Читать книгу Dom w Ulsan - Małgorzata Kalicińska - Страница 5

Początek, czyli skąd się tu wziąłem

Оглавление

Przyjechałem 4 stycznia 2001 roku.

Gdy po tym, jak straciłem robotę w Polsce, Niemcy przyjęli moją aplikację i zaoferowali mi wyjazd do Korei – nie wahałem się ani chwili. Przemysł okrętowy u nas dogorywał. O przyczynach można by długo opowiadać, ale czy warto? Stało się, a że już wtedy widać było dość wyraźnie symptomy zbliżającego się upadku, to tym bardziej propozycja niemieckiej firmy była dla mnie ofertą, której – mając już pięćdziesiątkę na karku, dom na utrzymaniu i dwójkę dzieci na studiach – nie odważyłbym się odrzucić. Najpierw odbyłem półtoramiesięczne szkolenie w Hamburgu, a potem – w samolot i w nieznane!

Początki nie były łatwe.

Zaraz po Nowym Roku 2001 zacząłem się pakować, a 3 stycznia siedziałem już w samolocie. Najpierw do Frankfurtu, potem przesiadka do Seulu. Firma na takie długie trasy fundowała zawsze business class, więc podróż minęła całkiem przyjemnie.

Bez kłopotów w piątek 4 stycznia dotarłem do hotelu w Busan, gdzie firma zarezerwowała dla mnie pokój na executive floor (!). Bardzo przyjemny pokój w równie eleganckim hotelu Westin Chosun w dzielnicy Haeundae. Szef firmy na Koreę, Heinz Wagner, już podczas mojej podróży taksówką z lotniska zawiadomił mnie, że ma zamiar po pracy, wieczorem, wpaść do hotelu, by się wzajemnie poznać. Przyjechał ze swoją koreańską żoną późnym wieczorem i zaprosił mnie na kolację. Okazał się – jak zresztą mnie koledzy zapewniali jeszcze w Hamburgu – bardzo miłym starszym panem. Znał nawet parę słów po polsku. Podczas gdy czekaliśmy na nasze zamówienie, opowiadał historie z czasów, gdy bywał w Polsce, w biurze firmy w Szczecinie, a że były to lata 1980–1981, miał o czym opowiadać. Dla mnie ciekawe było usłyszeć, jak inni, z zewnątrz, widzieli ten nasz burzliwy okres Solidarności, strajków 1981 roku i stanu wojennego. Muszę powiedzieć, że starszy pan miał całkiem trzeźwy pogląd na tamte czasy i okazywał dużo sympatii dla naszych ówczesnych porywów. Wyraził na przykład przekonanie, że bez nich nie byłoby późniejszego połączenia Niemiec – co do dziś nie jest tak bardzo powszechne na Zachodzie. Opowiedział mi całkiem sporo o sobie, a to w naturalny sposób skłoniło i mnie do przekazania podobnych informacji. Co też chyba było celem całego spotkania. A okoliczności (restauracja hotelowa, dobre jedzenie, nieformalna atmosfera) znakomicie to ułatwiły. Żałowałem tylko, że nie mogłem w pełni cieszyć się tym wszystkim ze względu na dolegliwości żołądkowe, które zaczęły się jeszcze w kraju. W samolocie wszystko było właściwie w porządku: bez problemów przetrwałem całą podróż. Pozwoliłem sobie nawet jeść niemal wszystko i czułem się całkiem dobrze. Za to w hotelu... Oszczędźmy szczegółów. Zamiast wykwintnej kolacji zjadłem więc tylko gotowany ryż z warzywami i popiłem coca-colą. A szkoda, bo menu w restauracji było bardzo interesujące. Skończyliśmy około dziesiątej. Umówiliśmy się na następny dzień, na siódmą rano i tu zaskoczenie (niemal wpadłem w lekką panikę): mój samochód już stoi na hotelowym parkingu i jutro rano mam nim jechać z hotelu do biura, a potem na prom. Jak sobie przypomniałem jazdę z lotniska i ten potworny ruch na ulicach, to mnie ciarki przeszły. A tu trzeba będzie samemu jechać autem, którego nie znam, w nieznanym wielkim mieście, do tego wcześnie rano, zaraz po wschodzie słońca. Nawet jeśli za kimś, to i tak stres. Ale nie dałem nic po sobie poznać, jakby to był dla mnie chleb powszedni.

Na szczęście wszystko poszło gładko. Ranek nie był tak ciemny jak u nas o tej porze roku, hyundai accent nie sprawił żadnych problemów i choć poranny ruch był może nawet większy niż popołudniowy w dniu poprzednim, dojechaliśmy na miejsce bez przygód.

W biurze (centrala na Koreę) zostałem przedstawiony wszystkim obecnym akurat pracownikom i z grubsza wprowadzony w sprawy organizacyjne. O dwunastej odpłynąłem promem na wyspę. Prom okazał się niewielkim, szybkim katamaranem. W każdym razie niewielkim na oko, ale dość dużym, by oprócz ośmiu samochodów osobowych pomieścić dwieście osiemdziesiąt osób. Wiem na pewno, bo moje miejsce znajdowało się w najdalszym kącie i miało numer 280. Po trzech kwadransach podróży po w miarę spokojnym morzu byłem już na miejscu. Na przystani czekała na mnie sekretarka ze stoczniowego biura firmy i za jej samochodem dojechałem do stoczni. Po wstępnych czynnościach powitalno-organizacyjnych, późnym popołudniem, już po zmroku, jeden z kolegów tym samym sposobem doprowadził mnie na kwaterę.

Mieszkanie okazało się spore, co najmniej siedemdziesiąt metrów kwadratowych. Trzy sypialnie (duża z podwójnym łóżkiem i dwie maleńkie), pokój dzienny połączony z kuchnią, dwie łazienki: jedna większa, z wanną, i druga maleńka z toaletą i umywalką, przy dużej sypialni. W zasadzie było wszystko, czego potrzeba, choć wyposażenie kuchni okazało się więcej niż skromne. Były podstawowe urządzenia, ale brakowało rozmaitych drobiazgów, które – gdybym się zdecydował na gotowanie w domu – musiałbym dokupić. W salonie na niskiej szafce stał wielki telewizor (niestety same koreańskie programy plus Star World i Star Sport z Hongkongu po angielsku, bez CNN – więc bieda), pod telewizorem miniwieża, więc mogłem przynajmniej posłuchać muzyki z płyt, których kilka przywiozłem ze sobą, przede wszystkim moich ulubionych Pink Floydów. Obok wideo – tylko co na nim oglądać? Ogrzewanie i ciepłą wodę zapewniał gazowy podgrzewacz zainstalowany w loggii obok kuchni. Zastosowano ogrzewanie podłogowe i pokoje są niższe niż u nas, gdyż pod podniesioną o parę centymetrów podłogą zainstalowano rury ogrzewania, a ponadto na suficie jest dodatkowa izolacja, żeby nie było strat ciepła z ogrzewania podłogi piętro wyżej.


Fragment portu w Busan. Na pierwszym planie przystań promowa, nieco dalej po prawej przystań, z której odpływały promy na wyspę Geoje

Mieszkanie znajdowało się na jedenastym piętrze w jednym z trzech budynków miniosiedla, na samym brzegu zatoki. Po jej drugiej stronie widać było miasto i stocznię, statki w stoczni i zielone dachy stoczniowych hal na tle gór. Przy dobrej pogodzie widać było w zatoce liczne wysepki, pokręcone zatoki i półwyspy. Woda w zatoce bardzo przejrzysta, niestety, sporo śmieci przy brzegu i na dnie sprawiało dość przykre wrażenie. Zresztą i samo miasto, na ile byłem w stanie to ocenić, wydało się dość zaniedbane. Choć może to tylko takie wrażenie spowodowane kamienistym gruntem, który nawet bez śmieci wyglądał jak rozgrzebana budowa.

Trafiłem do stoczni Samsung Heavy Industries w Geoje. Tak naprawdę miejscowość nazywa się Shinhyeon, ale już wtedy mówiło się, że to jest Koje (kodże). Dawniej bowiem siedzibą władz administracyjnych wyspy była mała wioska po drugiej stronie pasma górskiego i ta właśnie wioska nazywała się Koje. Ale po wojnie administracja przeniosła się do Shinhyeon, miasteczka, które rozrosło się wraz z budową, rozbudową i rozwojem stoczni firmy Samsung i z rozpędu zaczęto miasteczko nazywać Koje. Dziś już oficjalnie jest to Geoje. Skąd różnica w nazwach? Ano dlatego, że Koreańczycy jeszcze w 2000 roku stosowali starszy system tak zwanej romanizacji zapisu języka koreańskiego, czyli zapisu czcionką łacińską i w tym systemie nazwa wyspy pisana była jako Koje. Brzmienie się nie zmieniło, dla nas i tak brzmiało to tak samo – kodże. Od 2000 roku natomiast wprowadzono nowy system (Revized Romanization – poprawiona romanizacja) i odtąd wiele nazw zmieniło się w oficjalnym zapisie łacińskim. I tak nazwę wyspy i miasta Koje zaczęto pisać jako Geoje, drugie co do wielkości miasto w Korei i wielki port Pusan zamienił się w Busan, wyspa Cheju na Jeju, i tak dalej.

Następnego dnia rano stawiłem się już normalnie do pracy. Dostałem biurko, pobrałem ubranie robocze, materiały biurowe i do czwartej, z piaskiem w oczach, próbowałem przyswoić wszystkie informacje organizacyjne, jakie mi przekazywano. Po podróży nie musiałem, mogłem dzień odczekać. Ale jeden z kolegów miał wyjechać na miesiąc na urlop i postanowiono, że ja mam go zastąpić. I to już od jutra! Spędziliśmy więc obaj pół dnia w stoczni, żeby wprowadzić mnie w sprawy. Większość tego czasu na zewnątrz. Było piekielnie zimno, choć pogoda była piękna: czyste niebo, słońce nawet dość wysoko i prawie bezwietrznie. Marzłem, choć włożyłem kombinezon na ubranie. Po powrocie do siebie zmogło mnie: zasnąłem na twardej kanapie w salonie i obudziłem się przed północą tylko po to, by umyć się w półprzytomnym widzie i walnąć do łóżka.

Za to następnego dnia niespodzianka: pogoda załamała się i jak zaczęło lać nocą, tak lało całą niedzielę. Miałem zamiar się przejść, ale w tych okolicznościach zrezygnowałem. Przejrzałem firmowe papiery, ustaliłem, co mam w poniedziałek pozałatwiać, dokończyłem czytanie gazet przywiezionych z kraju, napisałem list do domu.

Kolejnego dnia robiłem już inspekcje samodzielnie. Naganiałem się jak cholera. Pogoda nadal pod psem: lało z różnym natężeniem cały dzień i zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Ale przy odbiorach trzeba się tyle naganiać, że jak wróciłem przed lunchem do biura, to plecy miałem mokre. Oprócz ganiania dochodzi jeszcze gimnastyka: wspinanie się po drabinach lub elementach konstrukcji, chodzenie na czworakach lub w przysiadzie w rozmaitych zakamarkach lub czołganie się, tam gdzie się nie da wejść na czworakach. Bloki czy sekcje do odbioru są duże, czasem całe fragmenty dna podwójnego, burty czy grodzie wielkości jakieś piętnaście na piętnaście metrów i wysokie na kilka czy kilkanaście metrów. Do tego tutaj już na wstępnym etapie sekcji i bloków instaluje się wyposażenie, więc czasem trzeba się dodatkowo przeciskać między rurami, kablami, drabinkami czy barierami. Latarka w garści, kask opada na oczy – sama przyjemność.


Na pokładzie holownika po próbach morskich

Ze względu na deszcz odwołano część obiorów, ale to żadna ulga: jutro trzeba będzie odwalić i dzisiejszą, i jutrzejszą robotę. Kolega Adrian z Rumunii jednak nie wyjechał. Zaplanował sobie wyjazd w ten sposób, że miał dolecieć do Busan na lotnisko stoczniowym helikopterem, tymczasem ze względu na pogodę loty odwołano, prom z powodu sztormu też nie kursował, kolei na wyspie nie ma, a o autobusie nie pomyślał. Usłyszałem więc, jak dzwonił dokądś: „This is Robinson Cruzoe stacked on Koje Island”... Do końca tygodnia miałem więc nieco łatwiej. Adrian jako zastępca kierownika starał się wprowadzić mnie w sprawy jak najszybciej i najefektywniej. Był życzliwy i pomocny. Zresztą wszyscy deklarowali gotowość pomocy, choć przez moment atmosfera nie wydawała mi się dobra. Jeden z Niemców pierwszego dnia, gdy chodziło o to, które biurko ma być dla mnie, zaczął dużo i głośno gadać na temat konieczności ustalenia tego z kierownikiem (był jeszcze na urlopie) – „bo tu konieczne będą przeprowadzki i na razie nic nie wiadomo”. Odniosłem wrażenie, że się tu pożarli o to, kto które biurko ma zająć. Ale potem kierownik był już w pracy, biurko miałem przydzielone i wydawało się, że już wszystko gra. Ale miałem wrażenie, że pod powierzchnią tego spokojnego stawu wrze.


Wodowanie kadłuba statku w Stoczni Samsung, tu bez nadbudówki

Któregoś dnia wszystkie odbiory przed południem odbywały się u poddostawców. Było tego dużo, a ponadto w trzech różnych miejscach. Nie wyrobiliśmy się z robotą, tak by zdążyć na lunch do stoczni, i zostałem zaproszony do stołówki na terenie jednej z firm. To było moje pierwsze doświadczenie z kuchnią koreańską. Zupa jakaś taka porowo-cebulowa z ogromną ilością czosnku, ryż, wieprzowina w sosie pomidorowym z ostrą papryką i ziemniakami (mięso + sos + ziemniaki jako jedna potrawa), a do tego na stołach w salaterkach kapusta kimchi w dwóch rodzajach i jakieś suszone żyjątka morskie w sosie słodko-kwaśnym. Wszystko nawet zjadliwe, ale ostre jak diabli. Sztućce to tylko łyżka do zupy i stalowe pałeczki. Dość sprawnie udało się mi to wszystko skonsumować i nawet mi nie zaszkodziło. W stoczni prócz stołówki koreańskiej dla robotników była także „restauracja”, czyli taka bardziej europejska stołówka dla obcokrajowców. Żarcie w niej było dobre, zwykła international cuisine, a ponadto można było nałożyć sobie do woli. Wyboru właściwie nie było, bo cóż to za wybór między frytkami a ryżem? I tak większość z korzystających z tej stołówki nakładała sobie i tego, i tego. Można było się tam naprawdę najeść. Po takim lunchu nie byłem nawet specjalnie głodny wieczorem i na kolację starczała mi grzanka z dżemem i owoce. Tyle że kosztowało to równowartość sześciu dolarów. Koreańskie lunche były natomiast bezpłatne.

Na początku najbardziej dokuczała mi samotność. Prawda, koledzy mieli chyba tego świadomość i starali się włączać mnie w życie i rozrywki ekspatów, ale nie było to takie proste. Kontakt z rodziną w kraju był utrudniony, Internet jeszcze wtedy nie działał za dobrze, listy szły co najmniej dwa tygodnie, a telefony były drogie.

Okazało się także, że moje przeczucia co do stosunków w biurze były trafne. W tamtym czasie w naszym biurze na osiemnastu zatrudnionych było osiem narodowości. Jak zwykle w takim środowisku wystarczy, że trafi się jeden z trudnym charakterem (mówiąc łagodnie), aby zepsuć humory wszystkim. Był tam ktoś taki, co gorsza – po pewnym czasie został kierownikiem biura. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. A ja byłem zatrudniony jako freelancer, kontrakt był terminowy, na rok i prawie do końca tego okresu nie byłem pewien, czy firma zatrudni mnie na stałe czy nie. Niepewność jutra, złe stosunki w pracy, potem jeszcze kłopoty rodzinne – lekko nie było.


Co się gapisz, człowieku?

Ale szczęście mi dopisało, po dwóch latach przeniesiono mnie do biura w Ulsan, gdzie stosunki między pracownikami okazały się o wiele lepsze, po prostu normalne i gdzie przepracowałem kolejne siedem lat. Potem jeszcze dwa lata w firmach armatorskich.

• • •

Byłem w Korei Południowej, w Ulsan, już dwa lata wcześniej. Krótko, tylko dwa tygodnie, tylko w jednym miejscu, bez samochodu no i – naturalnie – w celach służbowych. Nie miałem więc czasu ani możliwości na zwiedzanie i zapoznawanie się z krajem. Podczas tego krótkiego pobytu i za sprawą pierwszych, powierzchownych obserwacji miałem nieodparte wrażenie podobieństwa między Polską i Koreą. Miejskie blokowiska całkiem jak warszawski Ursynów czy gdańska Żabianka, osiedlowe sklepy jak u nas, tyle że te koreańskie z marką Hyundai czy Lotte. McDonald’s, KFC czy Pizza Hut – jak wszędzie na świecie, i jeszcze te same marki ciuchów w miejscowym markecie. Ale to wrażenie podobieństwa było tylko chwilowe i tylko na początku. Różnice były oczywiste.

Za to przez całe jedenaście lat, które spędziłem w Korei, wracało to do mnie, już jako retoryczne, niestety, pytanie: dlaczego tu jest to (a w tym „to” mieści się mnóstwo rzeczy, niby takich samych czy podobnych i w Polsce, i w Korei, a jednak różnych) możliwe, a u nas nie?

To pytanie będzie tu często powracać.

Dom w Ulsan

Подняться наверх