Читать книгу Rejestr złoczyńców - Magda Durda - Страница 6

Znaj fortele, byś kradł śmiele

Оглавление

Gród zdawał się wojną nietknięty i to nas wielce ucieszyło, jeno z pustą sakiewką słabnie radość życia, szczególne gdy głód zaczyna mocno doskwierać. Obydwaj żeśmy pierwszy raz w wielkim mieście byli i nawet Mietek, chociaż bardziej w świecie bywały, czuł się w nim nieco zagubiony.

– Tyle tu możliwości, Szczurzasty... – marudził na każdym dróg rozstaju. – Z lewej dom i z prawej dom, nie wiadomo, co z tego wybrać, a wszystko to jakieś takowe na widoku. Pod kościołem dziady dziadują i albo pilnują, żeby nikt nic nie ukradł, albo też nic do skitrania tam nie ma, bo gdyby było, to już dawno by wzięli. – Ledwie żeśmy uszli parę kroków, to począł znów biadolić. – W lewo iść czy w prawo? Nigdy nie wiadomo, która strona jest lepszą, i trzeba przyjąć jakiś zamysł, że na przykład zawsze na lewo iść będziem.

Jako że z dwóch dróg można niekiedy wybrać i trzecią, przetośmy poszli prosto i trafili na rynek, gdzie akurat w dzień targowy jatka przy jatce ustawione, a na nich dobra wszelakie, aż nam się w głowach zakręciło. I chociaż wielu przygód w swoim krótkim życiu żeśmy zaznali, ale na pomysł, żeby tak w biały dzień ściągnąć coś z rzeźnickiej jatki, dziwna nieśmiałość nas ogarnęła. I wtenczas żeśmy poznali Zgrabnego Antka.

Złodziejem był on z urodzenia i to z najzacniejszego, bo wyreźnickiego fachu, jako dumnie prawił. Od maleńkości mieszki rezał, jako i jego nieświętej pamięci ojciec, któren czynił tak do wczasu, gdy na dusiączce się zakołysał i ptactwo ścierwolubne pochówek mu zgotowało. Zanim sypnął się Antkowi pierwszy wąs, już miał poważanie pośród mistrzów fachu. Powiadali, że samym spojrzeniem mieszek zdjąć potrafi, przeto Zgrabnopalcym go zowali. Gdy wkroczył Antek w wiek męski, sam siebie przezwał Zgrabnym, bo to większe wrażenie na płci niewieściej robiło.

Na skutek nader niefortunnych okoliczności stało się tak, że spotkanie z cierpiączką mu wyznaczono i już się miał zahuśtać, i karmić wrony trupożerne, ale stryczek się zerwał, co zostało uznane za znak z niebios i życie mu darowano. Powiadali, że życie zawdzięcza nie Opatrzności, lecz małodobremu, znaczy się katu, z którym był w dobrej komitywie. Tegośmy się później dowiedzieli, że małodobry paserką się bawił i że z Antkiem z młodych lat się znali.

Ale pierwej tośmy pełni podziwu byli, że Zgrabniak tak zgrabnie z dłużnicy wyszedł, chociaż cały karnawał w niej przesiedział i na męczarnię go brali, coby mu się nie nudziło. Na ostatek trzy dni spędził na niej, a jak kto po takowej dawce wrażeń wychodzi z niej żywy, to i tak jest jakby wpół martwy. I nieważne, czy co powie, czy milczeć będzie. Niewielu milczy. Wprawdzie milczenie od stryczka nie zbawia, ale ból zmniejsza. Mało kto nie zaśpiewa, gdy go na kole rozciągają albo boki przypalają. Bywa też, że mysz pod dzbanem na brzuchu sadzają, a ta bidula przerażona zaczyna sobie norkę kopać...

Wystarczy posłuchać takowych opowieści, by prawienia swoich nie szczędzić. Ponoć nawet i słoń myszy się boi, więc cóż się dziwić nieszczęśnikowi, któren boki ma ogniem wypieszczone, ręce na kole ze stawów powyłamywane, że na widok myszy zaczyna śpiewać. I wszystko takowy wyśpiewa. A do śpiewania to nawet niemowę potrafił grodzki małodobry zachęcić. Cuda się u niego na dłużnicy działy, bo i paralityk chodzić zaczynał, i ślepy wzrok nagle odzyskiwał, gdy go przed zabawkami katowskimi stawiano...

Ale świętym małodobry nie został obwołany, bo pokutę miał do odprawienia za grzeszną swą przeszłość. Krwawym Maciejem go zowali. Zanim katem został, zdołał zdobyć niemałe doświadczenie w obcowaniu z pręgierzem, a później mord mu się przydarzył. Jedni powiadali, że własnego ojca zadusił i że słusznie uczynił. Insi prawili, że zadźgał go siekierą i że słusznie uczynił. Jeszcze insi, że nie ojca, lecz jego ślubną, znaczy się swoją macochę, z którą sam miał romans albo też nie miał, i właśnie z tejże przyczyny, z tego nieodwzajemnionego afektu ją albo też jego zadusił, czy też siekierą... A przepraszam, o którymże Macieju rozmowa? O małodobrym? A, ten... Ojczyma utopił, ponoć kawał kanalii z tego nieboszczyka.

Jak było, tak było i jedynie Krwawy Maciej znał, a może też i ci, którzy wyrokowali. Chociaż oni zwykli rzucać monetą dla określenia, czy winien, czy bez winy jest. A jak sprawa trudniejsza, to kościami rzucali. Taki Sąd Boży.

Jak było albo nie było, jednakowoż Maciej znał, że za ów czyn, którego się dopuścił, przyjdzie mu głową zapłacić, jeśli się niefortunnie przydarzy, że go pochwycą. A w owej zapłacie wszystkie insze złoczyny były już z grubsza uwzględnione, toteż dalszych sobie nie szczędził. O jego późniejszych losach wiele powiadano. Tak wiele, że słowom lepiej było prawdy nie dawać.

Wiadomym było jedynie, że wyznaczono mu spotkanie z cierpiączką. Jeno w owym czasie nie było w grodzie fachmistrza zdatnego do obwieszania, bo ten, co był, nasłuchał się księżej mowy o miłowaniu bliźniego swego, rozdał wszystko, co miał, i z kijem pokutnym w świat ruszył. Na żebry poszedł, powiadali jedni. Na rabunek się szykuje, powiadali drudzy. Maciej nie wnikał, gdzie i po co się udał ten, co to już go nie było, bo dostrzegł szansę swojego życia. Czekał na niego powróz, a nie było człeka, który na gardle mógłby mu go zacisnąć, przeto sam zaproponował, by darowano mu życie, a on się tejże funkcyji podejmie.

O fachu katowskim powiadają dwie rzeczy: że uczciwy go nie przyjmie i że trzeba mieć w sobie żądzę krwi, śmierci i pieniądza. Maciej żądny był życia i pieniądza, ale też sławę miał krwawolubnego, więc go przyjęli. Inszych chętnych i tak nie było. I tak rozpoczął swoją karierę dobrze opłacanego pariasa. Wśród ludzi praworządnych on, egzekutor prawa, nie był zbyt mile widziany, bo wszystko, co z nieczystością się styka, skalaniem grozi, zanieczyszczeniem ciała i duszy. Ciałem zajmował się cyrulik, duszą ksiądz, a Maciejowi przypadła w udziale piecza nad ulicami, gdzie wszelka nieczystość zalegała, zagrożenie i dla ciała, i dla duszy stwarzając.

Prócz usuwania z nich przestępców, których w majestacie prawa niejednokrotnie na inszy świat przesuwał, przykazane miał uprzątanie ulic ze wszystkiego, co zepsute, czyli z ludzi luźnych, dziewek wszetecznych, bezpańskich psów i świń oraz ze ścierwa wszelkiego. Przeto stykał się z najgorszą zarazą, do której i my żeśmy się zaliczali, pospołu ze zdechłą świnią.

Wszelako nad nieczystością moralną ład miał sprawować, jako że dziewki nierządne potrzebne były w grodzie, żeby grzechowi cudzołóstwa zaniechać. I chociaż był to ważny urząd, umyślili sobie panowie rajcy, że zajęcia tak plugawego porządnemu człowiekowi nie dawać, więc przydzielili go małodobremu. Tenże z racyji sprawowanego przez siebie urzędu i tak był w bliskiej znajomości z brudem moralnym i cielesnym. Przeto ludzie respekt przed nim czuli, bo miał on do czynienia z wszelką zgnilizną, a z tej, wiadomo, różne się biorą choroby.

Prawiono też pospólstwu, żeśmy jako trąd na zdrowym ciele, z czego zrozumiano tyle, żeby cielęciny na targu nie kupować, bo zepsuta. I zaraz sprytne kramarki znaczny upust dały i ze sprzedażą nadążyć nie mogły. Poczem, trochę z obawy przed naruszeniem swej nietykalności cielesnej, bo klientela sarkać poczęła, a trochę ze zdrowej chęci zysku, kawałki wołowego jako cielęce sprzedawały. Rejwach się z tego zrobił, że hej! Nawet rezać nie było trzeba, bośmy mieszki z bruku zbierali. Toteż takowym mędrkom, co to prawią, że pieniądz na ulicy nie leży, odpowiadam, że a i owszem, jeno trza wyczuć, kiedy z niebios spada. Bo przecie owoc też się przez caluteńki rok z drzew nie sypie.

– Mietek, słusznie prawię?

– A wiesz, że ja też chęć mam na śliwowicę?

A temu tylko jedno na myśli.

– Z dziewką bym się napił – westchnął tęsknie.

– Z dziewką ciekawsze się rzeczy robi – postrzegłem.

– Słusznie prawisz. Jeno przyznaj, że śliwowica bez dziewki też smakuje.

– A tegom nie próbował.

– A niechże cię!

Najlepszą przepalankę ze śliwek właśniem u małodobrego pijał i cóżem ja winien, że nie dało rady bez towarzystwa dziewek zawsze ochoczych? Ich jędrne i chętne ciała też jako nieczystość miano. I ażeby inszych przed plugastwem chronić, przykazali panowie rajcy, by się kat strojem wyróżniał i poczciwego mieszczanina nieczystością nie kalał. Ech, nie znali, oj, nie znali...

– Trudno poznać, jak się twarz w kapturze skrywa – postrzegł bystro Sowibacznik, czym mnie nieco skonfundował, bom naiwnie myślał, że przebranie nieśmiałość ma skrywać.

A ono skrywało ważne persony, które rozpusty chciały zażywać incognito, ażeby na utratę reputacyji się nie narazić. Wszak piastowanie urzędu zobowiązuje, również do schlebiania pospólstwu i wychodzenia naprzeciw ich bolączkom.

I nie dość było ludziom porządnickim a bojaźliwym, że nosił Maciej pstry strój pozszywany z różnokolorowych pasów z finezyjnymi rozcięciami i płaszcz czerwony. Do pracy musiał też rękawice zakładać, by chronić dłonie przed zbrukaniem, a i tak nikt ręki mu nie podawał. Przeto przyozdabiał się Maciej kapeluszem z wronimi piórami i nawet na co dzień nosił rękawiczki ze ścierwiej psiej skóry sporządzone. Zaś przy wykonywaniu swej krwawej profesyji insze zakładał, ze skóry ścierwoświńskiej, i sporządzenie takowych zlecił też dla swoich hycli, czyli pomocników. Ci również chodzić mieli w niestrojnych pstrych ubiorach, jakby wszyscy trędowaci byli.

Kaletnicy szyli przeto rękawice i chyba czynili to bez wiedzy takowej, że w skórze padliny przyszło im się babrać. Takowy to wredny umyślunek miał małodobry, a łgać pięknie potrafił. Dobrze płacił, a czego nie zełgał, to przemilczeć zdołał. Aleć był on człekiem zacnego serca, bo ladacznicom dach nad głową zapewniał i godziwy zarobek za ich ciężką i nader pożyteczną pracę, co wielce panowie rajcy chwalili.

Pieczę nad tym interesem sprawowała jednak Maciejowa, żeby małżonkowi nieco ulżyć w wielości jego obowiązków. Pierwej wszeteczną była, ale stateczną się stała, gdy własny nierząd porzuciła i z Maciejem się związała. Obrotna białogłowa z niej była i szybko się zajęła nierządem inszych dziewek, które pobłądziły na swej moralnej drodze. Pomagała im w tym błądzeniu, a i my żeśmy w tym przeszkadzać nie chcieli. A skalania tośmy się nijakiego nie obawiali. Bośmy w porządkach grodzkich równie zbędnymi byli jak, nie przymierzając, sparszywiały kot, z którego wszelako większy jest pożytek, jako że myszy łapie. Ale i tak każden się przed nim wzdraga i tylko patrzy, ażeby się go pozbyć. Jako i nas pozbyć się chcieli, chociaż dzięki nam moc ludzi zajęcie miała. Panowie rajcy, grodzkie pachołki i małodobry z naszej obecności żyli, a i niejeden rzemieślnik ją chwalił, bo zarobek mu przynosiła.

Jeno ludzie to dziwne bywają. Ręki katu nie podadzą, bo skazańcowi stryczek na szyi zawieszał i tego się boją, i wzgardę czują. A potem przychodzą, chcąc odeń stryczek zakupić albo też trupi palec czy coś jeszcze gorszego. Niektórym szczególnie zależało na języku, ale częściej na trupim chwoście zwiotczałym, bo z tego jakąś magię odprawiali dla zbudzenia męskiej żywotności. Po to najchętniej przychodziły baby szpetne, acz chutliwe.

Znał Maciej ich małżonków, bo w „Żabim Królu” często bawili. Niektórzy zachodzili w poszukiwaniu magicznego remedium na ową przypadłość, która tak trapiła ich połowice, a im również przykrość sprawiała. Zalecał im Maciej w ramach kuracyji jedną ze swych panien, wielokrotnie i z powodzeniem stosowanych jako lekarstwo na męskie bolączki. Po medykament ów sięgali też chętnie ci, co to woleli zapobiegać niźli leczyć przypadłość, jaką jest szpetna, acz chutliwa żona.

Z początku swego urzędowania brzydził się kat tą rzeźnicką jatką, jaką było wycinanie kawałków ciała z człowieka, którego sam obwiesił. Ale potem mu to spowszedniało. Śmiał się z zabobonności ludzi, ale sam po trochu wierzył, że chronią go rękawiczki z psiej skóry. Ponoć nosił też na szyi trzonowy ząb świni, niby dla ochrony przed urokiem. Tom znał od jednej ladacznicy, ale im wierzyć zbytnio nie trzeba, chyba że prawią o swej miłości. Albowiem ich miłość do pieniędzy jest prawdziwie szczerą, chociaż z rzadka odwzajemnioną.

Maciej także kochał pieniądze, toteż sprzedawał wszystko, co z szubienicznika sprzedać się dało, a powiadali, że nawet i więcej. Nikt się nie chwalił, że nabył kciuk trupa, to i nikt się doliczyć ich wszystkich nie mógł. Jak wszelkie insze relikwie ulegały jakiemuś cudownemu rozmnożeniu.

Łajdak był z tego kata, wszak mu przyznać trzeba, że uczciwości potrafił dochować. Jak od szubienicznika dostał parę groszy, to przy wieszaniu kark takowemu subtelnie skręcał, miłosiernie przyspieszając spotkanie z panią kościejką. Jak był doceniony, to swym posługaczom przykazywał plagi lżejsze dawać. Dusza człowiek i chociaż zawód miał parszywy, lepiej z nim było żyć w przyjaźni. Tako czynił Antek i dzięki temu z dłużnicy w dobrym zdrowiu wyszedł, a i później od stryczka się urwał.

Gorzej, gdy ktoś cierpiał na chorą ambicyję, która kazała mu bardziej dbać o bzdurne zasady, niźli o własne życie. Bo są zasady uświęcone długożywotnią tradycyją złodziejską i tych złamać nie można. Ale są też takowe, które każdy podle swego rozumu bierze. Chyba że w rozumie nieszczęsnym zgotuje się pomyślunek przeklęty.

Tak to się właśnie przytrafiło się Jankowi Trzęsigłowie, którego przedtem Bykowatym zowano, bo gdy złość go nachodziła, to nogą po ziemi szurał, oczyma ciskał gromy i prychał przez zaciśnięte zęby. A na męczarnię trafił, bo któryś z jego dawnych kompanów zbyt chętny był do gadania, jako że stryczek i tak był mu pisany, a dzięki szczerej spowiedzi mógł się z nim szybciej przywitać i milej spędzić ostatnie żywota swego godziny.

Jeno nikt nie znał, czy mu się to udało, bowiem zgubił się gdzieś po drodze, na dusiołkę nie trafił, a ciała jego nigdy nie odnaleziono. Znaczy się, nie w całości. I wiedzieli wszyscy, że zrobili to Jankowi kamraci. Nawet pachołcy to znali, ale żaden nawet palcem nie kiwnął, żeby się w śledztwo bawić. Bowiem respekt czuli. Widzieli, jak Trzęsigłowa ciągniony był i przypalany, ale pary z gęby nie puścił. Tak mu się czemuś ubzdurało, że z hyclem i jego oprawcami gadać nie będzie, i nie gadał.

Przetrzymał boków osmalanie, milczał, gdy mu koza sól z pięt szorstkim jęzorem zlizywała, wył, gdy mu stawy wyciągano, lecz słowa nie wyrzekł. Obszukano go starannie, ogolono dokładnie, by sprawdzić, czy czary jakoweś go nie chronią, ale żadnych znaków na ciele nie znaleziono. Winien był jedynie wielokrotnych kradzieży i chociaż do żadnej się nie przyznał, żadnej też nie zaprzeczył, ale nie było to konieczne, bo kamrat jego przeciw niemu zaświadczył, a martwy słowa danego odszczekać nie mógł.

Tyle że jurysdykcyja chciała od Bykowatego przyznanie do winy usłyszeć, uznając je za królową dowodów. Wprawdzie osobliwą słabość żywiła do owej królowej, ale panowie ławnicy, co to ich przysiężnikami zowali, wiernością nie grzeszyli jej zbyt gorliwie. Darowali zatem Jankowi dalsze przesłuchanie i bez męczarni stryczek mu przykazali.

I chociaż nie udowodniono Bykowatemu, że chronią go jakoweś czary, to brak dowodu żadnym dowodem nie jest, a na zimne lepiej dmuchać, niźli się nim sparzyć. Toteż nikt nazbyt gorliwym nie był, by w słusznej zemście przeszkadzać, jeśli takowa była ostatnia wola skazanego przez sąd ziemski nierychliwy, acz niekiedy sprawiedliwy. A tenże zawyrokował, że obwieszon ma być między niebem a ziemią, niechże się stanie, i basta.

Jednakże wybawiła go od powroza jedna panna, obierając go sobie na męża. Zawodową proszarką była, a wołali za nią Garbata Agata, bo na żebry z garbem chodziła. Bez niego nikt jej nie rozpoznawał, a garb nosiła chyba po to, by uwagę od swej urody odwracać, jako że szpetną była niby diabla córa. Zachował zatem Bykowaty życie, chociaż stan wolny utracił, bo wybawicielkę swą musiał poślubić.

Takowy to sprytny koncept umyślili panowie rajcy, żeby rozwiązać kwestię staropanieństwa niewiast silnie nieurodziwych, których po dobroci nikt nie chciał. Wprawdzie niejeden wolał wybrać śmierć, niźli życie u boku takowej nadobnej, lecz Janko uważał, że głowę ma jedną i niespieszno mu było z jej zdejmowaniem.

Na wolność wyszedł mocno połamany i jak chciał byka odgrywać, to łbem na wychudzonej szyi potrząsał i dziatki się z niego naśmiewały, nazywając Trzęsigłową. Przyjął to nazwanie, bo po tym, jak na męczarni zabawił i już prawie się spotkał z katowską huśtawką, stracił całą swą bykowatość. Właściwie to tylko dziadować mu pozostało, jako że z dłużnicy kaleką wyszedł.

Zamieszkał pospołu ze swoją gołąbeczką przy murze na cmentarzu, gdzie grzebano straceńców, których rodziny majętniejszymi były. Bo takimi, co to ich w koło wplątywano, na części ćwiartowano czy na dusiołce wieszano, zajmowały się ptaszyska ścierwolubne, a to, co ze swej uczty pozostawiły, psi po polach roznosiły. Postawił sobie Trzęsigłowa przeto zgrabną lepiankę pośród zacnego towarzystwa straceńców niepospolitych, poczywających po wsze wieki po znojnym, acz nader ciekawym żywocie.

A na cmentarzu, jak to na cmentarzu, wesoło się ludziom żyło. Za dnia frymarki bywały, zaś nocami się bawiono, coby przy tańcach i śpiewach zmarłym się raźniej robiło. Jeno na tymże odpustów nie urządzano, a to z tejże przyczyny, że podobnież ciężkie grzeszniki nań poczywają, których dusze nie zaznają spokoju, dopóki do cna się nie spopielą w ogniu piekielnym. Powiadali, że straszy po nocach jakaś dusza potępiona, jeno po zmroku mało co widać było. Nadto nawet Jankowa baba po zmierzchu lepszego wyglądu nabierała.

A przyznać jej trzeba, że chociaż oblicze miała szpetne, to charakter nader przyjemny, a i zręczna była. Potrafiła z kramów skitrać co do żarcia, bo Trzęsigłowa z dziadowania niewiele miał. W tym fachu to trzeba być aktorem w sztuce odgrywanej dla publiczności i litość w niej wzbudzać. Cielesną swą ułomnością, prawdziwą bądź też pozorowaną, struny sumienia szarpać, historię własnej niedoli głosem zawodzącym opowiadać.

– Ty im musisz czułą bajkę opowiadać – tłumaczyła Jankowi jego połowica. – Serca zamknięte swą boleścią rozedrzeć, bo bez tego sakiewki nie otworzą.

Garbatką ją czule mienił. Ale hardy był i w milczeniu pod ratuszem przesiadywał, niczym niemy wyrzut sumienia, którym tylko nieliczni się przejmowali.

– Nieprzystojnie stale w jednym miejscu przesiadywać, bo się ludziskom twarz twoja opatrzy, a troskać się wciąż tym samym nieszczęśnikiem, to jeno ślubna i matka umieją – zaklinała go.

Lecz się spod ratusza nie ruszał. Miał w tym widać jakiś cel obmyślony, któregośmy zmyśleć nie mogli.

Dziwny był z niego proszarnik, który o nic nie prosił, acz pośród złodziejskiej braci miał poważanie, wszak mało kto potrafi się pieszczotom oprzeć, jakie z przykazania kata zadają na męczarni jego posługacze. Pieszczony sam musi we własnym sercu zadecydować, czy woli za milczenie gardłem przypłacić, czy oddać gardło i z pieszczot zrezygnować. Jak ktoś ma dużą siłę ciała i ducha, to męczarnię przetrzyma, toteż jedni podziw wielki czuli, lecz drudzy za durnia go mieli i się naśmiewali, że chciał sławy, to ją ma.

Niektórzy z buchaczy to mu nawet pomagali, szczególnie ci, o których zmilczał, gdy do spotkania z cierpiączką się szykował. Wiele wiedział i wiele mógł powiedzieć. Swoim hardym milczeniem wzbudzał w nich wdzięczność i nienawiść. Właściwie to każden, który go znał z lat wcześniejszych, żył w niepewności, że Trzęsigłowa kiedyś przemówi. Dzięki tejże niepewności całkiem znośnie mu się żyło na cmentarzu straceńców, po sąsiedzku z naszym Zgrabnym pryncypałem. W jednym wieku byli i mnogość wspólnych spraw mieli z wcześniejszego czasu, kiedy się bawili pospołu. Przeto mieli dla siebie wiele przyjaźni, ale też wielce się siebie wzajem obawiali. I chyba dlatego tak szczerze sobie w oczy spoglądali, by mieć jeden na drugiego baczenie i plecami się nie odwracać.

Prawią, że z szacunku dla drugiego człowieka nie jest zacnym plecy mu pokazywać, ale mi się widzi, że to niepewność co do możności zaufania ten szacunek wzbudza. Antkowych pleców nigdym nie widział, ale może miał sprawki jakoweś na sumieniu albo też bezinteresownych wrogów, takich co to z czystej zawiści się rodzą? Niewątpliwie był przezornym, a taki zwykł się zabezpieczać przed wypadkami nieprzewidzianymi i w konsekwencyjach nader przykrymi. Na tym właśnie się opiera zaufanie. Jeno z inszej strony odwrócić się do kogoś plecami bywa oznaką lekceważenia albo nawet żywionej dlań pogardy. Za poczynienie takowego afrontu można otrzymać nóż jako upomnienie między żebra wbity. Przeto szanuj nieprzyjaciela swego, bardziej niźli siebie samego.

Rejestr złoczyńców

Подняться наверх