Читать книгу Szuje, mątwy i straceńcy - Maciej Żytowiecki - Страница 4
Powrót do służby 1.
ОглавлениеCzerwone klosze lamp zatańczyły pijanego walca trącone podmuchem wiatru, który wkradł się przez otwarte drzwi. Żarówki zapłonęły jaśniej, sycąc kolorem ukryte pod kapeluszem ogniste włosy kobiety, żeby nagle przygasnąć, topiąc salę w półmroku.
Stanęła w wejściu, jakby kogoś szukała. Pomyślałem, że to tylko poza – chciała, żebyśmy wszyscy dokładnie ją obejrzeli. Wysoką, smukłą i piękną, o kształtach, jakich nie skryje nawet ten luźny płaszcz. Ociekała seksem. Alabastrowa skóra sprawiała, że wyglądała jak zjawa.
Chwila nie trwała długo. Jakaś ćma barowa przyfrunęła skuszona blaskiem bogini. Ledwie zauważalne poruszenie wydętych pogardą ust starczyło, żeby pijaczek wycofał się do swojej szklaneczki. Szansa na moment chwały przeminęła i powrócił do siebie, na dno.
Spostrzegła, że się gapię – siedziałem w pasiaku utworzonym z cieni żaluzji, ale przejeżdżający ulicą Ford T skąpał moją gębę światłem reflektorów. Nigdy nie uciekam wzrokiem, czekam, aż inni to zrobią, ale w tamtej chwili coś kazało mi spojrzeć na kieliszek absyntu, który grzałem w dłoniach. W alkoholowej toni ujrzałem odbicie krzywej facjaty.
– Pocałuj mnie zielonymi ustami – szepnąłem do Zielonej Wróżki.
Szum ubrania ostrzegł, że ktoś usiadł naprzeciw, słysząc moją cichą prośbę. Wiedziałem, że to będzie ona, rudowłosa. Nie musiałem podnosić głowy.
– Łyżka na kamieniach.
Uniosłem brew, wreszcie skupiając się na jej twarzy. Była jak perła, zdawała się promieniować wewnętrznym blaskiem, który zamieniał tę podłą budę w najpiękniejsze miejsce na ziemi.
– Nie rozumiem.
– Whisky z lodem, podwójną od razu. Po co marnować czas – powiedziała, obserwując mnie zza tych długich, gęstych rzęs.
Wstałem, wzdychając ciężko. Moje kości nie były już tak mocne jak kiedyś. Czasem miałem wrażenie, że ledwo unoszą rosnący ciężar ciała, bo każdego ranka karmiły mnie bólem, który ugasić mogła tylko ciężka garść piguł.
Stanąłem przy barze, czekając, aż Samuel skończy nalewać piwo facetowi, który z trudem dostrzegał jeszcze kufel.
– Co będzie, Ezra? – zapytał.
– Lód ze szkocką na trzy palce.
– Dobra – potwierdził Murzyn. Poprawił na głowie zniszczony beret, który nosił niezmiennie, od kiedy zaczął łysieć. – Nie wypijesz swojej Wróżki?
– Myślę o tym.
– Dobrze dla ciebie. Pomyśl. – Postawił otuloną białą chusteczką szklankę na barze, a ja w zamian rzuciłem srebrnego dolara. – Nie obraź się, ale wolałbym cię już tu nie oglądać.
– Nie tylko ty, Sam. Nie tylko ty.
Rozpięła płaszcz. Zdjęła kapelusz i położyła go na stole obok mojej wysłużonej Fedory. Rude loki rozpełzły się jak płomienie.
– Widziałam pana przed wejściem do klubu...
– Ezra, mów mi Ezra. Wszyscy tak robią.
– Byłeś w klubie.
– Nie dosłyszałem twojego imienia.
– Delila – rzuciła prędko. Ledwie zrozumiałem. – Widziałam, że byłeś na spotkaniu tych żałosnych pijaków.
– Przyprowadził mnie tam przyjaciel.
– A teraz jesteś tutaj. W barze.
– Do baru przyszedłem sam. A ty?
– Ja?
– Masz jakiś interes, czy jestem tak piękny, że nie mogłaś się oprzeć?
– Masz coś w sobie.
– Wątpię, żebym był dość dobrą partią dla takiej kobiety.
Odsunęła się, rozsiadając wygodnie. Sięgnęła do kieszeni świetnie skrojonej marynarki i wyciągnęła elegancką papierośnicę zdobioną delikatnymi rytami. W środku – ułożone w rządku wąskie damskie papierosy. Poczęstowała mnie, a ja z chęcią zapaliłem, zadowolony, że mogę wreszcie spróbować czegoś lepszego od mieszanki sprzedawanej przez cyganów z Brudnego Mostu. Wydęcie purpurowych ust było jedynym komentarzem do braku manier, którym się popisałem. Użyła własnej zapalniczki.
– Jesteś silnym mężczyzną – mówiła, strzepując popiół. – Dzisiaj nie ma wielu takich.
Co rano oglądałem w lustrze własną gębę. Wyglądała jak wyciosana z drewna ręką czeladnika. Grube, twarde, kanciaste rysy i krótkie siwe włosy. Kiedy szedłem zaprawiony ulicą, porządni ludzie zawsze przechodzili na drugą stronę. Bez płacenia miewałem kobiety tylko z litości albo kiedy czegoś potrzebowały.
Byłem za stary na złudzenia.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Co byś powiedział, gdybym sprawiła, że przestaniesz pić? – odpowiedziała pytaniem. Pytaniem nie na miejscu.
– Wolę forsę.
– Nie lubisz przyjmować pomocy. – Koła dymu układały się nad naszymi głowami jak paciorki różańca. – Siedzisz w tym samym miejscu od dłuższego czasu. Oglądasz kielich absyntu, obok leży łyżka, cukiernica... Nie mieszasz. Nie pijesz.
– Piję, kiedy mam ochotę na picie.
– I czekasz, aż cię najdzie? Aż nie będziesz się mógł powstrzymać?
– Czego ty właściwie chcesz? – Zgasiłem papierosa. Zza pazuchy wyciągnąłem paczkę wykałaczek. Ratująca życie sztuczka, kiedy mam ochotę zapalić kolejnego, ale muszę oszczędzać mieszankę, bo nie wiem, kiedy stać mnie będzie na nową partię.
– Proszę. – Czytała mi w myślach. Poczęstowała następnym eleganckim papierosem, zanim zdążyłem wetknąć wykałaczkę w kącik ust. – Znam cię, Ezra. Potrzebuję właśnie kogoś takiego.
– Na co komu stary pijak?
– Ezra... Zamknij się na chwilę, dobrze? – Uniosłem ręce w geście poddania. Kobieta, która potrafi podnieść głos na kogoś takiego jak ja, musi zyskać szacunek. – Jak powiedziałam, znam cię. Wiem wszystko o twoim problemie.
Spojrzała wymownie na stojący przede mną kielich.
– Wystarczy mieć dobre oko. – Wzruszyłem ramionami. – I za dużo wolnego czasu.
– Miałeś się zamknąć, chyba to ustaliliśmy?
Wyszczerzyłem zęby.
– Grzeczny chłopczyk. – Posłała mi czarujący uśmiech.
Złapałem za łyżeczkę – pamiątkę z dawnych, lepszych czasów, kiedy jeszcze dla wielu ludzi cokolwiek znaczyłem. Zdjąłem nakrywkę z cukierniczki i nagarnąłem płaską porcję, następnie zamoczyłem łyżeczkę w absyncie i zapaliłem, by móc podziwiać, jak niebieski płomień ogarnia słodycz.
– Zielona Wróżka sprowadziła cię na dno, ale dalej nie potrafisz jej odmówić.
– W każdej bajce musi być wróżka. A moja świetnie całuje.
– Do klubu, na spotkanie grupy przyprowadził cię przyjaciel. Gliniarz, twój dawny partner. Zaprowadził pod wejście i przypilnował, żebyś zamknął za sobą drzwi. Ale ty uciekłeś. Nie umiałeś usiedzieć, kiedy kolejny frajer wędrował do mównicy, żeby opowiedzieć o swoim problemie. Skręcało ci flaki, gdy słuchałeś tych słabeuszy, potrzebujących wsparcia, nieumiejących poradzić sobie w pojedynkę z bólem.
Mocno zamieszałem łyżeczką w kielichu, a potem uniosłem go w górę, pozwalając, żeby światło lamp zanurzyło się w mętnym płynie. Karmel błyszczał jak diamenty.
– Dobrze mieć wielbicielkę.
– Uciekłeś tylnym wyjściem i przyszedłeś tutaj. Do baru, żeby znowu się napić.
– Ta. – Pociągnąłem solidny łyk. Gorąco rozlało się po moim ciele i poczułem, jak znika napięcie mięśni, wraca spokój. – Zdrowie kolejnego przegranego frajera.
– Mogę sprawić, że wszystko odzyskasz.
– Jasne. Jesteś dżinem i spełnisz moje życzenie, jeśli tylko odpowiednio cię potrę.
– Nie ma dżinów. – Uśmiechnęła się delikatnie, prawie niezauważalnie. Jej dłoń powędrowała ku mojej, zamknęła się na niej. – Jestem za to ja.
Coś sprawiło, że spojrzałem na kielich. We wnętrzu zamiast absyntu wiły się niewielkie, zielone węże. Jeden zaczął wspinać się ku brzegowi pucharu. Cofnąłem rękę.
– Mogę sprawić, że przestaniesz pić. Bez próśb i poniżenia, wystarczy jedna drobna przysługa, a będziesz wolny. Wrócisz do pracy.
– Nie wierzę.
– W magię? Przecież sam masz odrobinę talentu.
– Skąd...?
Położyła palec na papierośnicy. Pomalowany krwisto paznokieć zalśnił na chwilę światłem, a Delila przesunęła nim powoli wzdłuż metalowej powierzchni. Wysunęła drugą papierośnicę z pierwszej, jakby wyciągała kartę z talii. Stworzyła idealną kopię oryginału.
– Jak w waszej księdze. – Oblizała usta. – Rozmnożył ryby.
Otworzyłem papierośnicę z cichym trzaskiem. Wewnątrz brakowało nawet trzech papierosów, które zdążyliśmy spalić. Kanciaste znaki, układające się w mozaikę nie różniły się od tych zdobiących oryginalne pudełko.
– To prezent, żebyś uwierzył.
Wyciągnąłem jednego i zapaliłem na próbę. Ten sam jedwabisty smak.
– Stać mnie na dużo więcej – oświadczyła. Położyła na stole pękatą kopertę z szarego papieru. – W środku znajdziesz pieniądze. To zaliczka.
– Drugie tyle po wypełnieniu zadania? – zakpiłem.
– Tak. – Była śmiertelnie poważna. Jej szmaragdowe oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. – W kopercie jest zdjęcie pewnego mężczyzny. Starca. Barnaby. Znajdziesz tam też adres i rysunek przedmiotu, który ten człowiek mi ukradł.
– Za takie rzeczy ludzie idą do więzienia.
– Tylko jeśli ich złapią, a nie widzę tutaj żadnych gliniarzy. – Rozejrzała się, jakby rzeczywiście jeden z moich dawnych kolegów miał wychylić się zza żaluzji albo wyskoczyć zza baru. – Jesteś za to ty, Ezra.
– Jestem detektywem. Nie oprychem do wynajęcia.
– Czy to jakaś różnica? – Uśmiechnęła się kącikami ust, oczy pozostały zimne. – Nie w tym mieście, nie w tych czasach.
Dopiłem absynt, który znów stał się alkoholem. Ułożyłem dłonie na blacie stołu. Nie drżały jak wcześniej.
– Jak cię znajdę? – zapytałem wreszcie.
– To ja znajdę ciebie.