Читать книгу Szuje, mątwy i straceńcy - Maciej Żytowiecki - Страница 6
3.
ОглавлениеJakiś stukot przywołał mnie do rzeczywistości. Przez półprzymknięte, polepione śpiochami oczy dojrzałem butelkę absyntu turlającą się pod stół. Butelka łapała wpadające przez nieszczelne żaluzje promienie słoneczne, nasycała je własną barwą, żeby rozrzucić wokół zielone plamy światła.
Naciągnąłem na głowę koc, ale to nie uchroniło mnie przed natarczywym pukaniem – komuś bardzo zależało, żeby zobaczyć zapitą gębę Ezry. Ignorując ból, który od walki ze starym Barnabą wciąż nie opuścił mojego zużytego ciała, sięgnąłem pod poduszkę, szukając rewolweru. Namacałem znajomy kształt i wycelowałem w kierunku drzwi, w cień za przymgloną szybą opisaną słowem „oruiB”. Zakląłem. Komory były puste.
Pieprzona nieuwaga i życie na kredyt od jednej szansy do drugiej.
Zwlokłem się z łóżka, stopa zaplątała się w koc i padłem jak długi. Rewolwer wyleciał mi z dłoni.
– Już otwieram. Chwila. – Starałem się cały czas mówić. – Jeżeli to w sprawie tego żółtka z naprzeciwka, to nie miałem zamiaru łamać mu ręki. To był wypadek. Mimo że bękart zasłużył.
Doczołgałem się do płaszcza, zeszłej nocy niechlujnie rzuconego na krzesło, i sięgnąłem do kieszeni. Kilka naboi wypadło na podłogę. Chwyciłem jeden, otworzyłem bęben...
Usłyszałem stuknięcie drzwi. Wycelowałem w tamtą stronę, ale nie domknąłem magazynku rewolweru. Nabój utknął do połowy w komorze, zakleszczony.
– Ezra... – Usłyszałem znajomy głos. W wejściu stał Pollock, mój dawny partner. I ciągle przyjaciel. – Człowieku, jak ty wyglądasz? Co się stało?
– Nic.
– Dlaczego wyszedłeś ze spotkania?
– Spotkania grupy wsparcia – parsknąłem. – Raczej spotkania bandy płaczliwych ciot.
– Wiesz dobrze, że musisz tam chodzić. To jeden z warunków ugody. Sędzina postawiła sprawę jasno.
Zebrałem się z podłogi. Zauważyłem na stoliku kubek z niedopitą kawą, usiadłem i zacząłem sączyć paskudny, zimny napój.
– Ezra, chłopie. Wiesz, za ile sznurków musiałem pociągnąć, żeby cię wydobyć z tego bagna? Dlaczego chcesz to wszystko spieprzyć?
Świętobliwy z niego człowiek, każdemu pomoże, powinien chyba zostać księdzem. Cud prawdziwy, że nadal pracował jako glina.
– Rozmawiałem z prowadzącym. Jest gotów dać ci jeszcze jedną szansę, jeśli przyjdziesz dzisiaj wieczorem na spotkanie.
– Cudownie. Już się nie mogę doczekać.
Przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko.
– Wiesz dobrze, że masz problem. – Na jego przystojnej, jakby wyciętej z plakatu twarzy, odmalowała się troska. Prawie wybuchnąłem śmiechem.
– Chcesz wykonać normę dobrych uczynków na dobę, Pollock?
– Dzisiaj o dwudziestej. Jeżeli nie przyjdziesz, prokurator znowu zacznie się tobą interesować.
– Trzęsę się ze strachu.
Wstał. Widać było, że nie ma ochoty dłużej rozmawiać. Podszedł do drzwi, zatrzymał się na chwilę z ręką na klamce, odwrócony do mnie plecami.
– Na litość boską, Ezra. Wyciągam do ciebie rękę, próbuję pomóc, ale sam nie dam rady. Znamy się tyle lat... To ty wprowadziłeś mnie do pracy, wszystkiego nauczyłeś. Byłeś najlepszym policjantem, jakiego znałem. – Odwrócił się. Nerwowym ruchem poprawił kapelusz. – Przestań obwiniać się za tę dziewczynę, popełniłeś błąd, zdarzył się wypadek... Ale każdy popełnia błędy, to ludzka rzecz.
– Dzięki, od razu czuję się lepiej.
– Alkoholizm to choroba. To potwór.
– Każdy ma swojego potwora.
– Przyjdź na spotkanie, inaczej nie będę mógł ci dłużej pomagać.
– Jakiego ty masz potwora, Pollock? Nosi habit czy może ma gęsie skrzydła i gra na harfie?
– Do zobaczenia o dwudziestej.
– Dzięki za dobre słowo. – Wychodząc, trzasnął drzwiami. – Alleluja.
Mylił się. Nie obwiniałem się za śmierć tamtej dziewczyny, już nie. Emma Tallin, lat dziewiętnaście. Złe miejsce, zła godzina. Miała pecha.
– Po prostu robię to, w czym jestem najlepszy – powiedziałem do pustej przestrzeni i położyłem się spać.
***
Znalazła mnie, jak obiecała.
Słońce skryło się za horyzontem, a ja zdążyłem wyleczyć kaca szklanką dobrze zmrożonej wódki. Dzięki solidnej zaliczce załatwiłem, żeby na nowo puścili prąd do biura, więc mogłem korzystać z lodówki.
Założyłem spodnie i świeżą koszulę. Wyczyściłem spluwę i włożyłem ją za pasek. Ogolony i wreszcie umyty, wyglądałem na tyle dobrze, na ile może wyglądać facet, któremu nos, szczękę oraz chyba każdą kość twarzy złamano w życiu przynajmniej raz.
Dochodziłem do siebie, a wraz z przemijaniem bólu wspomnienie Barnaby zacierało się. Może pięć-sześć lat temu obeszłoby mnie, że go załatwiłem, dzisiaj już nie. Stary zasługiwał na to, co go spotkało. Chociaż, kto wie... Być może, gdyby cała sprawa potoczyła się inaczej, jego trup pomógłby mi odzyskać odznakę? Dorwać mordercę to nie byle co.
Zimno butelki wódki niesionej do stołu, przy którym czekała dziewczyna, przywołało mnie do teraźniejszości.
Delila splotła nogi, jak tylko dama potrafi. Pod pajęczą siateczką pończoch zgrabnie zarysowały się idealnie wyrzeźbione łydki. Siadając, rozpięła guzik garsonki – przypuszczalnie w biurze było za ciepło, bo nie sądziłem, żeby chciała zrobić wrażenie na mnie. Role między nami zostały już ustalone. Nie miałem złudzeń.
– Masz to? – zapytała.
Wskazałem głową łóżko. Mimowolnie zerknąłem na budzik stojący obok niego: do dwudziestej niespełna pół godziny. Jeszcze mógłbym zdążyć na spotkanie.
– Gdzieś się spieszysz?
– Nieszczególnie. Wyglądasz ponętnie.
– Chcesz czegoś spróbować, Ezra? – Uniesieniem brwi zmiękczyła trochę ostrzeżenie zawarte w tonie głosu.
– Skądże, jestem rycerzem w lśniącej zbroi.
– I dobrze dla ciebie.
– To twoje zdanie.
Podszedłem do łóżka i odsunąłem koc. Usłyszałem jej westchnienie, kiedy unosiłem przedmiot. Nie wyglądał specjalnie. Paskudztwo przedstawiało dwa wijące się węże (jak na kaduceuszu), trzymające w pyskach krzyż wpisany w okrąg.
– Pieczęć. – Głos Delili przesycony był ledwie skrywanym podnieceniem.
Położyłem na blacie dziwaczny pręt, którego zdobycie mi zleciła, i usiadłem przy stole. Potrzebowałem rozgrzewającego oddechu wódki w brzuchu, więc nalałem sobie pół szklanki. Delila wypielęgnowaną dłonią powstrzymała mnie od uniesienia naczynia. Jej dotyk dosłownie elektryzował – wzdrygnąłem się, czując, jak prąd przepływa po mojej skórze.
– Nie pij. Coś ci obiecałam, pamiętasz?
– Lekarstwo na mój „problem”? – Delikatnie wyswobodziłem się z uścisku piękności. – Pamiętam. Wolę forsę.
Odchyliła się na krześle, sięgając do stojącej na ziemi torebki. Babka, która mnie niańczyła, zawsze powtarzała, że dama nie kładzie torebki na podłodze, bo wtedy traci pieniądze. Jakimś cudem wspomnienie słów staruszki sprawiło, że poczułem się niepewnie. Byłem spięty i gotowy na to, że Delila wyciągnie z torby broń.
– Proszę – powiedziała, kładąc na blacie kopertę. Jeszcze grubszą od tej, którą dostałem wcześniej. – Zawahałem się, a ona to dostrzegła. – A więc wolałbyś uwolnić się od swojego demona? To warte więcej od całych pieniędzy świata.
Uniosłem w górę szklankę, jakbym miał zamiar wychylić jej zdrowie. We wnętrzu naczynia tańczyły żółte kłosy światła, załamując się na tłustych odciskach moich palców.
– Najpierw porozmawiamy – stwierdziłem. Gdzieś w środku, w bebechach, nadal siedział gliniarz, detektyw. Ciekawski mały gość, który za wszelką cenę musiał poznać prawdę. – Płacisz dużo pieniędzy. Zbyt dużo jak za zwykły pogrzebacz.
Zaśmiała się. Szczerze i perliście. Tak pięknie, że miałem ochotę śmiać się razem z nią. Do diabła, mógłbym słuchać tego śmiechu cały czas. Była naprawdę cudowna, kiedy te wyrzeźbione w marmurze rysy wypełniała radość.
– To pieczęć – oznajmiła, poważniejąc nagle. – Prawdziwa rzadkość, jeden z trzech istniejących egzemplarzy.
– Zauważyłem już, że jesteś w stanie wiele dać, żeby ją zdobyć. Pewnie są tacy, którzy mogliby dać więcej. Tak sobie myślę, że są ludzie gotowi dla tego przedmiotu zabić – wtrąciłem.
– Nie sądzę, żeby na tym pomyśle kończyły się możliwości twojej wyobraźni. Są ludzie gotowi zrobić dla tych pieczęci o wiele więcej, niż zabić. Są zdolni poświęcić wszystko i wszystkich. Po prostu.
– Chyba wczoraj pozbyłem się jednego z nich.
– A więc Barnaba nie żyje?
Kiwnąłem głową.
– Obyś się nie mylił.
– Do moich obowiązków weszło więc zabójstwo – rzuciłem, puszczając mimo uszu jej ostatnią uwagę. – Zabójstwo i kradzież.
Teraz ona kiwnęła głową.
– A płacisz tylko za kradzież.
– Twardy z ciebie negocjator – westchnęła.
Nagle zrozumiałem, że udaje. Że każdy gest, którym podkreślała wypowiadane zdanie, jest wystudiowany i wyuczony. Jakby cały czas grała.
– Dostaniesz forsę. Dla mnie papiery nie mają żadnej wartości. Kiedy masz ich dość dużo, nagle przestają się liczyć.
– Cieszy mnie, że pozbawię cię odrobiny tego ciężaru.
– Tak naprawdę nie chodzi o pieniądze... Chcesz jeszcze jednej szansy od życia, chcesz odbić się od dna, wydostać z tej dziury. – Z pogardą taksowała wzrokiem moje biuro.
– Teraz jest tu porządek – zaprotestowałem.
– Nie chcesz już być niewolnikiem szklanki, ale nie pozwalasz sobie pomóc. Dlaczego?
– Zasłużyłem. – Uniosła brwi, pierwszy raz chyba szczerze zaskoczona. – Zasłużyłem na wszystko, co dostaję.
– Sprawię, że będzie dobrze. – Na jej twarzy wykwitł uśmiech, tym razem jednak taki, że aż ciarki przebiegły mi po plecach. Coś z tyłu głowy kazało mi spieprzać stąd jak najdalej.
– Barnaba miał dziwne hobby – zauważyłem. – Używał twojego cudeńka do znakowania ludzi. Przypalał ich jak zwierzęta. Miał całą kolekcję ciał.
– Kretyn... Sam nie miał szans na powodzenie – mruknęła.
– Co ty powiesz? – Położyłem rękę na kolanie, a potem powoli przesunąłem ją w kierunku broni. Pomału wyciągnąłem rewolwer zza paska, licząc na to, że blat zasłania mnie wystarczająco. – A kto miałby lepsze szanse?
– To chyba oczywiste. – Zaśmiała się. – Możesz rozładować broń i rzucić ją na podłogę.
– Myślę, że to nie byłby najlepszy pomysł. – Wycelowałem w rudowłosą.
– Nie myśl za dużo – zasugerowała, po czym powiedziała słowo, którego nie znałem.
Chciałem rozkazać, żeby uniosła ręce nad głowę, kiedy zrozumiałem, że nie mogę się ruszać. Jakby ktoś zamknął mnie we wnętrzu żelaznej dziewicy – jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. Przerażony, dostrzegłem blady dym niczym para unoszący się z mojej skóry. Jakby pory pozbywały się nadmiaru papierosowego dymu. Opar nie znikał jednak w powietrzu, a otulał mnie jak szal, szczelnie i ciasno, trzymając w potrzasku.
– Widzę, że rozumiesz. – Pokazała mi papierośnicę. Tę samą, którą skopiowała. – Nie bez przyczyny przez ostatnie dni karmiłeś się moim dymem.
Wstała z krzesła. Uniosła pieczęć i przycisnęła do piersi, jak matka tuląca dziecko.
– Spisałeś się, Ezra.
Napinałem bezustannie mięśnie, ale zaklęcie nie ustępowało. Dym pełzał po mnie jak wąż po ciele egzotycznej tancerki.
– Nie ma takiej siły, która uwolniłaby cię z tych pęt. – Pocałowała mnie w policzek.
Zrzuciła ze stołu wszystkie znajdujące się nań przedmioty. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła. Położyła pieczęć na środku blatu, a potem wyciągniętą z torebki kredą zaczęła rysować jakieś dziwaczne symbole.
– Pamiętasz dzień, kiedy spadł kolorowy śnieg? – spytała nagle. – Musisz pamiętać, przecież też jesteś czarodziejem. Chociaż takim tycim. – Zrobiła znak palcami, pokazując, jaki ze mnie karzełek.
– Niektórzy mówią, że tamtego dnia umarł Bóg, a cała jego potęga opadła na ziemię, dzieląc się pomiędzy ludzi. Inni twierdzą, że to wina rządu, jakiegoś nieudanego eksperymentu. Słyszałam też teorię, że w Dzień Śniegu pękła zasłona pomiędzy rzeczywistym światem a światem magii – mówiła, nie przerywając rysowania. – Wiele tych hipotez... Pewnie sam też masz jakąś. Nie wiem, co stało się naprawdę i może nigdy się nie dowiem, jednego jestem jednak pewna... Tamtego dnia, kiedy tysiące szczęściarzy otrzymało magiczne zdolności, pojawiła się garstka wybrańców. Ludzi, którzy usłyszeli głos Pana!
Wariatka. Takie moje szczęście, cholera.
– Uwolnijcie dzieci moje, rozkazał. – Wreszcie zakończyła rysowanie. Poprawiła włosy i wsunęła je za uszy. Jej długie, otłuszczone ciężkim, czarnym tuszem rzęsy przypominały czarne półksiężyce, a oczy skryte pod nimi lśniły taką żądzą, że gdyby nie zaklęcie wiążące to jeden z moich mięśni poruszyłby się na pewno. – Wiedziałam, że mi przekazał szczególną rolę. Czułam to w sercu.
Przepięknie. Zawsze wiedziałem, że zgubi mnie kobieta. Miałem wobec płci pięknej zbyt wiele skrupułów.
– Bo ja mam pewien specjalny talent. – Przysunęła się do mnie, aż poczułem jej zapach. Nie perfumy, kremy albo inne cuda używane przez kobiety, nie. Poczułem jej prawdziwy zapach. Była podniecona. – Kiedy bardzo chcę, umiem znaleźć wszystko. Zamykam oczy i widzę, gdzie jest to, czego potrzebuję. Tak znalazłam pieczęć. Niestety, kiedy już ją zdobyłam, Barnaba stwierdził, że dłużej nie potrzebuje mojej pomocy.
Usiadła mi na kolanach, przysunęła się niebezpiecznie blisko. Twarz Delili przy mojej gębie. Dzielił nas tylko dym.
– Okradł mnie. – Opar umykał przed jej dłońmi, kiedy przesuwała nimi po moim ciele. – Akurat kiedy znalazłam jednego z potomków Pana.
Zręczne palce rozpinały guziki.
– Byliśmy tak blisko, lecz Barnabę zaślepiła chciwość. Chciał, żeby na niego spłynęła cała chwała. – Zachichotała. – Ale ja nie byłam głupia. Nie powiedziałam mu wszystkiego, więc szukał na oślep...
Rozpięła ostatni guzik i wstała. Pochyliła się nad pieczęcią, wyszeptała kilka niezrozumiałych słów, przypominających raczej radiowy szum niż ludzką mowę. Krzyż zamknięty w kole rozżarzył się złotym, nienaturalnym blaskiem. Wokół niego zaległa ciemność, jak gdyby pożądał światła tak mocno, że wysysał je z otoczenia, otaczając się mroczną aureolą.
– Szukał ciebie. – Dotknęła mnie rozpalonym przedmiotem. – Więc mu ciebie dałam, wiedząc, że nie mógłby skrzywdzić żadnego z potomków.
Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Czułem smród palonej tkanki i czułem, jak krzyż wtapia się w moją pierś. Kiedyś podczas nalotu jakiś bandzior oblał mnie wrzącą wodą – tamten ból jawił się teraz jak niewinna pieszczota...
Lepkie, wilgotne więzienie z tkanki ustępowało, rozerwane promieniami światła żywej magii. Jej złociste strzały wsuwały się brutalnie w szczeliny mych powiek, pragnąc rozewrzeć je niczym wrota zamczyska.
Co? Co to było? Ból raz jeszcze przywołał mnie do rzeczywistości, musiałem stracić na chwilę przytomność. Teraz byłem z powrotem...
Czyżby jeden ze snów, które tkałem znudzony cielesnym więzieniem, właśnie miał się ziścić? Czy dzień przebudzenia nadszedł, jak przepowiadano w Świętej Księdze?
– Oto powrócą potomkowie, ażeby stoczyć bój o tron Protoplasty – wyrecytowałem, poruszając ustami mężczyzny, mojego doczesnego katorżnika.
Słowa, które opuściły moje usta należały do kogoś innego, nawet głos nie był mój.
– Coś ty zrobiła? – krzyknąłem. Jej dymne zaklęcie zaczęło ustępować, odzyskiwałem władzę nad ciałem.
Cofała się pod ścianę, przemądrzała Delila, teraz przerażona i blada, na uginających się i trzęsących kolanach.
Poczułem coś mokrego na czole – kropla krwi spłynęła na nos, na sam jego czubek, a potem skapnęła na podłogę. Podążyłem za nią wzrokiem. Zobaczyłem, jak rozbija się na drewnianej desce. Wkrótce dołączyły do niej kolejne – z pojedynczych kropli cały deszcz.
Skóra na czole zaczęła pękać. Zazgrzytała kość. Nagle trzasnęło potężnie i poczułem, jak pękają żebra... Jak gdybym był czyimś garniturem i ten ktoś właśnie postanowił zmienić ubranie. Rozpiął mnie jak zamek błyskawiczny w czarnym worku i zaczął wyłazić.
Opuszczałem więzienie.
Przestałem cokolwiek czuć, a później zniknąłem zupełnie...
Byłem wolny. Zrodzony w krwi i posoce, w kloace nędznych organicznych komórek! Moje nozdrza obrosły błoną, strzegąc wrażliwy zmysł przed falą smrodu tego miejsca. Ma metaliczna skóra z wolna dopasowywała gęstość do cząsteczek powietrza. Wprawiana w delikatne wibracje, rozpływała się, to na powrót stawała rzeczywista, aż wreszcie stałem się bardziej prawdziwy niż mieszkańcy tej planety. Nie byłem dłużej więźniem, wetkniętym w zwierzęce ciało jak w kokon, byłem wolny. Raz jeszcze ja, Paddington Pierwszy, Wielki Trykster i najwspanialszy z Awian, rozwijałem skrzydła. Mój blask wypełnił ohydne pomieszczenie, zalał oczy zwierzęcia-samicy, zmuszając ją do spuszczenia wzroku. Uklękła, pochylając głowę z szacunkiem.
– Witaj, o Wielki. – Jej głos drżał irytująco. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zdradzisz swoje imię?
– Głupia. – Policzek posłał ją na podłogę. – Nawet nie wiesz, czyją wolność zwróciłaś?
Stanąłem nad nią, rozpościerając skrzydła po brzegi pokoju, aż ich pióra podrapały szyby i ściany. Tatuaże pokrywające me nagie ciało świeciły na niebiesko i czerwono, niczym witraże tworzące ściany dawnego domu Awian. Poczułem, że igły obrastające mą głowę stanęły dęba, jak zęby gotowe pić krew.
– Wypełniam rozkazy Twego Ojca – tłumaczyła z pochyloną głową, drżąc.
– Powinienem cię zabić. – Pomimo szorstkich słów byłem litościwy, doceniając jej poświęcenie. Uniosłem głowę zwierzęcia-samicy, żeby na mnie spojrzała. Jej skóra, nienawykła do dotknięcia palców nadistoty, pękła, rosząc podłogę krwią. – Jednakże znajduję twe oddanie interesującym.
– Dz-dziękuję – wydukała, chociaż każde poruszenie ustami, kosztować musiało ją wiele cierpienia.
– Dlaczegóż chciałaś mnie uwolnić? – Mój głos wprawiał w wibracje szyby. Te odpowiadały brzęczeniem na każde słowo.
Wyraz twarzy zwierza-samicy starczył za odpowiedź, więc zamknąłem drżące usta kciukiem, stawiając na nich krwawą pieczęć.
– Protoplasta omamił was pustymi obietnicami – oznajmiłem.
Puściłem ją, dostrzegając znajomy błysk na jednej ze ścian. Przejmowałem wiedzę i doświadczenia zwierzęcia... człowieka, który do tej pory był zarówno mym azylem, jak i więzieniem. Zaczynałem rozpoznawać nazwy i przeznaczenie przedmiotów tego świata – Ziemi.
Drewno uginało się przy każdym kroku. Ruchome ostrza pokrywające me ciało buczały spragnione walki. W tym wcieleniu miałem być bronią.
Jęk zawodu wydarł się z mego gardła, kiedy tylko ujrzałem odbicie. Lustro upadło na ziemię w tysiącu kawałków. Przekleństwo na mnie, moje nieszczęście.
Szybciej niż wiatr, niż poruszające się w nim pyłki oraz nierozwinięte do świadomego życia organizmy, ruszyłem i znalazłem się przy samicy. Przy kobiecie, jak nazywał ją i jej podobne Ezra. Chwyciłem samicę-kobietę za gardło, przybliżyłem śmierdzącą twarz, lśniącą kapiącym z porów tłuszczem, i spojrzałem w te nakrapiane źrenice. Nie posiadała duszy jak reszta tych zwierząt, więc jednym zaciśnięciem palców mogłem wymazać ją z Ksiąg Egzystencji.
– Cóżeś uczyniła? – Wskazałem na pieczęć, a ta odpowiadając na zew, przyfrunęła do mej dłoni.
Przeszukałem pamięć przedmiotu, wiedząc, że każda rzecz posiada swoją historię. Pieczęć była uszkodzona. Użyta wbrew przeznaczeniu jako broń, jak młot do rozbijania czaszek. Została zdeformowana. Niewystarczająco, ażeby zwierzęta-ludzie zdołali to dostrzec, wystarczająco jednak, ażeby uczynić me przywołanie na ten plan niekompletnym.
– Głupia. Cóżeś uczyniła... Swym niedbalstwem sprawiłaś, że moja porażka w Grze jest wielce prawdopodobna.
– Panie... – zaczęła mówić, ale delikatnym uściskiem odciąłem samicy-kobiecie dopływ powietrza.
– Nie mów, lecz słuchaj – rozkazałem. – Pieczęć, której użyłaś do mego przywrócenia, została skażona. Samiec-mężczyzna, w którym mieszkałem, użył jej wbrew przeznaczeniu. Zniszczył fragment, przez co me przywołanie nie jest zupełne. Mogę przebywać na tym planie tylko przez określony czas.
Rzuciłem kobietę na łóżko, podszedłem bliżej i otoczyłem ją skrzydłami. Okryła nas ciemność.
– Już czuję, że słabnę. Źle mi się przysłużyłaś. Powiedz, dlaczego miałbym cię oszczędzić? – Nie zasługiwała na szansę, którą dawałem. Czyżby ta łaskawość wobec pośledniej rasy była skutkiem nieudanego rytuału? Będąc jednak Awianem, nie mogłem cofnąć raz danego słowa, toteż cierpliwie oczekiwałem na jej odpowiedź.
– Panie, umiem odnaleźć wszystko, co jest na ziemi. Znajdę nową pieczęć...
– Głupia – przerwałem. – Na co mi kolejna pieczęć, skoro zostałem już przywołany, chociażby częściowo. Nie można powtórzyć inwokacji.
Zadrżała, kiedy czerwono-niebieskie znaki na mym ciele zabłysnęły mocą.
– A jednak, może znajdę dla ciebie zastosowanie.
Zostawiłem ją na łożu. Podszedłem ku oknom i wyjrzałem na zewnątrz. Tam, utopione w brązach i parze unoszącej się ze studzienek, ujrzałem budynki wysokie na trzy-cztery piętra, nieładne w swej architektonicznej prostocie, tak niepodobne do budowli mego domu. Zadrżałem na wspomnienie lotów pomiędzy Wieżami Stworzenia o milionie pięter, ognistych chmur pieszczących żółte niebo... Jakże pięknych, jeśli porównać je do szarego oparu, który dojrzałem na tutejszym czarnym niebie.
– Czekaj tu na mnie. – Poszukałem w pamięci mężczyzny-Ezry odpowiedniego określenia. – Muszę rozprostować skrzydła. Nie waż się uciekać.
Ostrza na mych dłoniach nastroszyły się.
– Piłem twoją krew, więc od tej pory będę zawsze wiedział, gdzie jesteś.
Uderzyłem skrzydłem, rozbijając ścianę. Potłuczone szyby, kawałki tynku i cegieł zleciały na dół, na ulicę. Małe, nieistotne zwierzęta-ludzie rozpierzchły się w przestrachu. Pozwoliłem raz jeszcze zapłonąć mym tatuażom, by ujrzały wielkość odrodzonego Awiana. Wiedziałem, że ta wolność nie potrwa długo.
– Panie? – usłyszałem jej szept.
– Mów.
– Dziękuję. Dziękuję, że dałeś mi szansę na doczekanie ponownego przyjścia Pana.
Wyskoczyłem. Niesiony siłą skrzydeł wzniosłem się w górę. Podmuch, który wywołało ich pierwsze uderzenie, przewrócił samicę-kobietę. Byli jak puch, byle gestem mogłem ich skrzywdzić.
Kolejne uderzenie wyrzuciło mnie wyżej, ponad budynki miasta, w górę do atramentowego nieba. Poprzez szare chmury dostrzegłem żółtą kulę uwieszoną wysoko, dosyć wysoko, ażeby smród tej planety pozostał wspomnieniem. Mógłbym tam dotrzeć z łatwością, jednak nie miałem dosyć czasu, więc z żalem zrezygnowałem.
Szybowałem nad miastem, zbierając światło ulicznych lamp i gwiazd na mych srebrzystych skrzydłach. Nurkowałem pomiędzy budynkami, już prawie uderzając o ziemię, w ostatniej chwili wznosząc się w górę. Przemykałem pomiędzy nielicznymi pojazdami-automobilami, a te pierzchały na bok, na chodniki, w obawie przed konfrontacją. Czapki-kapelusze samców-mężczyzn spadały przy podmuchu wiatru spod skrzydeł przelatującego Awiana, a oni kładli się na brzuchach w geście poddaństwa. Czułem się jak władca tego świata, wiedząc, że nikt tutaj nie jest mi równy.
Kobieta-Delila podziękowała mi. Zachichotałem pełen podziwu dla dowcipu Protoplasty – przyjście Pana... Pewnie siebie miał na myśli. Cóż za doskonały żart. Wybrał to miejsce jako pole Gry, ażeby wyłonić swego następcę. Wybrał sługi, które miały nas odszukać i przywołać. I nie dał im w zamian nic poza pustą obietnicą zbawienia. Zbawienia dla istot bez duszy.
Zaprawdę, przedni był z niego Trykster.
Nagle, gdzieś w oddali, na skraju metropolii wyczułem obecność. Nie mogłem być pewien, albowiem me zmysły słabły z każdą chwilą, przypominając o potrzebie powrotu do Więzienia Ciała...
Nie miałem jeszcze dość siły na konfrontację, musiałem wracać.
– Delila – wyszeptałem.
Jeśli rzeczywiście tak sprawnie potrafiła nas odnajdywać, znalazłbym dla niej zastosowanie. Mógłbym odesłać konkurentów z Gry, zanim urzeczywistniliby się na dobre.
Przyspieszyłem.