Читать книгу Stalowe anioły nad Yari - Maciej Tarasin - Страница 6
Wstęp
ОглавлениеListopad 2011 roku, Río Yarí
Mówię sobie w duchu: Dasz radę, nad Omo w Etiopii było gorzej! Schodzę szybko dwie półki skalne niżej i rzucam się do pędzącej kanionem rzeki. Płynę, a raczej rzeka mnie niesie przez sekwencję trzech progów i wreszcie wypluwa do cofki przy prostopadłych czarnych skałach wysokich na dwadzieścia metrów. Wody Yarí wpychają mnie pod ogromną, wyślizganą od wody, czarną ścianę. Początkowo nie mogę znaleźć punktu zaczepienia na śliskiej skale. Wreszcie trafiam na dziurę, chyba jedyną, i zaciskam na niej palce. Mozolnie przesuwam się po ścianie w kierunku wystających z wody kamieni. Wsadzam dłonie w szczeliny i chwilę odpoczywam, oddychając głośno. Woda to wciąga mnie pod skały, to zawraca z impetem.
Odwracam głowę i widzę jedno z trzech zabranych na wyprawę wioseł. To z nim skoczyłem do rzeki. Teraz tańczy za moimi plecami taniec życia lub śmierci. Czy to już koniec? Proszę Boga, żeby dał mi jeszcze jedną szansę. Obiecuję się poprawić. Jak dziecko, które coś przeskrobało i teraz stoi przed zagniewanym ojcem.
Wreszcie docieram do kamieni, gdzie mogę na chwilę usiąść i wyrównać oddech. Wiem, że muszę z powrotem wskoczyć do rzeki. Jeśli zostanę na tych kamieniach, wychłodzę organizm. Woda miarowo uderza mnie w plecy, jestem częściowo w niej zanurzony. Poprawiam paski kamizelki, która zbyt luźno mnie opina. Zapomniałem, że podczas wyprawy straciłem ponad piętnaście kilogramów. Pokonuję z łatwością jedno duże bystrze. Jeszcze kilka machnięć ramionami i będę na lewym brzegu. Udało się.