Читать книгу A miało być tak pięknie! - Małgorzata Kalicińska - Страница 5
Rozdział pierwszy
ОглавлениеByła wiosna, późne lata osiemdziesiąte, miałam dziewiętnaście lat i biegłam spóźniona na próbę teatru amatorskiego. Teatr nie był w mojej szkole popularny. Powiem więcej: był wręcz niemodny. Koleżanki z liceum lub podwórka interesowały się zdobywaniem ciuchów, zbieraniem posterów, nagrywaniem muzyki na kasety, no i oczywiście… miłością. Mnie jednak ciągnęło do teatru. Jeszcze nie miałam pojęcia, co zrobię z tą fascynacją, ale byłam pewna, że chcę się stać częścią tego świata.
Wiedziałam, że tego dnia na próbę ma przyjść chłopak, który będzie tworzył muzykę do spektaklu. W zasadzie to już nie chłopak, a mężczyzna, bo skończył studia. Magister! Moja intuicja… Nie, to jednak nie to – byłam za młoda na intuicję… Moja ciekawość pchała mnie na salę prób tak, że niemal biegłam.
Nie wiedziałam, kim on jest. Ale tak bardzo chciałam, żeby okazał się zjawiskowy…
Wpadłam do środka z rozwianym włosem. Na filmie ta scena wyglądałaby tak: ona biegnie w zwolnionym tempie, jej włosy płyną w powietrzu, usta rozciągają się w uśmiechu i ukazuje się rząd drobnych białych zębów, gdy woła: „Przepra…”. Reszta słowa więźnie jej w gardle, bo przy pianinie siedzi on.
Wyobrażacie to sobie? Co za scena…
A on? Luzak. Skórzana kurtka pamiętająca czasy Zbyszka Cybulskiego, podarte jeansy, długie włosy. Obok pianina brezentowa torba, też nieludzko zdarta, z której wychylają się – o, matko! – książka Jeana-Paula Sartre’a i nuty. Odgarnął włosy z twarzy i podniósł na mnie wzrok, jednocześnie stukając w klawisze w takt uderzeń moich stóp. „Jest bardzo podobny do mojego taty!”, przemknęło mi przez myśl.
Wtedy nie wiedziałam, czy to dobrze. Chyba dobrze, bo tata to trochę hippis i luzak, wszyscy go kochali, więc ta wspólna cecha cieszyła mnie i wyżej pozycjonowała chłopaka. Podobieństwo dawało mi jakieś irracjonalne poczucie bezpieczeństwa. Facet podobny do taty musi być fajny!
Nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułam, że tam, przy pianinie, siedzi przyszły ojciec moich dzieci. Wystarczyło tych kilka sekund, strzał przez źrenice wprost w duszę – i byłam już totalnie, absolutnie i głęboko zakochana. Wiedziałam, że to idealny facet dla mnie. Ale ile są warte takie młodzieńcze przeczucia? Czasem łagodnie mijają się z prawdą, bo są pomieszane z pragnieniami, innym zaś razem kłamią jak z nut… Ale tego nauczyłam się dopiero później.
W tamtej chwili obawiałam się jedynie, że wszyscy słyszą, jak wali mi serce.
Podczas próby cały czas czułam na sobie jego wzrok. Spuściłam oczy w obawie, że wszyscy wiedzą, co dzieje się w mojej głowie, i się na mnie gapią. I miałam rację. Patrzyli. A ja, spłoszona, nie pamiętałam tekstu, myliłam się i przepraszałam. Choć na co dzień byłam dość pewna siebie – ba! miewałam niezły tupet – to ten chłopak sprawił, że poczułam się onieśmielona. Myślałam tylko o tym, jak jego, tego boskiego muzyka, zaczepić. Jednak nic sensownego nie przyszło mi do głowy.
Gdy już niemal zrezygnowałam, po próbie on (naprawdę on!) podszedł, wyciągnął do mnie rękę – tak zwyczajnie, bez cienia sztuczności – i powiedział:
– Cześć, jestem Janek.
– Dominika – odpowiedziałam, poprawiając włosy, a dokładniej dmuchając w grzywkę.
To taki mój gest, który wykonuję zawsze, gdy się stresuję.
– Mogę cię odprowadzić? – zapytał znów najzwyczajniej na świecie.
– Jasne – wydukałam.
Spojrzałam na koleżanki z zespołu. Żuły gorzką przegraną, ostrzyły osikowe kołki, snuły nić zazdrości, a niektóre to już nawet powróz, na którym gotowe były mnie powiesić. „Dlaczego ona, a nie ja?” Rozczarowanie, zdumienie niczym granat rozrywały im serca.
Po próbie wyszłam z Jankiem i spacerem zmierzaliśmy w stronę bloku, w którym mieszkałam z rodzicami i młodszymi siostrami. Szliśmy ulicami wielkiego osiedla, tacy piękni swoją młodością i miłością, która po tym pierwszym gromie z jasnego nieba teraz otoczyła nas bajeczną aurą. Janek się zatrzymał, wziął mnie odważnie za ręce i poprosił cicho tym swoim uroczo męskim głosem:
– Możesz jeszcze raz powiedzieć ten wiersz, który recytowałaś na próbie? Ale już tylko dla mnie?
Stałam – onieśmielona, ale i zachwycona, trochę jak uczennica, trochę jak aktorka. Uśmiechnęłam się i wolno podniosłam na niego wzrok. Byłam zmieszana, więc znów dmuchnęłam w grzywkę, która zawsze w takich chwilach robi się niesforna i wchodzi mi do oczu. Spojrzałam na jego twarz i zaczęłam recytować drżącym głosem:
„Niebo”
Mieszkam w takiej ponurej dzielnicy,
przy okropnie niemiłej ulicy:
brzydkie słowa na ścianach,
stróżka wiecznie pijana,
awantura i rozpacz, i łzy.
Ale kiedy mi dzionek przeleci,
kiedy noc gwiazdami zaświeci,
staję sobie w okienku,
biorę nuty z piosenką
i z refrenem, co właśnie tak brzmi:
Nie wszędzie jest tak ładnie jak w niebie –
szkoda tylko, że o tym nikt nie wie,
że to niebo jest po to,
żeby srebro i złoto
w nim świeciły dla ciebie co noc,
żebyś rankiem się zbudził z nadzieją –
właśnie po to te gwiazdy się śmieją,
właśnie po to jest niebo,
właśnie w niebie dlatego
tak nocami te gwiazdy lśnią.
Skończyłam i już wiedziałam.
Widziałam jego rozmarzony wzrok. On też się zakochał. Milczał, wzruszony, i tylko lekko drżały mu kąciki ust.
Scena kiczowata jak z filmu Love Story, nieco zabawna i niewinna. Staliśmy tam, młodzi i zakochani, przed nami było całe życie, czyli – jak się wtedy wydawało – wieczność. Pomyślałam: „Hmm… Wystarczyło wyrecytować Gałczyńskiego, żeby go uwieść? Żeby uważał mnie za cud świata? Cudnie!”.
Janek powiedział:
– Masz śliczne piegi na nosie. Śliczne!
Niewinnie, ale zalotnie cmoknęłam go w policzek, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam w stronę domu, bo nie wymyśliłam jeszcze scenariusza na ciąg dalszy. Ale wiedziałam, że jakiś musi być!
Potknęłam się o krawężnik i prawie upadłam. Co Janek o mnie pomyśli? Niemal umarłam ze wstydu – przez moje gapiostwo cały ten słodki kicz szlag trafił!
Z perspektywy czasu myślę, że scenarzysta jednak pochwaliłby tę scenę. Rozładowała napięcie. Sprawiła, że przestało być mdło. Potknięcie jest świetne i tylko on, Romeo, musi jakoś zareagować. Ten mój na szczęście zareagował. Zawołał za mną pewnym głosem:
– Będę pod twoim oknem jutro o szóstej!
Wychyliłam się z klatki ze śmiechem.
– O szóstej rano, jasne!
I już mnie nie było.
Gdy weszłam do pokoju, mama popatrzyła na mnie i zapytała:
– Co ci się stało?
– Mnie? Nic! – Zaklaskałam w dłonie.
– Irek – zawołała do taty – daj jej jeść, pewnie głodna po próbie. – I prasowała dalej, oglądając W labiryncie.
Ojciec tylko spojrzał uważnie i rzucił niby do mamy, ale jednak bardziej do mnie:
– Zakochała się!
– Tak? Znowu? – odkrzyknęła mama, nie odrywając wzroku od ekranu.
Może i była kiedyś romantyczna, ale wyrosła z tego jak ze zbyt ciasnej spódnicy i zostawiła gdzieś w liceum, w czasach, gdy została dziewczyną taty. Ona – najpiękniejsza z całej szkoły, ognista brunetka. I on – też najpiękniejszy, wysoki szatyn z falującą grzywą. Taka para! Dzisiaj miejsce romantyzmu zajął u niej pragmatyzm, choć zachowała pewien luz. Oczywiście kontrolowany!
A ja? Nie mogłam przestać myśleć o obietnicy Janka. Szósta rano?! Hmm. Wierzyć znaczy sprawdzać. Drżącą ręką nastawiłam budzik na piątą pięćdziesiąt. Niby powiedziałam sobie w duchu, że jeśli się nie pojawi, to nic wielkiego się nie stanie, ale całą sobą chciałam zaczarować rzeczywistość tak, żeby o szóstej on tam, na tym trawniku, na pewno stał!
Rankiem świt łaskotał mnie po oczach już od piątej. Budzik nie był potrzebny. Punkt szósta z bijącym sercem wskoczyłam na parapet i otworzyłam okno. Wychyliłam się, przyjrzałam uważnie, bo to jednak piąte piętro, a tam, na dole, stał Janek. Miał na sobie tę samą co wczoraj starą, zniszczoną i bardzo stylową kurtkę, równie stylowy podkoszulek, bandanę, jeansy i – o matko! – zupełnie niestylowe japonki. Stał i grał na… skrzypcach.
Patrzyłam na to swoje wielkie szczęście w idiotycznych japonkach i czułam, że kocham go całą sobą. Wyobrażałam sobie, podśmiewając się z własnych myśli, że zaraz zlecą się białe gołębie albo złote motyle i zatańczą w majowym słońcu, układając się w powietrzu w serce, gdy nagle usłyszałam z sąsiedniego okna:
– Panie! Jest szósta rano, a pan tu skrzypisz jak jakiś nędzarz. Masz pan tu dwa złote i koniec tego koncertowania, ludzie chcą jeszcze pospać!
To była moja mama. Huknęła tak, że zapewne obudziła resztę śpiących. Po chwili na dół zleciała dwuzłotówka owinięta w papierek. Zalała mnie fala wstydu. Odskoczyłam od okna, pewna, że Janek poczuł się urażony i zwiał z poczuciem, że jednak fatalnie ulokował uczucia.
Owinęłam się szlafrokiem i poszłam do kuchni. Chwilę później pojawiła się mama w swojej koronkowej czarnej koszuli:
– Normalnie zaczyna się tu robić jak na Pradze. Jacyś obcy łażą po podwórkach, żeby parę groszy dorobić. Ja rozumiem kryzys… ale żeby o szóstej?
– Mamo – wypaliłam – ale to… mój chłopak!
– Jaki chłopak? – zapytała zdziwiona. – Bez butów i w podartej kurtce? Skąd ty go w ogóle znasz? Kim on jest? Grajkiem z Kapeli Czerniakowskiej?
– Mamo, on skończył studia! I jest muzykiem. Poznałam go w naszym teatrze. Robi oprawę muzyczną.
– Tere-fere. Te twoje teatry, tam przychodzą sami wariaci! Zamiast myśleć o głupotach, lepiej wynieś śmieci. Tylko się najpierw jakoś ubierz!
Odkąd pamiętam, mama miała cudowny dar sprowadzania nawet najbardziej romantycznych ludzi na ziemię. „Ktoś w tym domu – mówiła zawsze – musi zachować zdrowy rozsądek!”.
Cóż więc było robić? Poszłam, tak jak kazała.