Читать книгу Szuje, mątwy i straceńcy - Maciej Żytowiecki - Страница 5

2.

Оглавление

Trzeciego dnia znałem każdy element budynku po drugiej stronie ulicy. Pamiętałem każdą z desek, którymi zabito okna na parterze, pamiętałem ułożenie zasłon w oknach na pierwszym piętrze. Kiedy zamknąłem oczy, widziałem krzywe mordy gargulców przycupniętych na dachu, łypiących smutno na mnie i na przechodniów. Lśniący, czerwony słup ogłoszeniowy z rozsypującą się padliną budynku, przed którą został ustawiony, tworzyły przedziwną parę. Wyglądało to jak plakat burdelowego artysty, chcącego wyeksponować zachwalaną dziwkę. Coś nowego i zadbanego z czymś starym i brzydkim. Takie rzeczy po prostu do siebie nie pasują. Obok stał jeszcze kiosk z gazetami, dalej mały sklepik z żarciem. I to wszystko.

Trzeciego dnia znałem na pamięć cały brudny pejzaż, który stał się moim domem, lecz nadal musiałem czekać na okazję.

Stary Barnaba prawie nie wychodził z domu.

Widziałem go dwa razy, kiedy zszedł na dół do stoiska z prasą. Szedł oparty na dwóch kulach, a te wyginały się pod jego ciężarem, jakby miały zaraz pęknąć. Nogi obudowane metalowymi szynami postukiwały przy każdym kroku. Był wysoki i chudy, i pomyślałem, że pierwszy lepszy podmuch wiatru go zabije. Złamie jak patyk.

Policzyłem, jak długo zajmuje mu powrót. Nie dość długo. Jego mieszkanie zajmowało całe najwyższe piętro budynku. Prawie dwieście metrów kwadratowych – za dużo, żeby podczas nieobecności starca znaleźć przedmiot, którego potrzebowała Delila.

Minął kolejny dzień, potem następny... Dzieliłem je pomiędzy pobliski diner a pokój, który wynająłem w zapchlonym motelu naprzeciw domu Barnaby, między obserwację a krótkie sny przepełnione koszmarami o krwi i monstrum z metalowymi skrzydłami. To chyba sumienie mnie gryzło, bo wcześniej nie męczyły mnie koszmary. Zwykle zamykałem oczy, a potem otwierałem je kilka godzin później – wypoczęty.

Sumienie... Jednak je posiadałem. Wielu by się zdziwiło.

Jadłem porządnie i ograniczałem absynt na tyle, żeby w każdej chwili być gotowy do akcji. Paliłem damskie papierosy, prezent od Dalii – etui w magiczny sposób napełniało się, kiedy kończyłem ostatniego. Prawdziwa magia, coś równie rzadkiego jak czarna perła albo miłość. Coś, o czym się słyszy, ale w co się nie wierzy.

Piątego dnia nie wyszedł po gazetę. Nastała noc, a ja musiałem podjąć decyzję. Czekać czy może spróbować już teraz? I włamać się, licząc, że stary kopnął w kalendarz? W końcu nie wyglądało na to, że wiele mu potrzeba.

Założyłem ubranie robocze – czarne spodnie i znoszony sweter z grubej wełny. Naciągnąłem rękawice z czarnej skóry, które nazbyt często używane odbarwiły się na czerwono i wytarły na knykciach. Kapelusz zamieniłem na kominiarkę. Za pasek schowałem krótką, giętką pałkę, która została mi po pracy w policji, oraz wysłużony rewolwer z przetrąconym celownikiem. Jakoś nigdy nie miałem dość zaparcia, żeby go zreperować.

Pochylony, przemknąłem ulicą do zamkniętego nocą stoiska z gazetami. Zaczaiłem się pod daszkiem, spoglądając w okna na piętrze. Były ciemne.

Wszedłem do środka. Skoncentrowałem się i wyczarowałem nad głową niewielki płomyk, mający oświetlać drogę. Moja skromna umiejętność, którą odkryłem w dniu Rudego Śniegu. Przydatna, ale nie dość dobra, żeby zmienić życie na lepsze. Co najwyżej niezła sztuczka na przyjęcia, żeby przygruchać podpitą damę, która nie ma czym podpalić cygaretki.

Wcześniej zdołałem już zakraść się na parter. Zajrzałem tu na kilka chwil, ale to wystarczyło, żeby zapamiętać rozmieszczenie pokoi i schodów; dlatego teraz kroczyłem pewnie, gotów w każdej chwili zdusić ognik w dłoni. Wchodziłem na górę, nadstawiając uszu.

Było cicho, zbyt cicho jak na mój gust. Stare schody, pomimo że wyglądały, jakby zaraz miały się rozpaść, nie wydawały dźwięku, nawet nie wzdychały pod moim ciężarem. Na poręczach pod palcami wyczuwałem sypki nalot.

Kurz – zauważyłem, przysuwając rękawiczkę do światła.

Wnętrze budynku sprawiało wrażenie przeznaczonego do rozbiórki.

Dlaczego jest tak cicho? – zastanawiałam się wciąż.

Dom powinien trzeszczeć, schody skrzypieć, drewno odkształcać się pod ciężarem milionów kroków, które latami stawiali tutaj ludzie. Dłoń odruchowo powędrowała ku rękojeści broni, jednak szybko zmieniłem zdanie. Po co ryzykować? Przecież w tym domu nie przebywał nikt poza starcem. Wyciągnąłem zza paska gumową pałkę.

Na piętrze było równie cicho. Przytłumiłem płomyk na tyle, na ile się dało, żeby nie zgasł – przypominał teraz świetlika fruwającego wokół mojej głowy. Cienie zgęstniały, jakby tysiące mrocznych postaci czekało na dogodną chwilę, żeby rzucić mi się do gardła. Prawie czułem ich mroźne szpony wyciągające się po moją duszę.

Spokojnie, Ezra.

Stąpałem ostrożnie, starając się nie hałasować, chociaż myślę, że równie dobrze mógłbym tupać i skakać, a niewiele by to zmieniło. Podłoga nie skrzypiała, odgłos moich kroków nie niósł się po pustym korytarzu, jak powinien.

Pomyślałem, że podobnie cicho bywa, kiedy ma się stać coś złego. Chwilę przed tym, jak wpadłem w poślizg i uderzyłem w tamtą kobietę, też było podobnie – nie mogłem już nic zrobić, pędziłem wprost na nią, w świetle reflektorów widziałem jej przerażoną twarz... Wówczas również dźwięki zniekształciły się, jakbym zanurkował pod wodę, a potem po prostu znikły. Nastała cisza. Cichutko jak w tym starym domu.

Drzwi wyłoniły się z ciemności. Jeżeli rozłożenie pomieszczeń było podobne do tego na parterze, to za nimi czekało na mnie mieszkanie Barnaby; pewnie już zimnego trupa. Obrabianie nieboszczyków niosło znacznie mniejszy ładunek ryzyka niż krojenie spitych frajerów w zaplutych, zarzyganych knajpach albo wyciąganie kasy od neptków dość głupich, żeby zaciągać pożyczki u bukmacherów z powiązaniami – pomyślałem dla pocieszenia. Tutaj przynajmniej marne były szanse, żebym natknął się na dawnych kolegów z pracy.

Nisko upadłem. Robienie zdjęć niewiernym mężom, wymuszenia, pobicia, a teraz włam do domu jakiegoś dziadka...

Nacisnąłem ostrożnie klamkę, przygotowany na skrzypnięcie albo na stuknięcie zapadki zamka. Nic podobnego, drzwi ustąpiły prawie bezgłośnie.

Gdybym wierzył w duchy, z pewnością do tej pory wybiegłbym stamtąd z krzykiem. W takich warunkach wyobraźnia potrafi płatać figle. Na szczęście nie należałem do tej bandy ezoterycznych kretynów, którzy zdobywali ostatnimi czasy popularność wśród burżujów. Jako jeden z nielicznych dotkniętych odrobiną talentu magicznego, wiedziałem, że duchy nie istnieją.

Tylko dlaczego włoski na karku stanęły mi dęba?

Pieprzyć to. Postanowiłem, że zaryzykuję i podkręciłem moje magiczne światełko na tyle, na ile starczyło sił.

Biała fala mojego prywatnego światła rozlała się po pomieszczeniu. Mocniej złapałem gumową pałkę, stanąłem w rozkroku, pochylony, przygotowany na ewentualny napad. Na atak starca poruszającego się o kulach.

– Gówno – powiedziałem odrobinę głośniej, niż zamierzałem.

Pomieszczenie było puste. Cienie uciekające przez moim płomykiem nie miały się gdzie skryć. Barnaba nie przywiązywał wagi do wystroju – krzesło stojące pośrodku było jedynym meblem. Na przeciwległej ścianie dojrzałem kolejne drzwi i już szedłem w ich stronę, kiedy moją uwagę przykuło coś dziwnego. Przykucnąłem przy krześle, metalowym i bardzo solidnym. Pośliniłem czubek palca, po czym przeciągnąłem nim po poręczy. Krew – potwierdziłem, czując pod językiem znajomy, cierpki smak.

Schowałem pałkę za pasek, zamiast niej wyciągnąłem rewolwer. Kogoś niedawno przywiązano do tego krzesła, być może starego Barnabę. Może ludzie, którzy go złapali, wciąż jeszcze znajdowali się w budynku, chociaż nie wiem, jak mogli dostać się do środka niepostrzeżenie.

Dlaczego było tak cicho? Jak tamtej nocy, kiedy miałem wypadek – czyżby świat chciał mi coś powiedzieć?

Odciągnąłem kurek gnata i gwałtownie otworzyłem kolejne drzwi, uznając, że czas podchodów minął. Jeżeli napastnicy byli wystarczająco ostrożni, to z pewnością już wiedzieli o mojej obecności.

Natychmiast przykucnąłem, chowając się za ścianą, skąd wychynąłem ostrożnie dopiero po dłuższej chwili. Lata szkolenia w Akademii, szmat czasu spędzony na ulicy... Nic nie mogło zabić wyuczonych odruchów. Nie nauczysz starego psa nowych sztuczek. Zostanie tym samym psem, nawet jeśli wypieprzysz go z domu.

Nie płaciła mi za to, ale zamierzałem uratować Barnabę, o ile jeszcze żył.

Kolejny pokój był pusty. Stara szafa stęknęła, kiedy padł na nią mój wzrok. Westchnąłem z ulgą – wreszcie dom wydał jakiś dźwięk.

Nie miałem dokąd iść. Według moich obliczeń powinno być jeszcze jedno pomieszczenie, jednak wokół widziałem tylko gołe ściany. Żadnego wejścia, ukrytej skrytki... Nic. Szafa i kanapa, to wszystko.

Cholera. Spaprałem prostą robotę.

Usiadłem zrezygnowany na kanapie. Była twarda. Chociaż rozłaziła się w oczach, pruła i sypała, chociaż trzymała się w kupie na słowo honoru – była twarda. Coś wsadzono do środka. Otworzyłem mebel, kierując rewolwer na schowek... I zamarłem. Mój ognik rozbłysnął, jakby odpowiadając na zaskoczenie.

W środku leżała dziewczyna. Naga jak po urodzeniu.

Kucnąłem, przykładając stary zegarek do jej ust i pilnując jednocześnie, żeby płomień nie przypalił mebla. Z pewnością była martwa, jednak jeżeli czegoś mnie nauczyło kilkanaście lat pracy w policji, to ostrożności – zawsze lepiej się upewnić. Dłonie miała skrępowane. Powrozy werżnęły się tak głęboko, że prawie zrosły ze skórą. Poruszyłem więzy czubkiem lufy, ale nawet nie drgnęły.

Odgarnąłem włosy dziewczyny. Widziałem ją wcześniej. Chodziła na spotkania grupy pomocy, na które i ja uczęszczałem. Była alkoholiczką i była brzydka, naprawdę brzydka. Jeśli ktoś ją wziął, zanim została zamordowana, sam musiał być pijany w sztok.

Co do diabła?

Zauważyłem wypalony pomiędzy drobnymi piersiami symbol krzyża w okręgu. Ktoś przysmażył dziewczynę, kiedy jeszcze żyła, a ja wiedziałem nawet, czego użył do tego celu. Dość długo wpatrywałem się w rysunek przedmiotu, który miałem odzyskać dla Delili, żeby nabrać pewności.

Światełko zamrugało. Dochodziłem do limitu swoich żałosnych możliwości – chociaż byłem jednym z niewielu posiadających czarodziejskie umiejętności, mógłbym się założyć, że w całym mieście nie ma nikogo, kto potrafiłby z nimi zrobić tak mało jak ja.

Postanowiłem, że sprawdzę jeszcze szafę i wynoszę się. Przygotowałem rewolwer, złapałem za drzwi mebla...

Nagle poczułem napór. Oba skrzydła otworzyły się z trzaskiem, niemalże wypadając z zawiasów, a ja upadłem do tyłu. Poczułem ostry ból w plecach, trafiłem w jakąś wystającą z podłogi deskę. Uniosłem broń, której jakimś cudem nie wypuściłem z dłoni. Zdążyłem wypalić, kiedy dwóch drabów, skrytych dotychczas we wnętrzu mebla, skoczyło na mnie. Pocisk nie zrobił na nich wrażenia.

Szarpałem się, ale byli zbyt ciężcy, a ja nie miałem dość miejsca, żeby porządnie uderzyć. Czekałem na chłodny pocałunek noża, kiedy zrozumiałem, że nie oddychają. Uspokojony, jakoś wydostałem się spod trupów i wstałem, stękając z bólu. Tym razem mężczyźni. Obaj nadzy, obaj z takimi samymi znakami wypalonymi na klatce piersiowej.

Coś stuknęło!

Odwróciłem się...

Staruch zawył i ruszył na mnie. Wyglądał jak opętaniec. Napchany wścieklizną po uszy. Dopiero uwolniony z łańcuchów, stęskniony, żeby wrazić żółte, połamane zębiska w mięso. Wymachiwał kulami przyczepionymi do rąk, jakby to była broń. Jego połamane nogi stękały i chrobotały przy każdym kroku, a szyny i pasy, które trzymały to wszystko w kupie, natężały się, jakby zaraz miały pęknąć.

Uchyliłem się w ostatniej chwili – jedna ze szwedek świsnęła mi nad głową. Trafiła w płomyk, rozbijając go na dziesiątki małych iskier. Resztki magicznego światła rozsypane po pokoju zaczęły przygasać. Ciemność opadała grubym kocem.

Kula zaświszczała ponownie. Poleciałem na ścianę jak szmaciana lala. Uniosłem się z trudem. Dosłyszałem klekot szyn pędzącego na mnie potwora...

I wystrzeliłem.

W rozbłysku dostrzegłem zniekształconą gębę Barnaby – wypisana na niej wściekłość nie pozostawiała złudzeń. Colt zagrzmiał jeszcze trzykrotnie, nim nastała ciemność.

Oddychałem ciężko. Mój oddech był jedynym dźwiękiem. Wiedziałem, że mam jeszcze jeden nabój w rewolwerze, nie musiałem liczyć. Byłem za starym lisem, żeby popełnić błąd i pozbyć się wszystkich. Nigdy tego nie robiliśmy. Naciskaj tylko pięć razy, aż nie upewnisz się, że jesteś bezpieczny. Trzymaj ostatni nabój do chwili, kiedy zaczniesz przeładowywać. Słowa sierżanta zostały w mojej głowie, chociaż on sam dawno wąchał kwiatki od spodu.

Leżałem długo.

Zaczynało jaśnieć. Pomyślałem, że straciłem rachubę czasu i słońce już wstaje... Pomyliłem się. Stara kanapa płonęła. Widocznie jeden z ogników zawinił.

W blasku rosnących płomieni zobaczyłem, że Barnaba wstaje. Ciężko wspierał się na szczudłach, toczył wściekle krwawą pianę. Jego czarne oczy popatrywały wokół, jakby dopiero się obudził.

Wstałem ciężko. Uniosłem rewolwer, celując prosto w czerep maniaka. Dłoń mi drżała – nie bałem się, po prostu brakowało mi siły. Mięśnie pulsowały rytmicznie, poobijane kości zgrzytliwe im przygrywały.

– Chodź tu, kutasie – wycedziłem.

Warknął. Nie odpowiedział, ale warknął jak zwierzę. I rzucił się na mnie. Znów pędził na tych połamanych kulasach, podobny do śmiertelnie ranionego zwierzęcia. Dzikiego psa albo postrzelonej hieny. Pomyślałem, że tak jak ja w tamtej chwili, musi czuć się ktoś stojący naprzeciwko rozpędzonej lokomotywy.

Poczekałem, aż będzie naprawdę blisko i wypaliłem mu w sam środek czoła. Mózg wyleciał z fragmentami czaszki, ale i tak walnął we mnie z rozpędu dość mocno, by nasze ciała wgniotły dziurę w starej ścianie.

Po chwili odrzuciłem truchło starego i stanąłem na miękkich nogach.

Płomienie na kanapie sięgały mi już do pasa. W pomieszczeniu było jasno jak w dzień, dzięki czemu zauważyłem otwarte drzwiczki w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się lita ściana. Uderzenie musiało uruchomić jakąś zapadkę.

W głowie armia grała marsza, ale zacisnąłem zęby i ruszyłem sprawdzić skrytkę. Pośród upchanych jak szproty w puszce trupów odnalazłem to, czego poszukiwałem: żelazny przedmiot długości przedramienia.

Wychodziłem już, kiedy usłyszałem jęk starca. Niewiarygodne, ale Barnaba jeszcze dychał. Stanąłem nad nim, przyglądając się dziurze w czaszce, przez którą wyrwałem mu kawał mózgu. Ogień rósł i mogłem go zostawić... Po tym, co zrobił tym ludziom, na pewno na to zasługiwał.

Nie byłem jednak potworem.

Zważyłem w dłoni ciężki przedmiot, który zniszczył życie szalonego starucha i pomyślałem o tamtej brzydkiej dziewczynie z grupy pomocy... Uniosłem żelastwo nad głowę. Uderzyłem. Później znowu. I raz jeszcze, aż stary przestał oddychać. Aż przestał wreszcie charczeć.

Musiałem się napić.

Szuje, mątwy i straceńcy

Подняться наверх