Читать книгу Rejestr złoczyńców - Magda Durda - Страница 5

Bacz swego powołania, a pracuj do zdechu

Оглавление

Nadszedł wreszcie dzień, w którym długożywotna wojna dobiegła kresu, zaszczyt zwycięstwa przynosząc naszym rycerzom. Wieść o owym długo wyczekiwanym zdarzeniu zastała nas z Mietkiem, gdyśmy na gościńcu bawili, doświadczając wątpliwych uroków przedwiośnia. Najsampierw tośmy owej plotce wiary nie dali, bo co i rusz się takowa pojawiała, chociaż rzadko zwycięstwo przypisywała naszym dzielnym wojownikom, którzy od dawien dawna walczyli dla chwały i dla tejże umierali. Nie nawykli do wygrywania albo też nie leżało ono w ich naturze, a oną trudno zmienić. Szczególnie człowieczą. A może i nietrudno, jeno powiadają, że lepszy znany diabeł niźli nieznany anioł, a po kopytach ich poznacie. Przeto, jak kto do czegoś nawyknął, to tego się trzyma. A że efekty mierne ma z tego?

Niezbadane są wyroki, szczęście kapryśnym bywa i w tej kapryśności może się odwrócić akurat wtenczas, gdy nawyk się zmieni. Tedy rzucaj uparcie monetą, a orzeł kiedyś wypadnie. Chyba że moneta fałszywa. Albo że pierwej wszystek stracisz, nim doczekanie twoje. Jednakowoż taka już natura człowiecza, że niechętna jest ona zmianom.

Insza jest słów natura. Albowiem wędrują one i zmienne są w tym wędrowaniu. Przekazujesz komu jakąś nowinę, a ona wraca do ciebie, nieraz po długim czasie, i jakaś obca ci się zdaje. I tylko dlatego ją rozpoznajesz, bo żeś jej dał jakiś znak szczególny. Opowiadasz na przykład o kmiotku z pośledniego stanu, który za rycerza chcąc uchodzić, przyozdobił się kogucimi piórami, ale na polu bitewnym mdlał i wśród mężów poległych jako trup zaległ, a potem gdy się ocknął przez przypadek, ujrzał jakowąś swołocz, przewodzącą siłom wroga, dającą upust swemu pęcherzowi. Bowiem chciał pyszny rycerzyk przy tejże okazyji splugawić ciała pokonanych, by się później chełpić swą durną, dziecinną psotą. Jeno chwała pańska na pstrym koniu jeździ, a koń jak to koń, wywrotny bywa. Przeto ciała naszych przegranych rycerzy uświęcił krwią z własnego gardła poderżniętego przez tchórzliwego kmiotka, który ze strachu czy też z gniewu słusznego o swej bojaźni zapomniał.

No i takową snujesz opowieść, żeby zasiać ziarna nadziei, że istnieje odrobina sprawiedliwości na tym łez padole, rzucasz te słowa na wiatr i myślisz, że ulatują bezpowrotnie. A potem nagle wraca do ciebie opowieść o rycerzu Czarnym Kogutem zwanym, który stoczył zwycięską potyczkę w bitwie, zresztą i tak przegranej. A jeśli na dodatek znasz, że zdobiony kogucimi piórami kmiotek nigdy nie istniał, to ostrożnie do słów podchodzisz.

Tośmy natrętnym wieściom wiary z Mietkiem nie dawali. Mało kto dawał, bo przecież wojna toczyła się gdzieś w dali, lecz jednak nikogo nie omijała. Nasamprzód wzrosły daniny, a wkrótce potem insze koszta wszystkiego, co jakowąś wartość miało. Wszystkiego, prócz życia ludzkiego, które tańsze niźli wino się stało. Toteż, pomimo iż wojny u nas nie widziano, to skutki jej każden odczuwał i z utęsknieniem wieści pomyślnych wyczekiwał, chociaż wiarą ich nie zaszczycał.

Dopiero gdy się włóczyć po gościńcach poczęły bandy żołdaków, co to zajęcia swoje, a i co gorsza sposobność do łupieży potracili, nawet największe niedowiarki zrozumiały, że nastał czas pokoju, przeto świętować wypada ową ulotną chwilę, jaką jest przerwa między jedną zawieruchą wojenną, która się właśnie skończyła, a następną, która się prędzej czy później rozpocznie. Albowiem jak po nocy zawsze dzień nastaje, tak też i po nim noc nieuchronnie nadejść musi. Jak powiadają, toczyłaby się wojna nieustannie, jeno koniom odetchnąć trzeba.

Kiedy zatem mir ogłoszono i miłować go przykazano, zewsząd słychać było głosy, że po to wojnę wymyślono, aby tym łapserdakom dać jakieś pożyteczne i chwalebne zajęcie, bo bez tego bezecnych łotrostw się dopuszczają. W owym czasie utracił też nieco na swej szlachetności zawód rycerski, a to szczególnie za sprawą tych spośród panów rycerzy, co to własnej ziemi nie posiadali. Niczego przeto prócz wojaczki nie znali, a nawykli byli do ryzykowania życia, tak swojego, jak i cudzego, chociaż cudzego radniej, bo z tego większy zysk mieli, a i z zysku większy pożytek. Toteż poczęli herstować ludziom pośledniejszego stanu i pospołu z nimi włóczyć się po gościńcach, łupiąc, grabiąc i mordując, porzucając przy tym wszelkie przykazania rycerskiego honoru.

– Bzdura, wszystek bzdura i kłamstwo wierutne! – zaoponował wzburzony Zbyszko Śmiały, z którym żeśmy w „Ucieszce” przy gościńcu rozprawiali.

Miano owe pewnikiem sam sobie nadał, jako że był zaledwie giermkiem, służącym niby pies swemu panu, któremu jednakże zmarło się gdzieś w gospodzie podczas burdy jakowejś. I chociaż poszło o błahostkę, to jej skutkiem Zbyszko stał się bezpański. Przystał przeto do zgrai inszych rycerzy, co to rabunkiem po gościńcach się trudnili, i wiernie im służył, dopóki nie został niecnie przez nich potraktowany przy podziale łupów. Groził, że na skargę pójdzie, ale go wyśmiali, bo był infamis jako i oni, znaczy wyjęty spod prawa, a takowemu prawa żadne nie przysługują, prócz przywileju utraty głowy.

Zrozumiał więc Zbyszko, że skoro jest infamis, to prawo go nie obowiązuje i podział łupów wziął w swoje ręce, które od noszenia ekwipunku swego pana mocarne się stały. A tytułował się jako rycerz, bo ambicyję miał takową, że jak mu głowę mają odejmować, to nie na stryczku, jeno od miecza. Pospólstwo bowiem rzadko doświadczało tego zaszczytu, chyba że zasłużyło sobie jakowąś większą przewiną.

Mnie to się zawsze widziało, że trupowi przecie nie robi większej różnicy, czy głowę swą znajduje na swoim karku czy nieopodal niego albo też złożoną na piersi. Żywy łacniej dostrzeże utratę ucha. A dla trupa bez znaczenia, czy głowa z nim, czy bez niego, bo i tak z niej pożytku już nie ma. Może nawet lepiej zachować łeb na karku i z nim się na inszy świat wybrać, bo to radniej, a i wygląda zacniej. Ale temu, co się pańskiego honoru nachapał, źle się robiło na duszy, że będzie się kołysał miedzy ziemią a niebem, niczym karmnik dla ptactwa ścierwotucznego. I tak też się Zbyszko po rycersku tytułował, a że w powojennej zawierusze niemało dziwów się działo, przeto i jemu zawierzyć mogli.

Przystał później do koniokradów, którzy sami siebie hołociarzami zowali, jako że koń to dla nich hołota była. A znał się na koniach, czyli hołotach, i jak była potrzeba, gniadego w siwka potrafił podmienić, a chełpił się, że nawet cherlawą szkapę da radę przekonać, że jest pełnokrwistym rumakiem i jako takowego ją sprzedać. Tego wszystkiego tośmy się dowiedzieli później, gdyśmy z nim w dalszą drogę ruszyli, bo podążał przed siebie, a i myśmy w tamtą stronę zmierzali.

Bystry był chłopak z tego Zbyszka i z niejednego żłoba jadł. Gdy szkapa zdawała mu się tak nędzną, że trudno na nią nabywcę było znaleźć, sprzedawał ją na części, co zdarzało się również, gdy trafiał się rumak wymagający z tych czy inszych przyczyn szybkiego upłynnienia. W jednym miejscu frymarczył wówczas mięsem, w inszym skórą, a i włosiem przy tejże okazyji. Nawet na kopyta potrafił kupca znaleźć i na zmielone zęby jako sproszkowany róg nosorożca, co ponoć na męską potencyję nader korzystne. Znaczy się, z nosorożca, bo w konia to nikt nie wierzył, a wiadomo, że tylko wiara cuda czynić zdoła. Wiele się przy nim nauczyliśmy z hołociarskiego fachu.

Znał się też Zbyszko na panach rycerzach, z którymi sporo miał do czynienia. I objaśnił nas, że honor rycerski obowiązuje wobec ludzi równego sobie stanu, i począł tłumaczyć zawiłości rycerskiego rozumowania. Prawił nam, że nie zabija się pokonanego, jeżeli można uzyskać zań okup, albo takowego, który ma pewną sławę w swych kręgach. Bo jak kto sławny, to nawet zza grobu zemścić się może, a i mimo grobu da radę. Rozdziobią go kruki, wrony, a ręką karzącą sprawiedliwość spod ziemi wymierzy.

Tegośmy nie zrozumieli, więc nam objaśnił, że jak ktoś sławny, to i kamratów ma wiernych, którzy gotowi są dlań oddać życie, chociaż niekoniecznie własne. Dalej prawił nam, że rycerzowi przystoi dworskim być wobec dam, chociaż z dziewkami może sobie nieco pofolgować, ale to mimo uszu żeśmy puścili, bowiem jedyne damy, któreśmy znali, to te, które oddawały nam swoje sakiewki w ramach dobroczynności. Ciekawiśmy byli, jakże się ma ten honor rycerski do rabunku na gościńcach.

– Wojna się skończyła, to po wsiach rabować nie wypada – objaśnił nas Zbyszko.

Tośmy zrozumieli, wszak w wojennym czasie łupiestwo jest przywilejem rycerza i jego świętym prawem, toteż nie dziwota, że i w czasie miru z prawa swego korzysta. Jeno ten ich rabunek na gościńcach sprawił, że nękana przez poszkodowanych kupców jurysdykcyja przyobiecała walkę z przestępczością. Nie zamierzali jednak panowie rajcy walczyć z rycerzami, z których każden był możny lub pośród możnych miał znajomości.

Uwaga szlachetnie urodzonych skupiła się na nas, nieborakach, którzy z trudem zdobywają jakiego ćwierćgrosza na chleb powszedni. I którzy nie posiadają wystarczająco dobrych argumentów monetarnych, by o życzliwość zabiegać. Niemniej w świetle prawa stali się szlachetni panowie rycerze równi nam, pospolitym, acz uczciwym złodziejom, i to nas z Mietkiem nurtowało. W czymże oni są lepsi, że przywilej ścięcia mają?

– Rycerze dla zdobycia chwały żyją, a tejże przysparzają im szlachetne zwycięstwa albo szlachetna śmierć – objaśniał nas Zbyszko. – Nie dla zbytków przeto wojują. A znajcie, że aby zdobyć chwałę, winno się zasad rycerskich przestrzegać, a one ważność swą mają jeno w tym kręgu, które ich znawstwem i respektowaniem wykazać się może. Gwarantem dobrego imienia rycerza jest opinija jemu podobnych, toteż słowo jakiegoś tam włościanina, któremu zarekwirowano kurę, jest raczej mało istotnym.

– Czyli chodzi o to, by mieć piękne epitafium na nagrobku? – spytałem, ażeby się upewnić.

Zbyszko aż zarżał z radości niczym koń, co to się właśnie wytarzał na łące koniczyny.

– Młodyś ty i głupi. Chodzi tylko o sławę, którą rycerz zawdzięcza waleczności, zdobytym łupom i niewiastom. A właściwie to rozchodzi się jedynie o niewiasty, bo zdobywa się je dzięki zdobytym łupom i sławie. A życie w niesławie dla rycerza gorsze jest niźli śmierć, bo jakaż niewiasta go zechce? – Znali my z Mietkiem takowe, co to sławę miały za nic, bo więcej ceniły pieniądze albo też insze męskie walory, aleśmy zmilczeli. – Są takowe – prawił dalej – co to sławę mają za nic, bo więcej pieniądze cenią i wysysają je do cna, niczym jakieś zmory, a potem porzucają miłośnika i na żebry mu iść trzeba.

Gdyby nie te niewiasty, ich zdradziecki urok, ich kształty powabne, ich głosik czule szepczący do ucha... Ech, gdyby nie ta płeć piękna, słaba, zdradziecka, przewrotna i podstępna, to każden rycerz zabiegałby jeno o wpis do Wielkiej księgi chwały i czynów rycerskich. Wtedy i łacniej by mu było wojny wygrywać, i w czas miru żyć spokojniej, ale przez te złotożądne bestyje...

Zafrapowała Mietka myśl o Księdze chwały i począł wypytywać, jakie profity można mieć z takowego wpisu. Spojrzał na niego Zbyszko srogo i przez zęby wycedził, iż wartością jest sama sława i to, że trubadurzy pieśni układają, a panny nadobne, słuchając ich pieśni, omdlewają i marzą o spotkaniu z takowym zacnym rycerzem. Ale, dodał szybko, żaden rymopis niczego nie stworzy, jak mu się weny twórczej ciężkim trzosem nie naoliwi. I dlatego łupy trzeba zdobywać, a i na turniejach bywać, a to wszystko kosztuje co niemiara. To lepiej uczciwym rzemiosłem sławę zdobywać.

Mietek pojął Zbyszkowe objaśnienia po swojemu, bo wielka gorączka zaczęła go ogarniać, by imię jego do owej Księgi wpisano. Wygląd miał on greckiego boga, tego, co to kowalstwem się zajmował, i cierpiał okrutnie przez niedostatki urody, przeto widać tak to sobie umyślił, że sława uatrakcyjni go w niewieścich oczach.

– Dla was to ino Rejestr złoczyńców – odrzekł mu na te nagabywania Zbyszko i wtenczas strzała z kuszy przebiła mu szyję.

A potem podeszli doń trzej panowie rycerze i upewniwszy się, że już nie dycha, poczęli mu sakiewkę i tłumoczek podróżny przetrząsać. I takżeśmy się domyślili, że są to owi końscy buchacze, co to ich Zbyszko przy podziale łupów wyręczył. Od nich żeśmy się dowiedzieli, że naszego towarzysza podróży Łżeszkapą przezywali i naśmiewali się, że a i owszem, to wszystko prawda, co nam prawił, i że nawet woła potrafił sprzedać jako konia, jeno nie z racyji talentu, lecz że ich nie rozróżniał. Co było wierutnym łgarstwem wywołanym zawiścią, która jest jednym z grzechów śmiertelnych.

Wiele nam o nim ciekawego powiedzieli, gdy przetrząsali jego sakiewkę. Dostrzegłem w niej nawet dwa złote czerwońce, a pewnym był, żem zgubił je gdzieś na drodze. Tośmy dopiero wtedy uwidzieli, żeśmy w towarzystwie człeka niezbyt zacnego się bawili, któren wykorzystał nasze zaufanie. Była to dla nad bolesna nauczka, by z większą ostrożnością przyjaźnie zawierać.

Cóż, człowiek na błędach się uczy, jeżeli potrafi wyciągnąć z nich jakowąś naukę. Błąd, jaki nas dwa złote czerwońce kosztował, mógł nas uchronić przed stratą znaczniejszą. Wszak żeśmy mogli mieć trzos pełen czerwońców albo nawet dwa trzosy i oba utracić wraz z wysadzanym kamieniami nożem, tym, który Mietek przy pasku nosił przysłonięty koszulą, żeby czerwień rubinów na pokuszenie kogo nie zwiodła. Rubiny wprawdzie fałszywe były, ale ostrze z porządnej stali, której rdza się nie imała. Pojąłem, że dobry los uchronił nas przed tym, co zdarzyć się mogło. Przetom chciał się naprędce swym spostrzeżeniem z Mietkiem podzielić, jeno mu myśli próżne musiały nie dawać spokoju, bo nagle zapytał panów rycerzy o tę Księgę chwały, przez Łżeszkapę wspomnianą.

– Ponoć jest takowa – odparł mu jeden, zajęty obrywaniem guzików kunsztownych od Zbyszkowej sukmany

– Tak powiadają – zgodził się z nim drugi. – Są tam zapisani ci wszyscy, których losem jest życie nie za życia, jeno w pamięci żyjących.

– Ale w chwale pomarli, szczęśliwcy – skwitował ponuro trzeci, obaczywszy, że nic prócz paru nędznych łachów Zbyszka nie pozostało, jeno jego ciało, a z tego pożytek mogły mieć jeno szczury albo też kundle bezpańskie.

Wtenczas Mietek zadał pytanie o Rejestr złoczyńców i nie wiedzieć czemu, zeźlił nim tych hołociarzy, co to za wielkich rycerzy się mieli. Odparli mu, że kto pyta, ten błądzi, i że ciekawość do piekła prowadzi, a żebyśmy sobie lepiej ich słowa utrwalili, zabrali nam sakiewki. Mieli jednak pański gest i nam je oddali, tyle że puste.

Taką to pożyteczną naukę żeśmy odebrali i w dalszą drogę ruszyli. Wtedy też pierwszy raz, a i nieostatni, zasięgnął Mietek pomocy w kościele. Sam, bez mojej pomocy włamał się tam w nocy, wyczyścił puszkę, a potem mnie zbudził, że uchodzić trzeba. Jak to powiadają: „Bóg wziął, Bóg dał”.

Nawykli my z Mietkiem do takowego życia. Włóczyliśmy się po gościńcach, odkąd się żeśmy wyzwolili od czeladnikowania u niejakiego Sławomira, co to kowalem był i majstrem naszym.

Jak to się w życiu przypadki ze sobą splatają i sens ukryty się z nich wyłania! Trzeba go tylko dostrzec, a nieczęsto takowa sposobność się nadarza.

Miałem ja bowiem zamysł takowy, by pisarczykiem zostać. Sztuki pisania matka mnie nauczyła, bo ojciec mój niepiśmiennym był i więcej cenił słowa unoszące się w powietrzu, niźli te na papier złapane.

– To tak jak z motylami – powtarzał. – Są piękne, gdy latać mogą. Przybite niczym stempel do papieru, stają się martwe.

– Chodzi o to, by uchwycić to ulotne piękno – odpowiadała moja matka, co wieczór poezyję czytając przy świetle świecy, której blask na zatracenie ćmy wodził.

Wywodziła się z lepszego stanu, ale przyszło jej żyć pośród takowych, co to książki uważają za dobry materiał, by nim w piecu napalić. Jeno zgrzeszyła na sianie z moim ojcem, będącym parobkiem w tejże posiadłości, którą dziedziczyć miała. I kiedy wyszło na jaw, że będzie owoc z owego grzechu, jej rodziciele przez sromotę, której im przysporzyła, popadli w zgryzotę i przykazali, by w świecie szukała szczęścia, i pobłogosławili na drogę. Tyle żem znał z jej wcześniejszego życia, chociaż jam był owym owocem. Jak ją kto pytał o rodzinę, to zwykła była odpowiadać, iże sierotą się urodziła, i z godnością przyjmowała wyrazy współczucia.

Czemu mnie słowa pisanego uczyła, tegom nie pojmował, bo gdym jej oznajmił swą chęć zostania pisarczykiem, rzekła mi, żem na to za głupi. I posłali mnie dnia pewnego rodziciele moi, bym się jakiegoś fachu wyuczył, bo to najlepsze dla mego dobra być miało, a i im szczęścia przysporzyć mogło. Jam jednakowoż nie znał, jaki fach sobie obrać, a do kowalskiego warsztatu żem przez przypadek przybył, bo deszcz mnie srogi na drodze złapał, a drugi przypadek sprawił, że kowal czeladnika potrzebował, a ja zgodziłem się na terminowanie. I to był trzeci przypadek, żem trafił do takowego mistrza kowalskiego, co ponoć mir sławił, ale wielkim był okrutnikiem dla swoich terminatorów, szczególnie w czasie wojny.

Kiedym grzbiet swój przez mistrza oćwiczony dziegciem okładał, Mietek mnie objaśnił, że kowal mir miłuje, jeno z daleka, i że on sam terminuje u niego od lat wielu, i że pewnikiem prędzej przyjdzie mu zdechnąć, niż na czeladnika się wyzwolić. Takową mi przyszłość świetlaną zarysował dnia trzeciego mojego przyuczania się do fachu. I to był czwarty przypadek, że los nas w owym miejscu połączył w tym samym czasie, i powoli wyłaniał się z tego sens jakowyś, któregom jeszcze nie znał.

Niewiele był Mietek ode mnie starszy, ale życie zdążył już mieć ciekawe. Zanim się żeśmy spotkali u kowala, kilka fachów zdołał poznać na dworze, gdzie ojciec jego za kucharczyka robił. Toteż Mietek na rzeźnictwie nieco się znał i na zamków otwieraniu, a pożegnany został za chabety zajeżdżenie, kiedy do jakiejś krasawicy umyślił sobie jechać. I dojechał, a jakże, tyle że ona rozmawiać z nim nie chciała, toteż z miejsca zawrócił, a koń pod nim po drodze padł, bo to daleko było. Siedem gór i siedem lasów, powiadał. Potem robił u rzeźnika, ale jakoś mu to nie pasowało. Stolarki się chciał wyuczyć, ale stolarzówna uwagę jego od nauki odwracała. Wdzięczyła się, niecnota, powłóczyste spojrzenia rzucała, a potem za młynarza poszła. Nic więcej o sobie mi nie powiedział. U majstra tkwił od lat, a ja już po czasie niedługim miałem dość.

– Cóż cię tu trzyma? – zapytałem, bo majstrówna pysk dość paskudny miała, ale to było nic w porównaniu z jej charakterkiem.

– Ciii... – szepnął i położył palec na ustach.

Nie rzekł mi nic więcej aż do dnia, gdy majster nasz wyjechał w interesach i miało go nie być przez dni parę. Wówczas powiódł mnie Mietek do sypialnej majstra komnaty i ukazał mi skrzynię w niej stojącą. Piękna była... Masywna, misternie zdobiona, z żelaznymi okuciami. Wyglądała nader poważnie, a jeszcze poważniej ukazała się nam jej zawartość, bo i szaty odświętne skrywała, i chusteczki kowalowej, i nieco jej biżuterii. A i pieniądz, którego majster nam skąpił, tam znaleźliśmy, jeno żal nam było tych okuć nieco popsowanych podczas otwierania, bośmy brakiem cierpliwości zgrzeszyli i dłutem je potraktowali. Ale po tym, jak żeśmy powabowi owej skrzyni ulegli, trzeba nam było od majstra uchodzić. Księżyc jasno świecił wtedy i drogę nam oświetlał.

Pierwej żeśmy się z Mietkiem po lasach chowali i tylko nocą wędrowali, aż żeśmy od kowala daleko uszli. Wtedyśmy wyszli na gościniec i zaczęli z życia korzystać. Żyli my ze skrzyni majstrowej i starczyło nam tego na długie miesiące. Potem przyszło nam żyć z tego, cośmy dostali po chałupach, karczmach albo i we dworach. Zwinnym jest i ciała skąpego, przeto z łatwością przez byle szczelinę się przecisnę. Nocami pod cudzy dach wleźć mogłem przez dymnik, chyba że okno gościnnie zapraszało. A jak ziemia przyjazna była, tośmy podkop robili i przez takową szczurzą norę właziłem. Za dnia to tylkośmy w niedziele chodzili, kiedy wszyscy na nabożeństwo szli, chałupę pustą ostawiając, i wtenczas, gdy oni troszczyli się o bogactwo swego ducha, myśmy mieli sposobność zadbać o bogactwa ciał naszych.

W owych dniach przezwał mnie Mietek Szczurzym Synem, a potem się śmiał, żem Szczur Dachowy albo Jerzyk Piwniczny. Bo nazwanie po dziadku dostałem, któremu Jerzy było, a jerzyk jako ptak do sowy pasuje. Kiedym się tak prześlizgiwał przez podkop czy inszą dziurę, Mietek baczenie miał na wszystko, by pierwej postrzec niźli być spostrzeżonym. W tym baczeniu nader był uważny i uwagę potrafił zgrabnie odwrócić, gdy naszła takowa konieczność. Przezwałem go przeto Sową, że niby tak jak to ptaszysko potrafi głową obracać wokół szyi, i cieszył się z tego miana. A że mógł nawet lepiej, bo nie tylko nocą, ale i za dnia głową obracać, to sobie nazwanie przemienił na Sowibacznika i tak też się przedstawiał. Niezbyt mi to pasowało, bo on Mietek Sowibacznik, a ja co? Szczurek czy Jerzyk?

– Nie kwękaj, Jerzoszczurze – odrzekł Mietek na moje marudzenia. – A może wolisz być Szczurojeżem? Takiego szczura z kolcami mógłbym na jarmarkach pokazywać i pieniądze zbierać – zaśmiał się i trzepnął mnie w czoło, żebym lepiej sobie przyswoił.

Oddałem mu, żeby dłużnym nie być, a on też długów mieć nie lubił, więc mocno się poszarpaliśmy, aż przyzwolił mi nieco zbastować i Szczurzastym mnie przezwał. To mi się nawet spodobało, bo szczur to wszak zwierzę sprytne i zmyślne. Pierwszy przeczuwa nadchodzącą katastrofę, bo i statek tonący opuszcza i powietrze morowe jako pierwszy wyczuwa. A Szczurzasty brzmiało poważnie i dostojnie, szacunek wzbudzało.

Toteśmy ręce na zgodę sobie podali, a potem przysięgę złożyli, w którejśmy obiecali sobie wzajem lojalność, uczciwość i braterstwo po wsze czasy, lepiej niźli w małżeństwie. Przysięgę ową własną krwią żeśmy przypieczętowali i nic złamać jej nie mogło. Bośmy znali, że ja bez niego nic bym nie zdziałał, a on sam beze mnie tyleż samo.

A potem nadeszła zima tak sroga, że najstarsi ludzie takiej nie pamiętali. Chociaż, tak po prawdzie, dziwna jest pamięć tych ludzi najstarszych. Mój dziadek, ten, po którym imię dostałem, doskonale pamiętał wszystkie zimy z czasów swego dziadka, a nie potrafił sobie przypomnieć tych, któreśmy pospołu spędzali.

Ale owa zima naprawdę srogą była i nie dziwota, że dwie armie pokonała. Jakżeśmy później z Mietkiem zasłyszeli, na przednówku rycerze miast ze sobą walczyć, poczęli między sobą o kury i kaczki wojować. No i o gęsi, bo ich pierzem mogli sobie onuce powypychać. Ponoć właśnie wówczas narodziła się piechota, bo zsiedli rycerze z koni, pozjadali je, a ze skóry buty szyć sobie kazali. Pewnikiem się im przydały na przedwiośniu, kiedy puścił ogrom śniegu i drogi w błotniste rzeki pozamieniał.

Myśmy z Mietkiem najęli się wtedy na czeladników u jednego majstra, któren dachy łatał i futryny prostował w tychże chałupach, co to je uprzednio sam pomagał budować. Nie było lekko odnaleźć sekretne miejsce, w jakim skrzynię swą przechowywał, aleśmy radę dali. Gdy mrozy zelżały, wtedyśmy terminowanie zakończyli i chyłkiem uszli w noc bezksiężycową. Drogę oświetlała nam wizja przyszłości, dzięki zawartości skrzyni świetlanej. I dobrze nam się wiodło. Kraj żeśmy zwiedzali, ludzi poznawali...

W „Ostatnim Groszu” tośmy zapoznali Jana Gospodnego, tak nam się przedstawił, co to był z rodu szlacheckiego, ale majątek jego całkiem podupadł w pierwszych latach wojny i zmuszon był wykonywać poślednie zajęcia, niegodne jego stanu, jako nam powiadał. Opatrzność jednak nad nim czuwała, czemu dała znak ostatnimi dniami, kiedy w pobliskim grodzie natknął się na piwnicę pełną zaklętych w skrzyniach takowych bogactw, że sam jeden nie zdołał się z nimi zmierzyć. Przeto umyślił sobie, by w komitywę wejść z poczciwymi ludźmi, a myśmy mu na takowych wyglądali, i pospołu wynieść całe owo bogactwo do równego podziału.

Na wzmiankę o skrzyniach zalśniły się pożądliwie Mietkowi oczy, co widząc, Jan Gospodny spoglądnął wokół siebie i na potwierdzenie swej opowieści ukazał nam pod stołem sakiewkę z garścią błyszczących szelągów. Był jednakowoż drobny frasunek, bo do tejże roboty potrzebne były narzędzia, ale zapewnił nas, że ma rozeznanie, gdzie się w nie wyposażyć, tyle że tych szelągów będzie nieco przymało. Omamił nas swymi słowami, a i gorzałka, owa zdradziecka bestyja, swoje zrobiła, toteż zaraz jęliśmy go przekonywać, żeśmy wcale nie gołodupcy i na potwierdzenie zawartość naszych mieszków mu okazali. Do późnej nocy żeśmy rozprawiali, jak tu się najłacniej dobrać do tego bogactwa, aż życzliwa butelczyna dno swoje nam ukazała.

Nagłą pomroczność umysłu, jaka ogarnęła Mietka i mnie na skutek dnia pełnego wrażeń, starał się wykorzystać potem nasz towarzysz, aby zawrzeć bliższą znajomość z naszymi mieszkami, których zawartością tak nieroztropnie żeśmy się zdradzili. Alem się ocknął na czas, by zamiar paskudny mu udaremnić. Złapałem złodzieja na gorącym i zbudziłem tym Mietka. Przetośmy łotra złomili pospołu, a potem zabrali mu one szelągi, których posiadaniem tak głupio się chełpił, i ruszyli do grodu na poszukiwaniu owego skarbu, co to nam o nim życzliwie powiedział. I tak na dobre zaczęło się nasze kamratowanie, bośmy znali, że w tym świecie pełnym niepewności i podstępnych ludzi przynajmniej sobie możemy ufać.

Wędrując gościńcami, beztrosko opróżnialiśmy zawartość swych sakiewek. Sprzyjała nam wiosna i chociaż nocą przymrozki bywały, łąki porosły trawą, na której króliki hasały, a myśmy je w samołówki zmyślnie przez Mietka zrobione łapali. Później w żarze ogniska żeśmy je zapiekali i tylko gorzałki w te rozgwieżdżone noce nam brakło. Gdy deszcz padał, tośmy się po stodołach chronili. Jeśli były. Nieczęsto bywały, ale przecie żeśmy młodzi i niestraszne nam spędzenie nocy w zacinającym deszczu.

– Mietek, bracie, ale ty mi obiecaj, psiamać, że się nigdy więcej nie zbudzim w kałuży.

– Jako żywo...

– Ani w niej nie zalegniem.

– A bo ja chcę z tobą zalegać? – obruszył się Mietek.

No tak, nietakt. Nieczęsto zalegał w miłym sobie towarzystwie.

Wiosna nam sprzyjała, bo słoneczna pogoda i częste deszcze pobudziły roślinność do wzrostu, przetośmy mogli się stołować w ogrodach wokół spalonych wiosek. Bydlęcy żywot.

Dobrze, że Mietek kłusować potrafił. Bywało, że trafiło mu się coś większego niż polna mysz. Bywało, że trafił się kupiec na zajęcze łapki. Dobrze, że czasami trafiała się nam jakowaś gospoda.

Kiedyśmy wreszcie do rzeczonego grodu dotarli, nic żeśmy nie mieli prócz szelągów, co tośmy je wzięli jako uczciwe znaleźne. Niemała była ich liczba, ale cóż z tego, skoro w pierwszej karczmie, do której żeśmy zaszli, wyszło na jaw, że pieniądz to jest fałszywy.

Karczmarz, co to nam niemiłą prawdę objawił, srogo się uśmiał i tylko z tejże przyczyny oszczędził nam zapisania na naszych grzbietach, że waluta owa fałszywą jest z samej swej natury, o czym wszyscy prócz nas wiedzą. Jednakowoż byliśmy dobrej myśli, że znajdziemy kogo mało w świecie obytego i tak rozumiejącego, że pieniądz to pieniądz i że w zęby się mu nie zagląda.

Przy każdej nadarzającej się sposobności wypytywaliśmy dyskretnie o ulicę Żabią, gdzie mieścić się miała owa piwnica pełna skarbów, o której napomknął nam Jan Gospodny. Rychło się jednak okazało, że takowej w grodzie nie ma. Był jeno zamtuz, przez złośliwców „Żabim Królem” przezwany, bo każda jedna dziewka, która wdziękami swymi tam frymaczyła, marzyła, że pewnego dnia między jej rozłożonymi nogami stanie książę jakowyś, a dla swej przyzwoitości zjawić się miał w przebraniu.

I każdego gościa z ochotą witały, względami obdarzały, póki się nie przekonały, że żaba księciem nie jest, jeno ordynarnym szubrawcem. Bywalcy zamtuza zwykli nazywać go domem rycerskim, jako że szlachetnych mężów goszczącym, żony owych zaś prawiły, że to zły dom, nierządny i jego zamknięcia u panów rajców zabiegały. Wszakoż ci podług własnego doświadczenia uznali, że dom takowy jest w grodzie potrzebny, gdyż powaby ich małżonek większe były przed ślubem, niźli po nim.

Pieczę nad owym przybytkiem uciech sprawował kat, a raczej katowa, bo do takowych spraw lepszy łeb miała, a i doświadczenie większe. Tam gościnę żeśmy znaleźli i zrozumienie dla naszego smutnego losu. Bowiem nasz przygodny przyjaciel, znany w grodzie jako Przecherny Jędrek, był zręcznym wydrwigroszem i jako takowy zdołał sprzedać pierwszemu naiwnemu most albo i też miejskie rogatki, kusząc możliwością pobierania myta za przejazd. Powiadali, że z wykształcenia był niewyświęconym klerykiem, co tłumaczyło zręczność, jaką posiadał w mowie i roztaczaniu cudownych wizyj. Nadto był człowiekiem ujmującym w obejściu, o czym już żeśmy mieli okazję się przekonać, a wszystko, co mówił, okazało się niewarte funta kocich kłaków.

I tak gdyśmy do grodu dotarli, goniąc za złudą tego bogactwa, co to go nie było, pustka nam trzos chłościła.

Rejestr złoczyńców

Подняться наверх