringo. Wodospady są bardzo ładne, ale też niezwykle skomercjalizowane, a takich miejsc przecież chciałbym w swoich podróżach unikać. Myślami jestem już w Pantanalu, gdzie z turystycznej łodzi motorowej mam przesiąść się do prawdziwego kanu i po raz pierwszy wiosłować w dół południowo-amerykańskiej rzeki!


Wodospady Iguaçu

Nazajutrz wylatuję do Cuiaby, gdzie ma mnie odebrać Julinho – właściciel firmy Pantanal Trackers, który ma być moim przewodnikiem po Pantanalu. Nazwa Pantanal pochodzi od portugalskiego słowa pantano oznaczającego bagno. Kiedy Portugalczycy dotarli do tych terenów, wzięli je za śródlądowe morze. Każdego roku w porze deszczowej obszar zalewany jest wodami rzek i kanałów pokrywających jak pajęczyna powierzchnię odpowiadającą połowie terytorium Francji. Z plastikowym kanu na dachu jeepa wyruszamy w kierunku Transpantaneiry – szutrowej drogi wcinającej się w głąb Pantanalu. Rozległa aluwialna równina kryje w sobie niezwykłe bogactwo fauny. Spotkać tu można jaguary, mrówkojady wielkie i anakondy. Mam szczęście, o świcie udaje mi się zobaczyć właśnie mrówkojada. Nie jest wielki, ale bardzo szybki – znika w krzakach, zanim zdążę sięgnąć po aparat.


Żabiru – symbol Pantanalu

– Najwięcej pieniędzy można tu zarobić, przyjeżdżając z obserwatorami ptaków – mówi Julinho. – To najczęściej bardzo bogaci bankierzy, lekarze lub prawnicy. Ostatnio byłem tu miesiąc z jednym Szwajcarem. Nie liczył się z kasą, chciał tylko zobaczyć jakiś rzadki gatunek ptaka. Nic się dla niego nie liczyło, tylko ten ptak.

To nic dziwnego. Pantanal jest największym i najzasobniejszym terenem zimowisk ptaków Ameryki Północnej. Jak dotąd opisano 700 występujących tu gatunków, w tym: żabiru, nandu, długoszpony i zimorodki.

Codziennie wodujemy naszą łódź i za pomocą wioseł płyniemy najpierw kilkanaście kilometrów w górę rzeki, następnie zawracamy. Nurt jest bardzo słaby, więc wiosłowanie pod prąd nie nastręcza żadnych trudności. Łowimy ryby i obserwujemy dzikie ptactwo. Gdy niemal wpływamy w gniazdo dużej cętkowanej czapli, matka piskląt obserwuje nas bacznie z drugiego brzegu. Julinho, który oprócz tego, że jest świetnym przewodnikiem, ujeżdża byki i znakomicie gra na gitarze, zachęca mnie do kąpieli w rzece pełnej piranii. Wskakuję do wody, choć nie do końca jestem pewien, czy pomysł jest dobry… Nocujemy na hamakach w fazendzie, następnie w gospodarstwie leżącym nad rzeką u znajomych Julinho. Nasi gospodarze hodują konie i bydło. Konie puszczone są nocą samopas. Kiedy stado przebiega kilka metrów od mojego hamaka, tętent kopyt sprawia, że moje wiszące łóżko zaczyna się bujać. Nie mogę zasnąć. Myślę, że to wszystko, co tutaj robię, mógłbym przecież robić bez przewodnika. W głowie rodzi mi się plan kolejnej wyprawy. Mam zamiar wyruszyć na dziką rzekę, bardzo daleko, gdzie dociera niewielu, gdzieś na kresy znanego nam świata. Odpływam w objęcia Morfeusza, lekko bujając się w hamaku. Rano nie pamiętam, czy marzyłem na jawie, czy we śnie.

Wracam do Cuiaby i nie wiem, co dalej robić. Czuję niedosyt. Mam wrażenie, że minęły dwa tygodnie, a ja nie przeżyłem jeszcze prawdziwej przygody! Podejmuję decyzję o wyprawie do Parku Narodowego Noel Kempff Mercado leżącego na pograniczu brazylijsko-boliwijskim. Chcę tam jednak dotrzeć inaczej niż sugeruje przewodnik Lonely Planet. Najpierw autobusem do Villa Bella de Santissimo Trinidade, następnie widoczną na mapie drogą wzdłuż rzeki Guaporé na północ.

Villa Bella to senne miasteczko z rozpadającym się kościołem z czasów portugalskich pośrodku głównego placu. Nazajutrz po przyjeździe postanawiam wyruszyć autostopem na północ. Jest niedziela. Wracająca z kościoła rodzina zabiera mnie na pakę swojego mitsubishi, potem wyglądający na przemytnika starszy Brazylijczyk wysadza mnie z busa między knajpą a polem kukurydzy. Już około trzynastej trudno tu znaleźć kogoś trzeźwego. Wreszcie udaje mi się namówić miejscowego, żeby zawiózł mnie skuterem jeszcze dalej na północ. Motor jest mały, a ciemnoskóry właściciel całkiem spory, do tego ja i mój plecak. Jedziemy tak 50 kilometrów przy zachodzącym słońcu. Droga zamienia się w polną dróżkę, trawy smagają nas po nogach… Wreszcie dojeżdżamy do fazendy z pięknym widokiem na rzekę. Jest jedzenie, jest spanie. Właściciel obiecuje przewieźć mnie na drugą stronę Guaporé.


Mała Brazylijka z Villa Bella de Santissimo Trinidade

Jakieś 30 kilometrów w dół rzeki po boliwijskiej stronie zaczyna się Park Narodowy Noel Kempff Mercado. To jeden z najwspanialszych rezerwatów biosfery na ziemi. I jeden z najtrudniej dostępnych. Docieram tam łodzią motorową, płynąc w dół Guaporé następnego dnia rano. Niestety wioska, a raczej stacja badawcza po stronie boliwijskiej jest od dawna opuszczona. Co prawda w krzakach znajduję porzucone aluminiowe czółno, ale bez porządnych map i GPS-u może być ciężko cokolwiek zwojować. Poza tym jestem tu nielegalnie i nawet nie wiem, gdzie mógłbym dostać pieczątkę do paszportu. Wracam do Villa Bella de Santissimo Trinidade.

Lecę z powrotem nad Atlantyk. Spędzam kilka dni w wyjątkowo przyjemnej surferskiej wiosce Itacaré. Kompleksem Art Jungle, składającym się z ośmiu domków, zarządza włosko-brazylijska para artystów. Wokół cisza i spokój, morze zieleni, widok na rzekę i ocean. Drewniana podłoga w domku przyjemnie skrzypi, hamak zachęca do leniuchowania. Plaże w Itacaré są wyjątkowo urokliwe – kilkudziesięciometrowe skrawki piasku w otoczeniu lasu tropikalnego oddzielone między sobą klifami. Surferzy są w swoim żywiole, fale im sprzyjają… Po kilku dniach w Itacaré postanawiam jeszcze przed wylotem odwiedzić Taipus de Fora – miejsce gdzie trzy tygodnie wcześniej poparzyłem stopy od słońca. Fortuna mi sprzyja. Najpierw spotykam grupę podchmielonych Niemców, którzy nalegają, żebym opowiedział im o swoich przygodach w interiorze Brazylii. Nie wiem, jak i kiedy ląduję z nimi w luksusowym hotelu Pousada Taipu de Fora. Bardzo elegancki menadżer hotelu zaprasza wszystkich gości na plażę. Tuż za nim idą chłopcy hotelowi, którzy w srebrnych naczyniach niosą zmrożonego szampana. Jest pełnia księżyca i odpływ. Pośród koralowców tworzą się naturalne baseny. Całe towarzystwo pluskające się w oceanie zostaje ugoszczone kieliszkiem wytwornego trunku.

Dwa dni później lecę do Polski. Myślę o tym, co spotkało mnie w Brazylii. Czy najbardziej podobało mi się picie szampana w blasku księżyca, czy też rozśpiewane ulice Salvadoru? A może komercyjna wycieczka nad wodospady? Nie, najbardziej podobało mi się jak z Julinho wpłynęliśmy w gniazdo herona tygrysiego nad jedną z rzek Pantanalu. I tętent końskich kopyt na farmie. I jeszcze widok mrówkojada! Już wiem, co zrobię za rok. Popłynę na dziką rzekę, żeby przeżyć wielką przygodę. Czego potrzebuję? Składanego kajaka lub dmuchanego kanu, no może pontonu. Gdy tylko wrócę do domu, wszystko sprawdzę.

Zaczynam szukać w Internecie informacji o wyprawach takich jak ta, która właśnie rodzi się w mojej głowie. W Polsce podobne rzeczy robi Piotr Opacian, zdobywca Kolosa za wyprawę w górę boliwijskiej rzeki Madidi, i Andrzej Ziółkowski; jego wyprawa, w trakcie której pokonał rzeki Egingoł i Selengę, pierwszy raz łącząc „kajakowo” jezioro Chubsuguł w Mongolii z Bajkałem, została wyróżniona na Kolosach 2007 w kategorii „Podróże”. Jest też Marcin Gienieczko pływający samotnie kanu po dalekiej północy Kanady i Rosji. Cennym źródłem jest dla mnie portal amerykańskiego magazynu „Canoe & Kayak”, w którym oprócz opisów niesamowitych wypraw można znaleźć parametry techniczne składanych kajaków, pontonów i dmuchanych kanu. Zagłębiam się w to i po jakimś czasie znajduję odpowiednią łódź. SOAR Inflatable. Dmuchane kanu, które stworzone jest do pokonywania górskich rzek, a jego wymiary sprawiają, że idealnie nadaje się na długie ekspedycje. Cztery i pół metra długości i ładowność do 600 kilogramów sprawia, że do tego hypalonowego potwora można załadować zapasy na cały miesiąc i wyruszyć w największą dzicz bez konieczności zaopatrywania się w żywność po drodze.

Na jednym z portali internetowych znajduję ranking najciekawszych rzek górskich na każdym kontynencie. W Ameryce Północnej w pierwszej dziesiątce jest kanadyjska Nahanni. Po wstępnej fazie zbierania informacji o tej rzece okazuje się, że jest niezbyt trudna technicznie, co jest bardzo ważne ze względu na moje niewielkie doświadczenie na rzekach górskich. Wcześniej spływałem krótkie odcinki górskie jedynie na rzekach Shenandoah i Potomac na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.


Widok z awionetki na jedną z rzek terytorium Jukonu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stalowe anioły nad Yari

Подняться наверх