Читать книгу Stalowe anioły nad Yari - Maciej Tarasin - Страница 8
Początki
ОглавлениеLato 1991 roku, Pilica
Moim pierwszym komendantem na spływie Pilicą jest Jasiu Szymura – dobroduszny Ślązak, który robi najlepszą na świecie zupę jarzynową na ognisku. Jasiu na Pilicy ma trudne zadanie, bo trafia mu się grupa niejednolita. Część młodzieży, rocznik 1973, chodzi do żorskiego technikum i należy do Ligi Morskiej, druga część, dwa lata młodsza, chodzi do liceum i nie należy do żadnej organizacji. Ja należę do tej drugiej grupy. W drodze z pociągu nad rzekę zaczepia mnie Piotr Szwarc z Ligi Morskiej. Źródłem tego konfliktu mógł być fakt, że nasza kilkunastoosobowa grupa licealna składa się z dziewcząt i chłopców. Natomiast w ich grupie jest tylko jedna dziewczyna. Coś mi tam Piotr Szwarc chce udowodnić, więc szybko rzucam mu wyzwanie:
– Dziś o siedemnastej na boisku w Koniecpolu możecie się z nami zmierzyć. Zagrajmy w piłkę. Przegrani stawiają skrzynkę piwa. – Mam niespełna 17 lat, więc ta skrzynka piwa w konfrontacji z dorosłym już Piotrem Szwarcem dodaje mi powagi.
– W porządku, o skrzynkę piwa – mówi Szwarc i więcej już mnie nie zaczepia.
Maciej Tarasin nad Río Mesai
fot. Michał Dzikowski
Mimo bohaterskiej postawy, mecz sromotnie przegrywamy 5:7 i trzeba się zrzucić na piwo. Kiedy już rzeczona skrzynka znajduje się w obozie, do gry wkracza komendant Jasiu Szymura. Na wszystkich pada blady strach, bo po obozie rozchodzi się plotka, że prowodyrzy całego zajścia zostaną ze spływu wydaleni. Płonie ognisko, Jasiu jak stary wódz zasiada między młodzieżą, kryje twarz w dłoniach i milczy. Nawet Piotrek Krówka przestaje grać na gitarze. Nie, nie przestaje. On gra Marsz żałobny. Tylko trzask palącego się drewna świadczy o tym, że czas się nie zatrzymał. Po chwili milczenia Jasiu mówi:
– To piwo, coście nawarzyli, musicie teraz wypić. Tylko nie przy ognisku i tak, żebym tego nie widział.
Kamień spada nam z serca.
Następnego dnia gramy mecz z miejscowymi. Nie pamiętam już czy go wygrywamy, czy nie. Liczy się to, że z boiska w Koniecpolu wracam do obozu nad rzeką, trzymając za rękę moją wakacyjną miłość – blond dziewczynę, która w przyszłości ma zostać wielką gwiazdą polskiego kina. Przez większą część spływu Pilicą oddajemy się naszej wspólnej namiętności: truskawkom, które tego roku wyjątkowo obrodziły.
Trzy dni później dopływamy do miasteczka Przedbórz – stare, mające długą tradycję piwowarską polsko-żydowskie miasteczko emanuje tajemniczością. W upale letniego słońca 1991 roku, w smaku truskawek i pocałunków, wynędzniałe mury kamienic zdają się szeptać opowieści partyzanckie o Hubalu Dobrzańskim. Przed wojną, dziś zapuszczony, Przedbórz słynął z modrzewiowej bożnicy. Legenda mówi, że Napoleon podczas pobytu w Przedborzu tak się zachwycił synagogą, że zdjął ze swojego konia haftowaną złotem derkę i podarował ją Żydom. Podczas II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku w Przedborzu doszło do walk polskich oddziałów z armią niemiecką. Miasto zostało poważnie zniszczone, a synagoga spłonęła.
Wpływamy na Zalew Sulejowski. Rozśpiewana ekipa łączy kanadyjki w jedną tratwę i wszyscy śpiewamy: „Żegluj, żegluj, tam gdzie Nowa Szkocja”. Wtem niebo na horyzoncie szarzeje, a spokojny dotąd zalew marszczy mała początkowo fala. Jasiu, który jest doświadczonym żeglarzem, każe chwycić pagaje w dłonie i jak najszybciej wiosłować do brzegu.
– To biały szkwał – krzyczy do wszystkich łodzi rozproszonych na zalewie. – Może wywrócić wszystkie łodzie. Ustawić się dziobem do fali! Naprzód!
Chwytamy pagaje z całych sił. Ściana deszczu nadchodzi z niewiarygodną prędkością. Fale na jeziorze nieźle się rozbujały, a my skacząc na nich, przeżywamy pierwszą prawdziwą przygodę, chrzest bojowy w starciu z dziką naturą. Nie wiem, jakim cudem wszystkie łodzie docierają do brzegu. Cieszymy się jak dzieci, że nic się nie stało i choć przemoczeni do suchej nitki, z uśmiechem na ustach śpiewamy: „Żegluj, żegluj, tam gdzie Nowa Szkocja!”. To błyskawiczne przejście od strachu do euforii w pewnym wieku przychodzi bardzo łatwo.
Miałem wtedy nieco ponad szesnaście lat i to wszystko, co wydarzyło się podczas mojej pierwszej przygody z rzeką i wiosłem, niewątpliwie miało wpływ na przyszłe wydarzenia opisane w kolejnych rozdziałach. Wakacyjne spływy w moim przypadku można porównać do obrzędu inicjacji, przejścia, tak jak to miało miejsce we wszystkich dawnych i tradycyjnych społecznościach, gdzie wejście w dorosłość było związane z bardziej lub mniej złożonymi obrzędami.
Najlepszym przykładem spływowego obrzędu inicjacji – les rites de passage – jest „próba trzech orlich piór”. Ja sam trzykrotnie podchodziłem do tej próby i za każdym razem odpadałem w ostatnim jej etapie. Próba jest całkowicie dobrowolna, co różni ją od klasycznych obrzędów inicjacyjnych, które stanowią naturalny etap w życiu plemienia. Trwa trzy doby. Śmiałek, który się na nią decyduje, pości przez całą dobę, spędza noc poza obozem w odosobnieniu, bez namiotu i śpiwora, a następnie musi milczeć cały dzień niczym średniowieczny mnich. Mimo że tej konwencjonalnej próby nigdy nie udało mi się zaliczyć, bo nie umiałem trzymać języka za zębami, to podczas spływu zdarzyły się sytuacje, które miały dla mnie słodki smak inicjacji.
Moim sternikiem na spływie Pilicą jest Kifaj – mój rówieśnik i kolega z klasy. Wprowadza mnie w arkana wiosłowania, ale też, co chyba ważniejsze, przekonuje mnie do czegoś innego. Do filozofii, że im ciężej tym lepiej. Pośród zwalonych drzew na szlaku między Koniecpolem a Przedborzem wybieramy przejścia wymagające największego wysiłku. Spływamy przez młyny i zastawki, czego nie należy robić, ze względu na niebezpieczne progi wodne, zapadamy się po kolana w krowim i owczym łajnie na brzegach, przenosząc łódź tam, gdzie ewidentnie nie ma szans płynięcia. Przy przepływaniu jednego z młynów za późno się schylam. Głowa więźnie między wielką deską a stelażem służącym do stawiania na ognisku wielkiego spływowego gara. Rzeka pcha łódź do przodu, a głowa się zaklinowała! Kifaj napiera na deskę pagajem i błyskawicznie przesuwa stelaż, ratując mnie z opresji.
Jak uważał Durkheim, uodpornienie na ból daje człowiekowi swoistą władzę, bo staje się on silniejszy od natury przez fakt, że potrafi ją pokonać. Dwóch szesnastolatków na kanadyjce nie zna tych słów, ale podświadomie szuka niebezpiecznych przygód, które mają zrobić z nich prawdziwych mężczyzn.
Mimo że od tamtych chwil minęło przeszło dwadzieścia lat, uzależniłem się od szukania przygód. To jak choroba, która się rozwija w moim umyśle. Zamiłowanie do ryzyka i wielkich przygód obudziło się we mnie na Pilicy i trwa po dziś dzień. Wszystkie oszczędności wydaję na wyprawy. Kiedy mi nie wystarcza, pożyczam w banku. Wiem, że będę musiał dług spłacić, ale to jest silniejsze ode mnie. Serce się z piersi rwie w bezdroża, dusza w jakimś wilczym pędzie pcha mnie nad rzeki. Te dzikie i nieodkryte.
Drugiego dnia spływu płyniemy z Kifajem. Na wysokości Maluszyna wyprzedzamy resztę grupy, a ponieważ nikt przez długi czas nie przypływa, postanawiamy zjeść konserwę. To wbrew zasadom spływu. Wszystkie posiłki powinny być spożywane wspólnie. Jeść można zacząć dopiero, gdy komendant powie: „smacznego”. Osoba, która się wyłamie, leci do wody!
– Myślisz, że nie zauważą, że zjedliśmy tę puszkę? – pytam Kifaja.
– Zasady są takie, że jemy wszyscy razem. Wachta kwatermistrzowska przygotowuje posiłki – odpowiedział.
– A my jaką dzisiaj mamy? – chcę się upewnić.
– No właśnie kwatermistrzowską, więc mamy prawo coś zjeść – odpowiada mój kompan.
Lato 1992 roku, Warta
Rok później biorę udział w dwuetapowym spływie Wartą z Poraja do Uniejowa. Komendantem na tym spływie, podobnie jak na Pilicy, jest Jasiu Szymura. W Burzeninie pod Sieradzem płynąc rzeką, możemy zrywać rosnące na brzegach jeżyny. Jest ich tak dużo, że serwujemy je na obiad z ryżem. Spokój spływu i mojej nocnej warty burzy najście kilku miejscowych pijaczków, którzy przysiadają się do pilnowanego przeze mnie ogniska.
– Skąd jesteście? – pyta ubrany we flanelową koszulę herszt i wyrzuca do rzeki pustą butelkę po jabolu.
– My z Żor, ze Śląska – odpowiadam.
– A hanysy w dupę kopane, tu was mam! Gdzie jest ta z dużymi cyckami w różowym stroju? Dawać ją tutaj! – ryczy.
– My nie hanysy, my ludność napływowa. W latach siedemdziesiątych w Żorach mieszkało jakieś siedem tysięcy ludzi. Znaczy się hanysów. Później przyjechali nasi rodzice z takich miejsc jak Burzenin, za pracą, i teraz w Żorach mieszka prawie siedemdziesiąt tysięcy takich samych ludzi jak wy. Hanysów nie ma – tłumaczę pijakowi zawiłe zmiany demograficzne mojego miasteczka.
– Patrzcie, jaki mądrala – pijak we flanelowej koszuli mówi do swoich kompanów.
Wyrzucają jeszcze kilka butelek do rzeki i odchodzą. Następnego dnia rano podchodzi do mnie Jasiu Szymura i mówi:
– Maćku, dziękuję, że mi życie uratowałeś.
– Ja, jak to? – pytam
– No, przekonałeś pijaków, że nie płyną tu żadne hanysy, a ja właśnie jestem hanysem – śmieje się nasz komendant.
Jasiu Szymura to mistrz ceremonii gotowania. Każdy posiłek bardziej skomplikowany niż kanapki przechodzi przez jego ręce. Jajecznica czy zupa jarzynowa nie opuści kuchni bez błogosławieństwa i aprobaty komendanta. Gotujemy bezpośrednio na ogniu, często trwa to bardzo długo. Kiedy jedzenie jest gotowe, sam Jasiu nalewa każdemu do menażki, po czym siadamy w kręgu i czekamy, aż komendant Szymura wypowie sakramentalne: „smacznego”. Pod koniec posiłku brudne menażki lądują pośrodku koła w okolicy ogniska. To wyzwanie rzucone innym uczestnikom spływu, zaproszenie do gry w marynarza. Na kogo wypadnie, będzie zmywał wszystkie brudne naczynia. Nieco bardziej wysublimowaną formą tej gry jest tak zwany „złośliwy marynarz”. W tym wypadku ten, którego wskazała wyliczanka, ma przywilej wybrania tego, kto ma zmywać. Jeśli ktoś komuś podpadnie w trakcie spływu, właśnie ta gra daje okazję do słodkiej zemsty.
Lato 1995 roku, Kwisa
– Założę się, że nie weźmiesz na plecy tej wielkiej czteroosobowej kanadyjki i nie przeniesiesz jej ze mną na brzeg – prowokuje mnie Kifaj.
Teren jest trudny, a wyładowana plecakami i jedzeniem kanadyjka bardzo ciężka. Ale ja na takie zaczepki zawsze odpowiadam: Co? Ja nie dam rady?
Bierzemy na plecy pięciometrowe kanu i maszerujemy w stronę rzeki.
Po przeniesieniu sprzętu załogi siadają do wioseł. Zaraz za tamą poziom wody jest bardzo niski i musimy przepychać łodzie na płyciznach. Nagle ktoś krzyczy, że otwierają tamę. W ciągu dwóch minut poziom wody podnosi się gwałtownie. Mam bardzo młodą załogę. Brat Olka Okraski jakieś 15 lat, siostra Patryka Jagiełły jeszcze mniej. Każę im wskakiwać do kanadyjki i wiosłować z całych sił. Nagle, nie wiedząc jak i dlaczego, zmagamy się z żywiołem na górskiej rzece płynącej z wielką prędkością. Jeśli wywrócę kanadyjkę, moja załoga może zginąć. Z jednej strony strach ściska gardło, a z drugiej czuję ogromną frajdę. To trwa może dwie lub trzy minuty. Rozszalała woda niesie nas w dół rzeki, a kiedy się uspokaja, żałuję, że to już koniec. Dużo zdrowia kosztuje mnie ta przygoda i wcześniejsze popisywanie się siłą podczas przenoszenia łodzi. Przy ognisku wachta kwatermistrzowska obdziela potrawką z ryżu. Zmęczony biorę swoją porcję i kładę się przy ognisku. Budzę się nazajutrz z dłonią zanurzoną w ryżu zaschniętym w menażce.
Lato 1995 roku, Wieprz
Przed spływem wspólnie z moją dziewczyną, Amerykanką o imieniu Ronda, zwiedzamy Narol nad Tanwią. Znajdujemy tu zjawiskowy pałac, jakich wiele rozsianych jest po całej wschodniej ścianie Polski. Ten narolski emanuje wyjątkowym czarem. Zamiast wracać do Krasnobrodu znaną sobie drogą, postanawiamy przedzierać się na przełaj. Lasami i polami, jak Cyganie. Posuwamy się wzdłuż starego pałacowego parku, gdy nagle nadjeżdża dwóch wesołych chłopów. Jeden ma poważne braki w uzębieniu. Woń bimbru unosi się w powietrzu. Do traktora przyczepiona jest klatka, w której zazwyczaj wożą świnki.
– A gdzie wy – pyta nas jeden z chłopów, ten mniej pijany, kierowca traktora.
– Do Krasnobrodu – odpowiadam.
– A to daleko, wsiadajcie – mówi do nas chłop i po chwili siedzimy w przyczepce.
Okazuje się, że trafiliśmy na mistrza świata w szybkiej jeździe traktorem z przyczepką na świnie! Rzuca nas po piaszczystej drodze we wszystkie strony. Musimy się mocno trzymać, żeby nie wypaść z rozklekotanej przyczepki.
– Panowie, wolniej trochę. Ona jest z Ameryki i trochę się boi.
Szczerbaty chłop zwalnia nieco, a ten drugi, mocno nietrzeźwy odwraca się i mówi:
– Łan, tu, fri, pryty łoman!
Ronda jest zachwycona, że zasięg jej rodzimego języka zatoczył ogromny krąg i objął przysiółki nad Tanwią w dalekim kraju na wschodzie Europy. Wreszcie dojeżdżamy do wioski, gdzie stoi wiele drewnianych chat. Nie wiem czy to Rybnica, czy Koszele. Prowadzą nas do sklepu, który jest zamknięty, ale po chwili właścicielka otwiera i częstuje piwem i wódką. Takich gości to oni we wsi dawno nie mieli! Z Ameryki. O Jezusie Nazareński! Zbiega się pół wsi, żeby zobaczyć na żywo Amerykankę. Pijemy z nimi chwilę i idziemy dalej w kierunku Ciotuszy Starej. Tam, po ciemku już, wskakujemy na przyczepę traktora załadowanego piaskiem i leżąc na wznak, wpatrujemy się w gwiazdy. Ciepłe letnie powietrze smaga nas po twarzy, wódka wypita w wiosce wyparowuje powoli, ale jej resztki płyną nam w żyłach, dodając magii temu wieczorowi. Zeskakujemy z przyczepy, kiedy traktor skręca w leśny dukt, i dalej na piechotę dochodzimy do Tomaszowa Lubelskiego. Nadchodzi nawałnica, ale w mgnieniu oka znajduję taksówkę i wydaję na nią wszystkie swoje spływowe pieniądze, żeby dojechać do Krasnobrodu.
Nazajutrz zaczyna się spływ. Wieprz w Krasnobrodzie jest płytki i wąski. Krzaki, most, kładka. Często musimy łódź przenosić lądem, bo przez dziką, gęsto zarośniętą krzakami rzekę nie da się przebić. Dzieciaki wiejskie kibicują nam na brzegach.
– Co to za wioska? – pytam ich.
– Bondyrz – odpowiadają.
Mijają godziny, a my z mozołem płyniemy naprzód. Kilka godzin później pytam starszą kobietę w chustce, gdzie jesteśmy.
– To Bondyrz – z uśmiechem mówi staruszka.
Czyżbyśmy wpadli w jakieś zapętlenie czasu i przestrzeni? Czy to może najdłuższa wioska w Polsce. Nie chce się wierzyć, że nie możemy z Bondyrza wypłynąć. Może ta wioska jest przeklęta? Kolejna kładka nie pozwala na przepłynięcie czteroosobowej kanadyjce. Muszę wejść do wody i przepychać ją, najpierw ordynując załodze przejście na dziób, aby zwiększyć zanurzenie, a kiedy dziób jest już po drugiej stronie kładki, wszyscy udają się na rufę. Wreszcie łódź przechodzi pod kładką. Wyczerpani docieramy do miejsca, gdzie rozciąga się piękna łąka. Udaję się po wodę do najbliższego gospodarstwa. Ludzie na wschodzie są niezwykle serdeczni, dadzą jajek, a czasem i wiadro mleka za darmo. Pytam ich, co to za wioska.
– A to Bondyrz, panie – odpowiadają.
Lato 1996 roku, San
W 1996 roku płyniemy Sanem z Leska do Jarosławia. Przed wyprawą na Podkarpacie naprawiamy kanadyjki na Śmieszku. Przychodzi Roksana, która ze swoimi loczkami, pięknym uśmiechem i kolczykiem w nosie ma opinię szalonej dziewczyny. Na spływie Kwisą była dziewczyną Marka Sikory, ale chyba nie trwało to długo.
– Maciek, jak chcesz, to mogę być twoją dziewczyną na spływie – mówi na wstępie.
Ręce mam białe od farby zdartej papierem ściernym. Patrzę na nią osłupiały.
– No nie wiem, zaskoczyłaś mnie trochę. Muszę pomyśleć – odpowiadam.
– Dobra, jak chcesz – rzuca Roksana i już jej nie ma.
Do Leska docieramy pod wieczór. Na lawecie wieziemy nasze kanadyjki. Akurat w miasteczku koncertuje świetny żorski zespół Carrantouhill grający muzykę irlandzką.
Drugiego lub trzeciego dnia dopływamy do Dynowa. Brzegi Sanu są w tym miejscu nieprzystępne, a grupa spływająca chce odpocząć. Postanawiamy się rozbić na lewym brzegu rzeki. Zwykle chodzimy pytać o zgodę nawet do daleko położonych gospodarstw, ale tym razem jesteśmy zdesperowani, żeby rozbić obóz, bo robi się późno, a od czterech godzin nie natknęliśmy się na odpowiednie miejsce do obozowania. Cały majdan jest już wyładowany, kiedy nagle zza pagórka wyłania się chłop w gumiakach z kosą. Za nim drugi głupkowato wyglądający z widłami.
– A co to jest? – krzyczy ten z kosą. – Ja do miasta na latowanie nie przyjeżdżam. Wynocha, i to zaraz!
– Zabierać tą swoją dziadowiznę! – wtóruje mu ten z widłami.
Na początku postanawiam dać im odpór. Mam nóż do nurkowania przyczepiony do łydki i kapelusz skauta szwajcarskiego.
– Ale zgodnie z prawem wodnym możemy się rozbić w odległości dziesięciu metrów od rzeki – zmyślam na poczekaniu.
– Ja ci dam dziesięć metrów, chamie jeden – krzyczy chłop z widłami, a ten z kosą zbliża się na niebezpieczną odległość.
Józek Koczar, komendant tego spływu, podchodzi do mnie i prosi, żebym nie eskalował konfliktu, bo dobrze wie, że zaraz zagra mi w żyłach góralska krew i wtedy nic mnie nie powstrzyma. Komendanta należy słuchać.
– Dobra – krzyczy Józek do spływu – zabierać swoją dziadowiznę z pola tego pana. Odpływamy.
Robi się małe zbiegowisko. Dzieciaki z wioski przybiegają zobaczyć, jak skończy się awantura. Chłop z kosą znika, ten drugi z widłami też. Mówię do dzieciaków:
– Możecie mi powiedzieć, jak się nazywa ten chłop, co nas wygonił?
– To Maniek Bobola – krzyczą niemal chórem dzieci.
– A ten drugi? – pytam.
– Ten drugi to Sochacki – odpowiadają.
– To teraz zróbcie tak. Idźcie do żony Mańka Boboli i powiedzcie jej, że gdyby nas ugościł, jak każe staropolski zwyczaj, to byśmy mu zostawili tyle złota, ile by mu się zmieściło w gumiakach.
Spływ zwija się ze śmiechu, a dzieciaki znikają za pagórkiem w wyścigu do żony Mańka Boboli. Wieczorem przy ognisku układamy piosenkę o Mańku Boboli na melodię tradycyjną, którą po dziś dzień śpiewamy przy okazji coraz rzadszych już spotkań.
Ma Anglia Churchilla, ma Rosja Stalina,
generał Franco w Hiszpanii żył.
A kto dziś pamięta Mańka Bobolę?
To chłop galicyjski, co nas przegonił!
Naszym ulubionym zajęciem na tym spływie jest zwiedzanie opuszczonych cerkwi, wdrapywanie się na dzwonnice, picie piwa i jedzenie swojskiej kiełbasy, która na Podkarpaciu smakuje nam nadzwyczajnie. Gdzieś w połowie spływu pośród sielskich krajobrazów dopływamy do Dubiecka. Rozkładamy się obozem w pobliżu rozległego pastwiska na prawym brzegu Sanu i znudzeni spływaniem rzeki, która nie nastręczała żadnych technicznych trudności, postanawiamy zagrać w piłkę. To też nas szybko nudzi. I wtedy wpadam na genialny pomysł.
– Zróbmy tu Falkirk! – proponuję kolegom.
– Ale jaki, kurde, Falkirk? Jak w Walecznym sercu? – pyta Józek Koczar.
– Nie, lepszy. Was jest trzech i nas trzech. Każdy nabiera krowi placek na pagaj, na dany sygnał szarżujemy i obrzucamy się gównem. Co wy na to? – pytam.
Wokół twarze pełne aprobaty. Cały spływ ma niezły ubaw, a my, ostatni popaprańcy, kończymy wojnę w sinych wodach Sanu, próbując zmyć z siebie ślady niedawno stoczonej walki.